O jeden skok za daleko

Artur Janowski - [email protected] współpraca Tomasz Bazan, Radio Opole
Mjr Stefan Heski: - Anglicy nie chcieli słuchać rad naszego generała Stanisława Sosabowskiego.
Mjr Stefan Heski: - Anglicy nie chcieli słuchać rad naszego generała Stanisława Sosabowskiego.
To była największa przygoda mojego życia - mówi major Stefan Heski z Opola, który przed 60 laty walczył w bitwie pod Arnhem.

Mimo swoich 94 wiosen Heski ma mocny uścisk dłoni. Siedzimy w pokoju otoczonym pamiątkami i książkami. Major - dziś najstarszy z polskich uczestników bitwy - wpatruje się w jedną z odznak z nabożną czcią.
- To bojowy znak spadochronowy o numerze 0628 - wyjaśnia. - Ma też taki wianuszek, zaświadczający o tym, że brałem udział w wielkiej bitwie pod Arnhem - mówi z dumą.

Mjr Stefan Heski: - Anglicy nie chcieli słuchać rad naszego generała Stanisława Sosabowskiego.

Anglia.
Wrzesień 1944 roku.
Porucznik Heski z kompanii dowodzenia, podobnie jak ponad dwa tysiące innych spadochroniarzy z 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, czeka na rozkaz lotu do Polski. Wszyscy wiedzą, że trwa Powstanie Warszawskie. Chcą pomóc i walczyć w kraju. Rozkazy dowództwa są jednak inne.
Polacy mają uczestniczyć w operacji "Market-Garden" w Holandii. To największa bitwa z udziałem wojsk powietrzno-desantowych przeprowadzona podczas II wojny światowej.
Niezwykle ryzykowne lądowanie kilkunastu tysięcy spadochroniarzy ma umożliwić wojskom amerykańsko-brytyjskim obejście umocnień nadgranicznych w północnych Niemczech i odcięcie niemieckich wojsk w zachodniej Holandii. To z kolei może spowodować zakończenie wojny jeszcze przed końcem 1944 roku. Jedynym alianckim dowódcą, który wątpi w skuteczność tego desantu, jest gen. Stanisław Sosabowski, dowódca polskiej brygady. Nikt go nie słucha.
Lecący samolotem transportowym Dakota Leon Skrzyniarz nawet o tym nie myśli. Ma 24 lata i jedwabny, zielony spadochron. Tak jak około 1200 jego kolegów musi wylądować w okolicach Driel, przy huraganowym ogniu Niemców.
- Od początku walki były bardzo, bardzo ciężkie, szybko zaczęły się toczyć w budynkach, bo na otwartej przestrzeni nie mielibyśmy żadnych szans - wspomina Skrzyniarz, dziś mieszkaniec Brzegu.
Pierwsi polscy żołnierze lądują wcześniej, bo 18 września na północnym brzegu rzeki Leki. Od początku toczą - razem z Anglikami - zacięte walki w rejonie Arnhem. Wskutek fatalnej pogody główne siły brygady pojawiają się na polu bitwy dopiero 21 września. Mają opanować mosty i utworzyć przyczółek na północnym brzegu Renu.
Skrzyniarz, z przydziału saper, jak i inni lądujący, był świetnie przygotowany. Polscy żołnierze na Zachodzie śmiali się, że ówcześni spadochroniarze potrafili obsłużyć każdy sprzęt - od moździerza do czołgu.
- To nie bajki, tak było - zapewnia Skrzyniarz. - Przed bitwą byliśmy prawie gloryfikowani przez Anglików. Popisywaliśmy się wyczynami, a oni byli zdumieni naszymi umiejętnościami. Ja szkoliłem się kilka lat do tej walki.
33-letni porucznik Heski na pole bitwy wyleciał 19 września w szybowcu Horsa. On i jego drużyna miał dostać się do obleganego Oosterbreek. W okolicach ciężkie boje toczyli już Brytyjczycy.
- Podczas lotu nie wyczuwałem u moich ludzi strachu, to było raczej pewnego rodzaju podniecenie, że wreszcie idziemy w bój - opowiada Heski.

Kłopoty zaczęły się już przy lądowaniu.
Na skutek pomyłki pilota do zaplanowanego miejsca zabrakło kilku kilometrów. Spadochroniarze spadli prosto pod niemieckie lufy. Szybko stracili szybowiec i dżipa.
- Od kul zginął też pilot, a my wycofaliśmy się do pobliskich budynków farmy - relacjonuje Heski. - Tam przeczekaliśmy noc, a rano próbowaliśmy się przebić do swoich. Nie udało się, a mnie niemiecki snajper trafił w pierś. Potem wszyscy trafiliśmy do niewoli. Oswobodzono nas dopiero w 1945 roku, pod koniec wojny.
Kiedy żołnierze Heskiego byli już rozbrojeni, Leon Skrzyniarz - wspólnie z innymi saperami - próbował zorganizować przeprawę przez Ren. Nie było jednak obiecanego przez Anglików promu. W efekcie z ponad 1000 żołnierzy na drugą stronę przepłynęło tylko 256.
- W nocy teren był tak oświetlony, że można było znaleźć na rzece igiełkę. Ostrzał Niemców był naprawdę straszny - opowiada z drżeniem w głosie Skrzyniarz.

Nie zauważyli
dwóch dywizji
Polakom nie udało się pomóc okrążonej 1. Dywizji Powietrzno-Desantowej. Fatalne alianckie rozpoznanie nie wykryło dwóch niemieckich dywizji pancernych SS i głównie to przesądziło, że cała operacja zakończyła się fiaskiem. 26 września około 160 polskich spadochroniarzy wróciło wpław przez rzekę do Brygady. Kończy się bitwa pod Arnhem, w której Polacy stracili 378 żołnierzy, a Brytyjczycy około 8 tys. zabitych, rannych i wziętych do niewoli.
Leon Skrzyniarz czasów powojennych nie wspomina mile. Pamięta, jak tuż po przyjeździe do Polski odebrano mu książeczkę wojskową, z którą wojował na Zachodzie.
- Dzisiaj? Teraz już tego nie warto wspominać. Jak niedawno widziałem obchody 60. rocznicy bitwy, to coś mnie znów za serce chwyciło. Dziś te uroczystości to dla mnie wielkie święto - zwierza się Skrzyniarz, który ostatni raz był w Holandii, na dawnym polu bitwy, przed dwoma laty.
- Nas, byłych żołnierzy, tam pamiętają.
- Dziękują za wyzwolenie i poświęcenie - opowiada. - W Holandii walczyła grupa świetnych spadochroniarzy, która swoje zrobiła. Przegraliśmy, bo Anglicy nie chcieli słuchać rad naszego generała Stanisława Sosabowskiego. Przed bitwą jeden z angielskich dowódców przewidywał - na ostatniej odprawie - że idziemy o jeden most za daleko, niestety, miał rację - przyznaje Skrzyński.
Dziś na Opolszczyźnie żyje tylko kilku bohaterów tamtych wydarzeń. Na tegoroczne rocznicowe uroczystości do Holandii pojechał z naszego województwa tylko jeden.
- Józef Wojdyła, sanitariusz. Reszcie zdrowia brakuje - uściśla Stefan Heski. - Dobrze, że dziś ktoś jeszcze o nas pamięta. Ja do końca życia nie zapomnę, jak po powrocie z niewoli pojechałem do Londynu zameldować się generałowi Sosabowskiemu. Był służbistą, ale jednocześnie ojcem dla każdego.
Dowódcę i twórcę brygady życie potraktowało bardzo surowo. Anglicy chcieli zrobić z niego kozła ofiarnego. Obwiniali za własne błędy w przygotowaniu operacji "Market Garden". Musiał oddać dowództwo brygady i objąć stanowisko inspektora jednostek dyspozycyjnych i wartowniczych. Zdemobilizowany umarł w zapomnieniu. W 1967 jego prochy przewieziono do Polski.
- Arnhem to była największa w życiu moja przygoda. A odznaka? Jest dla mnie ważniejsza niż krzyż Virtuti Militari - mówi Stefan Heski. Bojowy znak spadochronowy bez przerwy obraca w dłoniach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska