Esesmani otworzyli im bramę

Fot. Paweł Stauffer
Dla Kazimierza Piechowskiego brama z napisem "Arbeit macht frei“ stała się rzeczywiście bramą do wolności.
Dla Kazimierza Piechowskiego brama z napisem "Arbeit macht frei“ stała się rzeczywiście bramą do wolności. Fot. Paweł Stauffer
20 czerwca 1942 roku czterech więźniów wyjechało z obozu autem, w mundurach SS, z bronią. Żaden nie został złapany.

Przed bramą z napisem "Arbeit macht frei" zatrzymuje się dwukołowa rolwaga wypełniona śmieciami. Ciągnie ją czterech więźniów. Mężczyźni w pasiakach zatrzymują się przed szlabanem i biegiem ustawiają w szeregu. "Muetzen ab!" (czapki zdejm) krzyczy jeden z więźniów. Do komanda śmieciarzy podchodzi ze znudzoną miną esesman. "Melduje się więzień numer 918 plus trzech" - skanduje mężczyzna z opaską voraibeitera na rękawie. Esesman obchodzi dookoła krótki szereg więźniów. Ludzie w pasiakach kurczą się ze strachu. Żołnierz poprzestaje na pobieżnym przejrzeniu zawartości wozu i energicznie machając ręką posyła komando za bramę - ponaglając je głośnym "Ab!" (precz). Więźniowie pochyleni nad wózkiem biegiem wyjeżdżają.

Grający esesmana Grzegorz Czapiński pozę butnego hitlerowca podpatrzył w filmach wojennych.
Grający esesmana Grzegorz Czapiński pozę butnego hitlerowca podpatrzył w filmach wojennych.

Komando śmieciarzy jest już za bramą. W filmie, jak w życiu, wóz ciągnie jako pierwszy więzień numer 8502.

Ta scena rozegrała się w Oświęcimiu w miniony poniedziałek. Jest fabularną impresją dokumentalnego filmu Marka Tomasza Pawłowskiego o Kazimierzu Piechowskim, jedynym żyjącym bohaterze najbardziej spektakularnej ucieczki z Auschwitz.
- Właśnie tak było - wspomina pan Kazimierz, gdy aktorzy po raz kolejny powtarzają scenę w bramie obozowej. - Pamiętajcie, macie w oczach strach, pamiętajcie, że on może w każdej chwili wam przywalić, może zabić - Marek Pawłowski instruuje aktorów.
- Tylko wóz był wtedy trochę inny - kontynuuje opowieść Kazimierz Piechowski. - Meldując się, powiedziałem esesmanowi, że wracając przywieziemy płyty betonowe przed blok nr 2. To brzmiało wiarygodnie, bo przed tym blokiem układano wtedy chodnik.

Komando śmieciarzy ucieka
Czterej śmiałkowie: Kazimierz Piechowski z Gdańska, Stanisław Jaster z Warszawy, ks. Józef Lempart z Wadowic i Ukrainiec Eugeniusz Bendera stworzyli fikcyjne komando śmieciarzy i w sobotę po południu, gdy warsztaty esesmańskie, z których zamierzali uciec, nie pracowały, przekroczyli bramę obozu.
- Początek ucieczki był jej najbardziej niebezpiecznym momentem - mówi pan Kazimierz. - Mieliśmy precyzyjnie przemyślane, jak uciekniemy z warsztatów poza obozem, ale najpierw trzeba się tam było dostać. Esesman na bramie miał obowiązek w specjalnej książce sprawdzić, czy komando, które wyjeżdża z obozu, w ogóle istnieje, i odnotować jego wyjazd. Gdyby to zrobił i przyłapał nas na oszustwie, trafilibyśmy od razu do bloku śmierci i do gazu. W tę sobotę akurat nie był zbyt skrupulatny i nasze małe komando zlekceważył. Mieliśmy szczęście.
Grający esesmana Grzegorz Czapiński pozę butnego hitlerowca podpatrzył w filmach wojennych.

Uciekinierzy przebiegli z wózkiem tylko kilkaset metrów, potem porzucili go i przez mur przeskoczyli na teren warsztatów.
Do esesmańskich magazynów dostali się przez celowo niedomknięte na koniec dniówki włazy bunkrów na koks. Przebrali się, od bielizny po hełmy, w mundury esesmańskie. Zabrali pistolety, karabiny i granaty. Wsiedli do zatankowanego do pełna steyera 220. Pozostawała rzecz najtrudniejsza - przejechać przez zewnętrzny posterunek.
- Przy tym wyjeździe mieliśmy szczęście drugi raz - wspomina Kazimierz Piechowski. - Nie wiedzieliśmy, czy potrzebna jest przepustka ani czy wartownik podnosi szlaban na hasło. Jechaliśmy wolno. Sto, pięćdziesiąt i trzydzieści metrów przed wieżyczką wartowniczą szlaban był cały czas zamknięty. W napięciu przez chwilę kompletnie się wyłączyłem, miałem przed oczami tylko dom i matkę. Dziesięć metrów przed szlabanem ktoś z kolegów uderzył mnie z tyłu w kark. "Kazik, rób coś" - zasyczał. Przez okno pokazałem wartownikowi pagon oficerskiego munduru i wrzasnąłem "Mach auf!", żeby szybko otwierał. Podziałało. Wartownik poderwał się i energicznie zakręcił korbą. Zdążyłem tylko odpowiedzieć na jego "Heil Hitler" i pomknęliśmy w stronę Makowa Podhalańskiego. Gdyby nas zatrzymali, strzelilibyśmy sobie w łeb. Walka z esesmanami nie miała sensu, a w odwecie za ich śmierć zamordowano by pięciuset, a może i tysiąc więźniów.
Dzięki pomysłowi z fikcyjnym komandem udało się nie tylko uciec, ale i uchronić innych od masowych represji. Kiedy z Berlina przyjechała komisja na kontrolę, wina spadła na esesmanów. Kilku oficerów trafiło za karę na front wschodni.Musieli być wysocy i odżywieni
Inicjatorem brawurowej ucieczki był Eugeniusz Bendera, na wolności taksówkarz i mechanik samochodowy, prawdziwa złota rączka. Naprawiał esesmanom auta i dzięki temu cieszył się ich zaufaniem i względną swobodą.
- Gdy sprawdzając naprawione samochody jeździł po obozowych alejach, nikt go nie pilnował. Mógł więc dorobić klucze do garażu. Drzwi do magazynu broni, zamknięte stalową sztabą, wyważyliśmy łomem - opowiada Piechowski.
Od więźniów pracujących w biurach obozowych Bendera dowiedział się, że - z nieznanych sobie powodów - jest na liście przeznaczonych do rozstrzelania. Esesman odpowiedzialny za garaże załatwił odroczenie wyroku, ale tylko do chwili, gdy naprawi wszystkie auta. Ukrainiec nie miał na co czekać. Towarzyszy ucieczki dobrał sobie spośród więźniów pracujących w esesmańskich warsztatach i magazynach. Wszyscy byli wysocy i jak na obozowe warunki nieźle odżywieni. Mogli udawać esesmanów. Kazimierz Piechowski, gdańszczanin, w dodatku znał doskonale język niemiecki i niemiecką mentalność.
Niedaleko za Makowem uciekinierzy się rozdzielili. Udało im się zgubić pogoń. Ks. Lemparta zostawili na jednej z plebanii pod opieką proboszcza. Stanisław Jaster ruszył ku Warszawie, Bendera na wschód. Panu Kazimierzowi pomogli nieznani ludzie. Przechowali, dali ubranie, załatwili fałszywe dokumenty i skontaktowali go z partyzantami. Do maja 1945 walczył w lesie. Ponieważ się nie ujawnił, zapłacił za to w PRL siedmioletnim więzieniem.

Trup nie mógł się wyślizgnąć
Do Auschwitz Piechowski trafił w czerwcu 1940 roku w jednym z pierwszych transportów. Dostał numer 918. Pracował m.in. w komandzie wywożącym trupy rozstrzeliwanych pod ścianą śmierci przez rapportfuehrera Gerharda Palitzscha.
- Czekaliśmy za bramą małego dziedzińca między blokiem 10 i blokiem 11 - wspomina. - W kącie składano tam na stos trupy. Kiedy padała komenda "Tor auf" (Bramę otworzyć), wbiegaliśmy truchcikiem z dwukołowym wozem i wrzucaliśmy na niego ciała. Ja trzymałem nogi, a kolega ręce. Jeśli jakieś okrwawione ciało się nam wyślizgnęło, esesman bił i kopał. Wszystko musiało grać. Te pięć tygodni wożenia ciał do krematorium kompletnie złamało mnie psychicznie.
Zanim trafił do HWL - warsztatów esesmańskich - był już na pół muzułmaninem, czyli więźniem obojętnym na wszystko, który gotów był zjeść cokolwiek, choćby zgniły ziemniak, po którym dostanie biegunki, byle na chwilę zapomnieć o głodzie.
- Pewnego dnia po apelu porannym błąkałem się, szukając komanda, które pracuje pod dachem. Pomógł mi niemiecki kasiarz, Otto Kuesel, numer 2, porządny człowiek. Zawołał mnie i kazał mi dołączyć do komanda HWL pracującego w esesmańskich warsztatach i magazynach. Tam odżyłem. Robota była ciężka, ale pod dachem, a czasem udawało się ukraść coś do jedzenia.
Opowiadanie do kamery o pobycie w obozie oraz obserwowanie fabularnych scenek było dla pana Kazimierza trudną próbą.
- Kiedy podczas kręcenia sceny ucieczki samochodem grający mnie aktor przebrał się w mundur esesmana i popatrzył na mnie spod trupiej główki na czapce, paląc papierosa, zadrżałem, mimo lat, które upłynęły. Poczułem na nowo nienawiść, determinację i strach - przyznaje pan Piechowski. - Przeżycia wracają. Wszyscy, którzy przeżyliśmy obóz, mamy syndrom KL Auschwitz. To się śni po nocach. Uciekamy, esesmani gonią, psy gryzą. Jednych trzyma to dziesięć lat, innych pięćdziesiąt.
Pan Kazimierz do obozu pierwszy raz przyjechał na prośbę żony właśnie pięćdziesiąt lat po ucieczce.
- Już w bramie "Arbeit macht frei" mnie wzięło - wspomina. - Uszliśmy kawałek w prawo, między bloki. Kiedy doszliśmy do ściany śmierci, żona zorientowała się, że nie słyszę, co do mnie mówi. Na szczęście szybko wyprowadziła mnie na zewnątrz.

Hitlerowiec _podpatrzony w telewizji
Na swój sposób historię sprzed lat przeżywali też młodzi żołnierze z jednostki w Oświęcimiu, którzy wcielili się w role bohaterów wielkiej ucieczki. Kazimierza Piechowskiego zagrał Łukasz Bednorz.
- Jesteśmy żołnierzami i komendy i krzyki nie są nam obce. Ale kiedy stanęliśmy wyprężeni jak struny przed esesmanem, złapałem się na tym, że się go naprawdę boję, że czuję się jak więzień. Pan Kazimierz ustawiał nas przy rolwadze, tłumaczył, że nie wolno nam patrzeć esesmanowi w oczy - przeżywaliśmy to razem z nim - mówi Łukasz.
Grający esesmana Grzegorz Czapiński pozę butnego hitlerowca stojącego na rozstawionych nogach i patrzącego z pogardą na więźniów podpatrzył na filmach w telewizji.
- Zrobiłem to trochę na pokaz. Nie potrafiłem się wczuć w tę postać. Cały czas miałem do tego dystans - opowiada o swoich wrażeniach.
Reżyser filmu Marek Tomasz Pawłowski mówi, że czuje się trochę detektywem historii, który odkrywa dla widza nieznane wydarzenia z przeszłości.
- Do niedawna nie było wiadomo, czy ktokolwiek z uczestników pamiętnej ucieczki żyje. Dwa lata temu "odkryłem" pana Kazimierza. Poznałem go, zaprzyjaźniliśmy się, a to jest dla dokumentalisty bardzo ważne, żeby mój bohater się przede mną otworzył. Bo robimy nie tylko film o ucieczce, robimy film o nim.
Pan Kazimierz cieszy się, że dzieło powstaje.
- Młodzież niedużo wie o tym, co działo się w czasie okupacji. Społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy, że według Generalplan Ost miano stopniowo wymordować 40 milionów Polaków. Podczas mojego pobytu w obozie spalano 5 tys. zwłok dziennie, a planowano 25-30 tys. Nie możemy o tym zapomnieć - mówi.
Kazimierz Piechowski ma dziś 86 lat. Trzyma się mimo trzech zawałów, jakie przeszedł. Po siedemdziesiątce odkrył nową pasję - podróże - i udało mu się zwiedzić kilkadziesiąt krajów na pięciu kontynentach. Jego koledzy mieli mniej szczęścia.
Ks. Józef Lempart zginął w połowie lat 40. w wypadku, pod kołami autobusu. Stanisław Jaster, który po ucieczce z obozu włączył się do walki w AK, został niesłusznie oskarżony przez akowski wywiad o współpracę z Niemcami i rozstrzelany. Eugeniusza Benderę po powrocie do domu odtrąciła żona, która związała się już z innym mężczyzną. Zrozpaczony wpadł w nałóg alkoholowy. Zmarł wiele lat temu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska