Groundhopperzy. Nie mogą żyć bez meczów

Sławomir Jakubowski
Sławomir Jakubowski
Państwa Wilków można bardzo często spotkać na trybunach hali w Nysie podczas meczów siatkarzy Stali. Za drużynę ze swojego miasta mocno ściskają kciuki.
Państwa Wilków można bardzo często spotkać na trybunach hali w Nysie podczas meczów siatkarzy Stali. Za drużynę ze swojego miasta mocno ściskają kciuki. Sławomir Jakubowski
Małżeństwo Elżbiety i Krzysztofa Wilków z Nysy to groundhopperzy. Jeśli pomyśleliście w pierwszej chwili, że to jakieś niecne praktyki, to nic z tych rzeczy. Oni nałogowo oglądają na żywo mecze.

Przygoda 47-letniego pana Krzysztofa z groundhoppingiem zaczęła się latem 2010 roku. Będąc na wakacjach w Chorwacji, poszedł z synem Mateuszem na towarzyski mecz piłkarski Hajduk Split - Hamburger SV. Zasiedli na trybunie, gdzie mecze ogląda "Torcida" - słynna grupa kibiców Hajduka.

- Urzekła mnie atmosfera tego meczu, choć było to tylko spotkanie towarzyskie - tłumaczy pan Krzysztof. - Wcześniej bywałem na różnych meczach. Starałem się być na spotkaniach piłkarskiej reprezentacji Polski, ale byłem raczej takim kibicem "kanapowym". Znalazłem w internecie różne strony o groundhoppingu, poczytałem o tym i postanowiłem, że spróbuję sam zwiedzać różne stadiony. Tak zostałem "groundhopperem".

Mecz za meczem

Towarzyszką w wyjazdach pana Krzysztofa stała się żona - Elżbieta. Państwo Wilkowie są prawdopodobnie jedynymi groundhopperami na Opolszczyźnie.

- Są ludzie, o których wiem, że jeżdżą regularnie na mecze reprezentacji Polski, ale w takim ujęciu groundhoppingu jakie my uprawiamy, to nie ma chyba nikogo. Są bowiem specjalne zjazdy groundhopperów, wymieniamy się uwagami na forach internetowych i nie spotkałem jeszcze nikogo z naszego regionu. Zdajemy sobie sprawę, że to dość nietypowa pasja, ale w Polsce jest już sporo takich osób jak my - mówi pan Krzysztof. - Syn ma 18 lat, a w takim wieku z rodzicami raczej się nie jeździ - żartuje pan Krzysztof. - Mamy jeszcze kilka lat starszą córkę Monikę. Obojgu zdarza się z nami pojechać, ale raczej rzadko. Tak więc przede wszystkim z Elą przemierzamy różne stadiony.

- Na początku nie byłam tak bardzo zainteresowana, traktowałam to jako taką może trochę dziwną rozrywkę, ale teraz nie wyobrażam sobie weekendu, żebyśmy nie pojechali na jakiś mecz - zaznacza pani Ela. - W sezonie w każdy weekend staramy się obejrzeć przynajmniej dwa.

"Dorobek" pana Krzysztofa jest imponujący. W 2,5 roku zaliczył 170 różnych meczów. Zgodnie z niepisanym kodeksem za zaliczony uznaje się taki, na którym się było przynajmniej przez połowę jego trwania.

- W ostatnie lato byliśmy na urlopie w Czarnogórze - wspomina pani Ela. - Oczywiście przy tej okazji nie mogliśmy nie zobaczyć jakichś meczów tamtejszych lig.

- Jeśli ruszamy gdzieś dalej, to przy okazji chcemy zobaczyć kilka meczów za jednym wyjazdem - dodaje mąż.

Tak było w marcu 2011 roku. Małżeństwo pojechało do Krakowa. W weekend obejrzeli: dwa mecze polskiej ekstraklasy (Wisła Kraków - Widzew Łódź i Cracovia - Lech Poznań), spotkanie I ligi Termalica Nieciecza - Bogdanka Łęczna oraz sparing Hutnika Kraków z Iskrą Klecza. Jakby tego było mało, to zahaczyli jeszcze o giełdę kolekcjonerów pamiątek sportowych i zwiedzili stadiony krakowskich drużyn z niższych lig (Garbarni i Płaszowianki). W sumie - siedem sportowych pozycji. Nawet Japończycy nie mają tak intensywnych planów zwiedzania.

- To był rzeczywiście intensywny wyjazd, ale takich mieliśmy kilka - zaznacza pan Krzysiek. - Kilka dni później pojechaliśmy do Chorzowa na Wielkie Derby Śląska: Ruch - Górnik Zabrze. Pogoda była fatalna, było strasznie zimno, padał śnieg z deszczem. Na stadionie byliśmy już na dwie godziny przed meczem. W sumie spędziliśmy na nim prawie pięć godzin, bo w czasie gry doszło do przerwy spowodowanej odpaleniem przez kibiców Ruchu rac. Zmarzliśmy strasznie, ale to nie miało znaczenia. Zobaczyliśmy prawdziwe widowisko na boisku i na trybunach, o którym długo będziemy pamiętać.

Nie tylko wielkie widowiska

Mecze ekstraklasy, reprezentacji Polski, europejskich pucharów. Można zrozumieć, że to są wyjątkowe widowiska. Od biedy ciekawie może być na meczu II, III czy IV ligi. Co jednak jest ciekawego chociażby w spotkaniach: Rolnik Lasocice - Morów Koperniki, Agro Chmiel Ujeździec - Gryżów albo Czarnolas - Grom Mroczkowa. Na takich meczach najniższej klasy rozgrywkowej w powiecie nyskim (klasa B, czyli ósmy w hierarchii rozgrywek poziom - najniższy na Opolszczyźnie) też zdarzało się małżeństwu bywać.

Pan Krzysztof. - Nie poziom jest najważniejszy. Liczy się możliwość zobaczenia różnych boisk czy stadionów, a także spotkań w różnych klasach rozgrywkowych.

Małżeństwo Wilków nie tylko zalicza poszczególne mecze, ale znakomicie je dokumentuje. Pan Krzysztof na swojej stronie internetowej (mojewielkiemecze.wodip.opole.pl) opisuje wrażenia z poszczególnych obejrzanych spotkań i kolejnych wypraw. W sprawozdaniach są też zdjęcia i relacje filmowe.

- Bywa, że skupiamy się we dwójkę na robieniu zdjęć i kręceniu filmików - zaznacza nyski grounhopper. - Także z tego powodu poziom meczów nie ma dla nas wielkiego znaczenia - dodaje żartem. - Choć oczywiście przeżycia z meczu reprezentacji Polski, stadionu warszawskiej Legii gdzie jest niesamowity doping, czy wspominanych Wielkich Derbów Śląska są niezapomniane.

Pan Krzysztof potrafi z pamięci przytoczyć szczegóły, wydawałoby się, mało istotnych spotkań z jego "kolekcji". Pytamy o mecz Tatran Supikovice - Jiskra Velka Kras sprzed półtora roku, na którym państwo Wilkowie byli w Czechach, a to mecz tamtejszej najniższej klasy rozgrywkowej. Mecz ten pamięta z kilku powodów.

- Bilet kosztował 15 koron i każdy kupiony brał udział w losowaniu nagród - wspomina. - Wygrałem główną, którą była butelka alkoholu za 150 koron. To był mecz najniższej ligi czeskiej, ale różnił się dość znacznie od tych, jakie są w naszym kraju. Przy boisku sprzedawano piwo oraz mocniejsze alkohole, a kibice oglądali grę piłkarzy, siedząc przy stolikach.

Różnych przygód i obserwacji związanych z wyjazdami jest jednak więcej. W Racławicach Śląskich małżeństwo nakręciło filmik, jak organizatorzy wyławiają piłkę wędkarskim podbierakiem z małego strumyka. Na wspomnianych Wielkich Derbach Śląska przeżyli natomiast chwile niepewności. Dojeżdżając do stadionu, utknęli w korku, a w pobliżu usłyszeli wystrzały z policyjnej broni gładkolufowej, skierowane do szukającej okazji do zadymy grupy "fanów".

- Będąc na innym meczu w Chorzowie, czułem się trochę jak w innym kraju - opowiada nysanin. - Wystarczyło, że się do kogoś odezwałem, a ten już wiedział, że nie jestem z Górnego Śląska, bo nie mówię gwarą. Żadne problemy jednak dla mnie z tego powodu nie wyniknęły.

Odwiedzając różne stadiony, pan Krzysztof doskonale pamięta, ale też opisuje zachowanie publiczności, jaki poziom dopingu ona prezentuje, działania ochrony.

- Dużo się w Polsce mówi i pisze, jacy to kibice są źli i groźni, a wcale tak nie jest - zaznacza i wspomina też nietypowych kibiców, jak starsza pani czy nawet babcia, która na meczu Piasta Gliwice z Zawiszą Bydgoszcz dopingowała gliwicką drużynę jak nastolatka, skacząc, tańcząc i wymachując szalikiem. Wysoko natomiast ocenia poziom dopingu sympatyków czołowych polskich klubów.

- Żyję tymi wszystkimi meczami, a kiedy coś się robi z pasją, to zapada to w pamięć - tłumaczy.

Pamięć musi mieć dobrą z jeszcze jednego powodu. Jest nauczycielem historii i uczy w nyskiej szkole podstawowej nr 3.

Bilety z odzysku

Pod lupą

Groundhopping to w największym skrócie turystyka stadionowa. Nazwa powstała z połączenia dwóch angielskich słów: ground (w sensie football ground, czyli boisko piłkarskie) oraz hopping (podskakiwanie, skakanie). Słowo groundhopping można więc w wolnym tłumaczeniu określić jako "skakanie po boiskach", czyli odwiedzanie różnych piłkarskich spotkań i stadionów. Określenie to zaczęło funkcjonować ponad 30 lat temu w Wielkiej Brytanii, kiedy to pojawili się pierwsi amatorzy spędzania wolnego czasu w ten sposób. Groundhopperzy odwiedzają więc poszczególne stadiony i boiska. Poziom rozgrywek nie ma większego znaczenia, choć im bardziej "egzotyczne" miejsca się odwiedza, tym oczywiście lepiej.

Zwykły kibic kupujący bilet na mecze swej ulubionej drużyny pewnie zachodzi w głowę, ile kosztuje taka pasja.

- Wbrew pozorom to nie jest wcale drogie - twierdzi pan Krzysztof. - Często bowiem łączymy oglądanie spotkań z odwiedzeniem rodziny czy znajomych. Kontaktujemy się też z innymi takimi pasjonatami jak my, którzy polecają nam niedrogie miejsca do spania. Nawiązałem też współpracę z portalami sportowymi i w zamian za teksty do nich możemy liczyć na akredytacje prasowe na różne mecze.

Zastanawiać się można, czy państwo Wilkowie czują się bezpiecznie na meczach czy w okolicach stadionów.

- Nigdy nie spotkało nas nic złego - przekonuje pan Krzysztof. - Jeśli się odpowiednio zachowuje i nie prowokuje miejscowych kibiców choćby szalikiem nie lubianej przez nich drużyny czy gadżetami rywala, z którym ich klub akurat gra, nic złego się nie stanie. Jadąc na jakiś mecz, staramy się być na nim nieco wcześniej. Żeby zobaczyć stadion, wejść do knajpki miejscowych kibiców, pooglądać graffiti na murach w pobliżu stadionu, żeby wiedzieć, z kim sympatyzują ci fani, a kogo nie lubią. Porozmawiać z nimi. Będąc przed spotkaniem w okolicach stadionu, lepiej można poczuć atmosferę zbliżającego się spotkania.

Pan Krzysztof ma także dwie inne pasje związane ze sportem. To kolekcjonowanie biletów z imprez sportowych oraz tworzenie własnych statystyk piłkarskich i rankingów. W nich już go żona tak mocno nie wspiera jak w groundhoppingu.

- Może Ela nie orientuje się, ile dokładnie mam biletów (w kolekcji jest ich ponad 4000, z czego ponad 3750 to bilety z meczów piłkarskich - dop. red.), ale w ich zbieraniu mi pomaga - tłumaczy. - Zresztą po meczach często zostajemy kilka minut na trybunach i szukamy biletów wyrzuconych przez innych widzów. W ten sposób zdobywam je nie tylko dla siebie, ale także na wymianę.

Lepsze niż telenowela

Czy oglądając tak wiele drużyn, można mieć tę ulubioną?

- Mojej ulubionej drużyny, czyli Stali Nysa, nie ma już od kilkunastu lat w rozgrywkach piłkarskich - tłumaczy nauczyciel historii. - Piłka w Nysie niestety "leży". Marzy mi się, że choćby wzorem Chemika Kędzierzyn moja Stal się odrodzi i wróci do rozgrywek ligowych. O tym klubie zresztą napisałem pracę magisterską. Jest jednak siatkarska Stal Nysa i za nią z żoną trzymamy kciuki. Poza Stalą nie mam już takiej "sportowej miłości", choć nie ukrywam że sympatyzuję z Odrą Opole.

Pani Ela przyznaje, że woli siatkówkę: - Ale futbolu oraz wyjazdów na mecze już mi jednak brakuje - tłumaczy. - Wielkim kibicem nigdy nie byłam. W zasadzie sport mnie nie interesował. Od dwóch i pół roku jednak w niego wsiąkłam. Jak w telewizji leci mecz i równocześnie jakiś serial, to oczywiście oglądam z mężem mecz.

Państwo Wilkowie już się nie mogą doczekać wiosny i tego, jak ruszy piłkarska karuzela. Tylko jesienią byli na 19 spotkaniach w naszym regionie. Wypatrujcie więc na meczach (a liga nie ma znaczenia) małżeństwa w średnim wieku z kamerą i aparatem. To są nasi jedyni w regionie groundhopperzy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska