Byliśmy tu szczęśliwi

Ewa Kosowska-KORNIAK
My sme tu byli stastni - powtarzali ze łzami w oczach dawni mieszkańcy Grodźca obecnym mieszkańcom. - Ale nie chcemy tu wracać, mamy swoje życie - dodawali uspokajająco.

Tu były lasy i bagna
Rozmowa z dr Edytą Sterikovą z Niemiec, historykiem, badaczem czeskich emigracji do Polski
- Dlaczego Czesi przyjechali w XVIII wieku do Polski?
- Zostali wygnani z własnego kraju z powodów religijnych. Na Śląsku mogli żyć zgodnie ze swoim sumieniem i swoją wiarą. Mogli czytać Biblię i organizować się, a dla nich czytanie Pisma Świętego było najważniejsze. Byli przedstawicielami wyznania, nazywanego "braćmi czeskimi", "husytami". Dziś ten Kościół nazywa się ewangelicko-reformowanym, zrzesza na całym świecie 80 mln wiernych.
- Jak to się stało, że osiedlili się akurat w Grodźcu?
- Początkowo król Fryderyk II osiedlił ich w Gęsińcu koło Strzelina, i Wielkim Taborze. Gdy te wsie były przeludnione, król zaproponował pastorowi Blanicky?emu założenie nowej czeskiej kolonii w lasach krasiejowskich, na północ od Opola. Blanicky przyjął propozycję króla, jednak nie znalazł wystarczającej liczby ochotników, którzy chcieliby tu zamieszkać. Bo tu był tylko głuchy las i bagna. Król posłał więc żołnierzy, aby wykopali rzekę, zrobili odwodnienie, wyrąbali trochę lasów. Latem 1752 roku przyszli tu pierwsi koloniści, tę datę przyjmuje się jako założenie Grodźca. Na cześć króla pruskiego wioskę nazwano Friedrichsgratz. Utworzono sto parceli, po 50 po każdej stronie drogi, wyznaczono miejsce na kościół. Ale długo trwało, nim wszystkie parcele obsadzono. Kiedy emigranci z Czech dotarli do Polski, do Ziębic, miejsca gdzie już istniała czeska kolonia, zostali ostrzeżeni, aby nie przenosić się "na pustynię arabską" do krasiejowskich lasów. Długo jeszcze czescy egzulanci (wygnańcy) cierpieli biedę. Mieli za to swobodę wyznania.
- Jaką wsią był Grodziec przed drugą wojną światową?
- Piękną i zamożną, Czesi byli tu szczęśliwi. Ale w 1945 roku musieli z niej uciekać. Mężczyzn we wsi nie było, bo służyli w wojsku, w domach zostały tylko kobiety z dziećmi i ludzie starzy, którzy bardzo się bali tego, co przyniesie front. Dlatego uciekali do Czech i Niemiec. Potem wielu z nich chciało wrócić do domu, ale nie mieli do czego wracać, w Grodźcu mieszkali już Polacy ze Wschodu.

Myśmy tu byli szczęśliwi - mówią Czesi, gdyż lata spędzone w Grodźcu koło Ozimka kojarzą im się z beztroskim dzieciństwem, zabawami w przepływającym przez wieś potoku i niezapomnianym smakiem bułek z miejscowej piekarni. W 1945 roku cała ta beztroska znikła bez śladu. Życie zmusiło ich rodziców do porzucenia rodzinnej miejscowości, opuszczenia swoich domów i szukania szczęścia w kraju przodków.
Teraz - po 47 latach - odbyli podróż sentymentalną w rodzinne strony. Zabrali dzieci, wnuki, aparaty fotograficzne i kamery. Wszystko musi zostać utrwalone na kliszy: dom, szkoła, kościół i potok.

Okazją do spotkania dawnych i obecnych mieszkańców wsi stały się obchody 250-lecia Grodźca, wioski założonej przez czeskich kolonistów, w której do 1945 roku mieszkali Czesi. W obawie przed frontem porzucili swoje domy, uciekli. Potem wielu chciało wrócić, ale nie mieli dokąd - w ich domach mieszkali już inni wygnańcy - Polacy spod Lwowa, zmuszeni do porzucenia swoich domów i repatriacji.
Wielu pochodzących z Grodźca Czechów życie zmusiło do dalszej emigracji - w okolicach roku 1968 wyjechali do Niemiec. Dlatego na jubileusz wsi byli mieszkańcy Grodźca przyjechali dwoma autokarami, z Czech i z Niemiec.
Edit Hauner (Niemcy), Gertruda Karpa (Polska) i Dora Majewska, z domu Janeckova (Czechy) są szkolnymi koleżankami, ale losy każdej z nich potoczyły się inaczej. Rodzina Edit musiała osiedlić się w Niemczech, Gertruda została w rodzinnym Grodźcu, a Dora z rodzicami wyemigrowała do Czech. Po 47 latach udało im się znów spotkać w swojej szkole i swojej klasie.
- Ty pamiętasz Gertruda, gdzie stał nasz barak? - pyta koleżankę Dora Majewska.
- A pewnie, że pamiętam, Wonsikowie tam mieszkają. Zaprowadzę cię - odpowiada mieszkanka Grodźca.
Trzy panie co chwilę wymieniają uściski, obejmują się, pozują rodzinie do zdjęć. Rozmawiają o zdrowiu, dzieciach i wnukach. O tym, że czasy są ciężkie. Wspominają dawnych nauczycieli i swoją szkołę. Podobnie jak wszyscy byli mieszkańcy Grodźca.
- A pamiętacie nietoperze? - pyta koleżanki Helmut Kaubs z Norymbergi. - W szkole na górze było ciemno i latały nietoperze. Dziewczyny piszczały na ich widok, my też się ich baliśmy.
W tym czasie żona pana Helmuta, Truda Kaubs, ociera łzy wzruszenia. Przed chwilą spotkała dawną bliską przyjaciółkę Irenę Vanickovą (Karlove Vary). Obie panie mieszkały po sąsiedzku, przez płot, razem dorastały, wszystkie popołudnia upływały im na wspólnych zabawach. Zobaczyły się po raz pierwszy od 47 lat.
- Z Helmutem pobraliśmy się w Czechach, niedawno obchodziliśmy złote gody, mamy wspaniałego syna - opowiada przyjaciółce pani Truda. - Może pamiętasz Helmuta? On też jest z Grodźca, ale mieszkał na drugim końcu wsi. Dlatego z Grodźca w ogóle się nie pamiętamy, poznaliśmy się dopiero w Czechach.

- Doskonale pamiętam, jak to było, gdy byłem dzieckiem - wspomina Jerzy Sterik.- Świat się wtedy dla mnie kończył w lasach za Koben (Chobie, wioska za Grodźcem). Potok, do którego skakaliśmy z mostu, wydawał mi się wtedy bardzo głęboki i szeroki. Trudno było go przeskoczyć. Taki pozostał w moich wspomnieniach. Dziś widzę, że jest płytki i wąski. Wszystko jest teraz mniejsze niż w moich wspomnieniach, ale nadal wspaniałe.
Pan Sterik doskonale zna historię Grodźca i pozostałych czeskich miejscowości w Polsce, gdyż pomagał swojej żonie w badaniach naukowych. Edyta Sterikova jest historykiem z tytułem doktora, autorką książki "Pozvani do Slezska", historii XVIII-wiecznej emigracji z Czech na tereny pruskiego śląska.
- Nasi przodkowie nie mogli głosić Słowa Bożego w swojej ojczyźnie, dlatego wybrali niepewną drogę emigracyjną i dotarli tutaj, do krasiejowskich lasów. Początki były bardzo trudne i w ogóle im się tu nie podobało - opowiada Jerzy Sterik. - Dla nas, ludzi, którzy urodzili się w Grodźu, tu zostali ochrzczeni, tu chodzili do przedszkola, szkółki niedzielnej i podstawówki, jest to niezrozumiałe, bo my to miejsce od początku kochaliśmy.

Greta Mala przywiozła do Grodźca dwie dorosłe już córki, Hanę i Verę oraz szwagierkę Annę Rysnikovą. Pani Greta wszystko dobrze pamięta, bo miała 13 lat, gdy mama zabierała ją do Czech, (ojciec zginął na wojnie).
- Tu nam było dobrze, mieliśmy fajny dom, gospodarstwo, byliśmy szczęśliwi - wspomina Greta Mala. - W Czechach było nam na początku bardzo ciężko, bo początki zawsze są trudne. Mama całe życie tęskniła za swoim Grodźcem. Do 1978 roku mogłyśmy tu przyjeżdżać, bo w Ozimku mieszkała nasza kuzynka. Jestem w Grodźcu pierwszy raz od 24 lat i jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam tu przywieźć swoje córki.
Hana Prochadzkova ustawia mamę pod pomnikiem Matki Boskiej na placu kościelnym. Uśmiech, zdjęcie. Za chwilę każe jej stanąć pod pamiątkowymi tablicami z nazwami czeskich miejscowości w Polsce. Znów zdjęcie.
- A za chwilę mama zaprowadzi nas do swojego domu. Trochę głupio będzie przeszkadzać dzisiejszym mieszkańcom, może jedzą akurat obiad. Ale przynajmniej z zewnątrz popatrzymy - mówi Hana.
- Nasz dom też mi musisz pokazać, bo ja miałam pół roku, jak stąd wyjeżdżaliśmy - wtrąca szwagierka Anna Rysnikova. - Mąż Grety był najstarszy z naszego rodzeństwa, a ja najmłodsza i nic nie pamiętam.

Marcie Krebovej wyjazd z Grodźca nie przeszkodził w utrzymywaniu kontaktów ze swoją dawną przyjaciółką Anną Sudą, której rodzice zostali w Grodźcu - Kuziorach. Obie panie pisały do siebie listy, a Marta przyjeżdżała do Grodźca.
- Trochę przestałyśmy pisać, jak mi mąż umarł - opowiada Anna Suda. - Ale kontakty zostały, dziś goszczę u siebie córkę i wnuczkę Marty.
- Mama jest zniedołężniała, nie dałaby rady przyjechać do Polski. My jej wszystko opowiemy - zapewnia córka Marty Krebovej.
Pani Anna jest nadal bardzo żywotną kobietą, przyjechała po swoich gości na rowerze.
- Szybko oma, jedźmy do naszego domu, my chcemy wszystko zobaczyć - pogania panią Annę wnuczka Marty Krebovej.

Obecni mieszkańcy Grodźca przygotowali dla swoich gości wiele miłych niespodzianek. Uporządkowali czeskie groby na cmentarzu, a organizatorowi życia na tym terenie, czeskiemu pastorowi Storcowi postawili pomnik. W kościele, wybudowanym przez ich przodków odbyło się nabożeństwo ekumeniczne. Mogli zwiedzać swoją szkołę, obejrzeć dawne kroniki szkolne. Mogli także wziąć udział w festynie, obejrzeć występy miejscowych zespołów folklorystycznych, zjeść kiełbasę grilla lub talerz grochówki, napić się piwa. Oni jednak czekali głównie na jedno: możliwość obejrzenia swoich dawnych domów.

Choć Grodziec ma bardzo prostą zabudowę: większość domów jest ulokowana po obu stronach drogi ciągnącej się wzdłuż wsi w kierunku Częstochowy, znalezienie swojego "baraku" (tak Czesi nazywali swoje domy) wielu byłym mieszkańcom nastręczyło wiele trudności.
Wszyscy mieli ze sobą plan wsi, z zaznaczonymi numerami domów i czeskich właścicieli. Tyle tylko, że parę lat po wojnie numerację domów kompletnie zmieniono, a dzisiejsi mieszkańcy rzadko pamiętają nazwiska dawnych czeskich gospodarzy.

Renata Oblubova, z domu Radimerska, kilka razy przeszła obok swojego domu, nim w końcu oświadczyła swojej licznej rodzinie - "to musi być tu, ale nasz dom wyglądał inaczej".
W tym momencie przed bramą wjazdową pojawiła się Józefa Włoszczyńska, gospodyni.
- Czy ten dom był remontowany?
- Pewnie, robiliśmy poważny remont 10 lat temu - odpowiada gospodyni.
- A czy tu wcześniej mieszkał Radimerski?
- Tak, Radimerski - przytakuje pani Józefa.
- Jestem w domu - rozpłakała się Renata Oblubova. - Miałam siedem i pół roku, jak stąd wyjeżdżaliśmy. Mój dziadek go wybudował...
Pani Renata nie jest sama. Przyprowadziła do swojego rodzinnego domu męża, brata (mieszkających w Niemczech) oraz siostrzenicę i jej córkę (z Niemiec).
Obecnej gospodyni nie przeraża najazd gości. Zaprasza wszystkich do środka.
- Tu były belki - pani Renata wskazuje na sufit, wyłożony kasetonami.
- Były, pousuwaliśmy je, podnieśliśmy sufity do góry, bo tu było za nisko - wyjaśnia Józefa Włoszczyńska.
Jej mąż Tadeusz zaprasza gości do kuchni.
- Wiele się nie zmieniło, układ mebli został ten sam. Tylko tego pieca kaflowego nie pamiętam - zamyśla się dawna mieszkanka.
- Rozebraliśmy go, ten jest nowy - cierpliwie wyjaśniają gospodarze.
Bettina Heffner, prawnuczka dawnych gospodarzy, robi zdjęcia każdego pomieszczenia. Wędruje z aparatem nawet do obory, w której gospodarze trzymają jedną krowę (gospodarstwa już nie prowadzą). Obie rodziny opowiadają o sobie, o dzieciach, o rodzicach i podobnych losach swoich rodzin.

- To mój dom rodzinny - wyjaśnia pani Józefa. - Rodzice też zostawili dom na Wschodzie, przyjechali tu z Biłki Szlacheckiej koło Lwowa. Teraz mieszkamy tu z mamą sami, bo moje córki się wyprowadziły. Mają pobudowane domy na początku wsi. Taki bliźniak, zobaczycie, jak będziecie jechali.
- Nie zamierzam wracać do Grodźca, mam swoje życie, swój dom. Ale jestem sentymentalna, dlatego mnie tu ciągnie. Musiałam odświeżyć wspomnienia z dzieciństwa. Dziękuję, że mi na to pozwoliliście - uściskała gospodarzy pani Renata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska