Gna ją ciekawość. Podróże Renaty Matusiak

archiwum prywatne
archiwum prywatne
Renata Matusiak wyznaje zasadę "chcieć to móc". Teraz przez rok zamieszka w Kirgistanie, by uczyć tamtejszą Polonię. W Afryce Zachodniej udało jej się przeżyć w skrajnie trudnych dla Europejczyka warunkach. Wygrała z malarią.

Renata pojechała właśnie do Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Kiedy z nią rozmawiałam, żartowała, że może się zakocha w kirgiskim księciu. A na serio: ma pracować jako nauczycielka języka polskiego z grupą polonijną, która założyła polskie stowarzyszenie i szkołę. To potomkowie zesłańców, uczestników powstań narodowowyzwoleńczych z XIX wieku oraz Polacy deportowani przez Stalina do Kazachstanu i na Syberię, którzy później różnymi kolejami losu znaleźli się w Kirgistanie.

- Jadąc do Kirgistanu, chcę poznać kraj, jego mieszkańców i tamtejszą kulturę. Rok temu obalono rządzącego, komunistycznego prezydenta. Teraz rządzi tam kobieta, sytuacja jest już o wiele spokojniejsza. Kirgistan jest pięknym, górskim krajem, co prawda biednym, ale ja mam nadzieję spotkać ludzi bogatych duchowo i o otwartych sercach - mówi kędzierzynianka.

Renata Matusiak do tej pory w swoich wojażach dotarła do Afryki, Azji Centralnej i na Bliski Wschód. Na co dzień jest nauczycielką w szkole podstawowej w Kędzierzynie-Koźlu. Dotąd, gdy zbliżały się wakacje, pakowała plecak i ruszała w drogę. Teraz nadarzyła się okazja, by połączyć zawód polonistki z pasją podróżniczki.

Przystanek Biszkek
- To 6 tys. kilometrów stąd, więc zrozumiałe, że ci ludzie mają utrudniony kontakt z Polską, a chcą być na bieżąco z tym, co się u nas dzieje, no i przede wszystkim bardzo chcą się uczyć języka. Oni sami próbują organizować sobie lekcje polskiego, ale jest im trudno, dlatego poprosili o nauczyciela z Polski. Z myślą o podobnej wyprawie nosiłam się już kilka lat temu. Wtedy chciałam pracować w Uzbekistanie, ale nie było tam dla mnie miejsca - tłumaczy podróżniczka.
O przyjazd nauczycielki postarało się Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe "Odrodzenie", założone w Kirgistanie przez polską mniejszość. Zwrócili się z prośbą do Ośrodka Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą, mieszczącego się w Warszawie. Oni z kolei kierują nauczycieli z Polski do ośrodków polonijnych na Wschodzie. Wybór padł na Renatę Matusiak.

- Była rozmowa kwalifikacyjna w siedzibie ORPEG, musiałam tam opowiedzieć o swojej pracy pedagogicznej w szkole. Oceniała mnie też specjalna komisja złożona z przedstawicieli różnych ministerstw i polskiego rządu. Pytali m.in., czy nadaję się do pracy w trudnych warunkach. Miałam w pamięci moją dwumiesięczną podróż do Afryki Zachodniej i skrajną nędze, w jakiej żyją ludzie w Mali czy Ghanie. Powiedziałam, że ja tego doświadczyłam na własnej skórze. To pomogło i zostałam "ustrzelona" - mówi Renata Matusiak.

Praca nauczycielki ma również polegać na organizacji zajęć i uroczystości związanych z obchodami świąt narodowych, czyli m.in. przygotowań do Bożego Narodzenia, Nowego Roku czy Wielkanocy.
Ci ludzie chcą się przede wszystkim uczyć języka polskiego i historii, ale są też spragnieni naszych tradycji i pragną je pielęgnować.
Grupę polonijną w Kirgistanie tworzy około 1000 osób. Przeważnie to potomkowie zesłańców, uczestników XIX-wiecznych powstań narodowowyzwoleńczych lub Polaków deportowanych przez Stalina do Kazachstanu i na Syberię w latach trzydziestych z dawnych ziem polskich. Jest jeszcze tzw. emigracja serca, czyli obywatele polscy, którzy ożenili się z Kirgizkami lub odwrotnie i mieszkają w Kirgistanie.

- Chcę zawieźć do Biszkeku trochę Polski, w zamian chciałabym przywieźć odrobinę kultury kirgiskiej, bo ona jest u nas zupełnie nieznana, a uważam, że ich dwunarodowość to wielki skarb, i fakt, że oni są kirgiscy i polscy jednocześnie, jest godny przybliżenia.

Jak zostałam syryjskim szpiegiem
Renata Matusiak na swojej stronie podróżniczej zacytowała słowa zawarte w jednym z artykułów Aleksandra Z. Rawskiego: "Dla globtrotera prawdziwa przygoda zaczyna się wówczas, kiedy wszyscy myślą, że już nie żyje". Na Wschodzie już była. O Gruzji mówi, że to jej najpiękniejsza podróż, bo pierwsza, a o tamtejszej gościnności wyraża się bardzo ciepło. Potem był Uzbekistan i kraje arabskie, m.in. Syria, Liban, Palestyna, Izrael. Tam weryfikowała stereotypy dotyczące arabskiej gościnności - na plus dla Arabów.

- Kiedy przyjechałam do Syrii, w busikach i pojazdach komunikacji lokalnej ludzie się wręcz bili o to, żeby mnie zaprosić do siebie do domu, na kawę czy herbatę i rozmowę. Na ulicy wypytywali, skąd jestem. Jeżdżę po miejscach mało turystycznych. Jacy turyści są w Syrii czy w Libanie? - mówi podróżniczka.
Wspomina, że podobnie było też w Palestynie, tam witana była już od progu: czym chata bogata! Mimo skromnej zawartości spiżarni, a gospodarze podejmowali ją chętnie nawet samą tylko kawą i ogórkami. W Izraelu natomiast o mały włos nie została syryjskim szpiegiem. Kiedy przekraczała granicę Palestyńską, ze względu na napiętą sytuację polityczną w Hebronie Izraelczycy przesłuchiwali ją na granicy.

- Robili mi problemy, wypytywali. Po co ja jeździłam do Autonomii Palestyńskiej? Przesłuchiwali mnie dwie godziny, a jak zobaczyli mój paszport, w którym miałam pieczątki z krajów im wrogich, czyli z Syrii i Libanu, to były jeszcze dwie następne godziny przesłuchań. I kolejne pytania. Po co ja tam byłam? Czy mam tam znajomych? Może jestem syryjskim szpiegiem? - wspomina.
W końcu dali się przekonać, że skromna nauczycielska języka polskiego nie jest Matą Hari.

Mąż z Etiopii?
- Zawsze podróżowałam stopem "na dziada" lub lokalną komunikacją. Jeżeli ktoś nie boi się trudnych warunków podróży, czyli spania w tanich hotelach czy u miejscowej ludności, to w zasadzie jest mu potrzebny plecak, karimata, moskitiera i ochota - uważa podróżniczka.

W Etiopii - przeliczając na złotówki - wydała około 300 zł. Najtańszy hotel kosztował ją około 8 zł. Zresztą podróżnik w hotelach spędza mało czasu, wychodząc z założenia, że wyśpi się w domu.

Dotarła do Nowego Kwiatu - bo tak w amharskim, który jest w Etiopii językiem urzędowym, nazywa się stolica tego kraju i największe miasto Afryki - Addis Abeba. Punktami orientacyjnymi są tam ronda. Miasto rozbudowuje się, chociaż przyjęło się mówić, że Etiopia jest najbiedniejszym krajem na świecie.
- Na pierwszy rzut oka Etiopia jest bardziej zadbana i uporządkowana niż inne kraje afrykańskie, ostatnio dużo się tam inwestuje w drogi. Ludzie masowo przybywają do stolicy w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Ale nadal są dzielnice slumsowe z niewyobrażalnym dla Polaków ubóstwem, tonami śmieci - przyznaje.

Pierwsze wrażenie po przybyciu, tuż po wylądowaniu w Addis Abebie, to niesamowity zapach, tłumy ludzi, a potem kwaskowaty smak potrawy zwanej indżery, którą je się palcami.

- Indżera to placek ze specjalnej mąki i wody. Wygląda jak wielki naleśnik z różnymi dodatkami warzyw i sosów. Je się to wszystko rękoma, a ów placek służy jako łyżka do nabierania wszystkich dodatków - opowiada podróżniczka.
Trudnym doświadczeniem towarzyszącym podróżniczce podczas wyprawy do Etiopii były reakcje miejscowych mężczyzn na jej wygląd. Jeśli zaczepiali ją obcy w innych krajach afrykańskich, pytali: "Dokąd jedziesz?", "Skąd jesteś?". A w Etiopii słyszała ciągle: "Wyjdziesz za mnie?"

- Byłam ciągle dotykana i zaczepiana. Czułam się jak małpka w zoo. Kobiety też patrzyły na mnie bardzo dziwnie. I tylko dlatego ta podróż była najtrudniejsza, najbardziej uciążliwa.

Biała i ładna kobieta w Etiopii, która nie nosi obrączki na palcu, spotyka się z nieustannymi propozycjami matrymonialnymi.

Kinga prowadziła
W Afryce Zachodniej przejechała głównie przez kraje frankofońskie, gdzie dominuje język francuski, prócz miejscowych, plemiennych. To m.in. Mauretania, Senegal, Gambia, Mali, Burkina Faso i Ghana.
Tubabou, czyli dziwna, obca - tak mówili na Renatę Matusiak tubylcy. Swoją osobą wzbudzała szczególne poruszenie, bo często pytano ją: "Jesteś wolontariuszką, pisarką, dziennikarką?".

Mimo początkowej podejrzliwości była bezinteresownie przyjmowana przez miejscową ludność do ich domów i podejmowana jak członek rodziny. - Ja z tymi ludźmi mieszkałam i po prostu żyłam, chociaż zatrzymywałam się zawsze na krótko, dziś był jeden dom, jutro drugi i już musiałam ruszać w dalszą podróż.
Renata Matusiak podążała przez Afrykę Zachodnią prawie tym samym szlakiem co inna polska podróżniczka, Kinga Hoszcz. Ona wraz ze swoim chłopakiem Radosławem Siudą, o pseudonimie "Chopin", w ciągu pięciu lat objechała stopem wszystkie kontynenty, a W Ghanie Kinga zachorowała na malarię mózgową i zmarła. Miała 33 lata.

- Kinga była moją rówieśniczką - mówi Renata Matusiak. - Przemierzyłyśmy prawie te same kraje i zetknęłyśmy się z tą samą brutalną rzeczywistością w Ghanie. Były takie sytuacje, że miałam sny o krajobrazach afrykańskich, a potem zaglądam na stronę internetową Kingi i zdjęcia, które ona zamieszczała, ja widziałam we śnie. Ona podróżowała, a ja czasami przeglądałam jej stronę, potem dowiedziałam się, że zachorowała na malarię i już jej chłopak zamieszczał te informacje, zbierali pieniądze na jej leczenie. Któregoś dnia zaglądam, a tam informacja: "Kinga wyruszyła w swoją kolejną podróż", więc w pierwszym odruchu pomyślałam, że wyzdrowiała, ale dalej było napisane - "… na wielbłądzie do nieba". Całą noc płakałam.

Kinga Hoszcz interesowała się w okolicach Ghany i u Wybrzeży Kości Słoniowej niewolnictwem dzieci. Za około 150 dolarów wykupiła stamtąd 11-letnią dziewczynkę i przewiozła ją do rodzinnej wioski w Ghanie. Tam posłała ją do szkoły. Tam też podróżniczka zachorowała. Renata Matusiak podróżowała jej śladami

W Mali zachorowałam na coś, co mogło być malarią, bo objawy były podobne. I wtedy powiedziałam sobie: Kingo, prowadź! Bo chciałabym dojechać do Akry w Ghanie, a stamtąd planowałam powrót do Polski - mówi podróżniczka.
No i Kinga poprowadziła ją, całą i zdrową, do domu.
Przywiozła stamtąd pomysł na projekt, który zrealizowała w Polsce, w szkole w Kędzierzynie-Koźlu.

- "My i nasi rówieśnicy na innych kontynentach" - to nazwa projektu. Nawiązałam kontakt mailowy ze szkołą w Senegalu, a z dziećmi z Ghany wymienialiśmy listy. Dzieciaki z Kędzierzyna pisały na przykład o ulubionych zwierzętach domowych i pytały dziecko z Afryki: "A ty jakie masz zwierzątko?". Musiałam tłumaczyć, że jego czarny kolega nie zrozumie pytania, bo dla niego zwierzę trzymane w domu jest czymś niepojętym, ono ma czemuś służyć albo trzeba je zjeść - opowiada podróżniczka i nauczycielka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska