Słońce świeci nad kombinatem

Jolanta Jasińska-Mrukot
Józef Kalarus w nowoczesnej dojarni. Komputery liczą tu nawet krowie kroki. Jak krowa stawia ich za dużo, to znak, że jest chora albo potrzebuje byka.
Józef Kalarus w nowoczesnej dojarni. Komputery liczą tu nawet krowie kroki. Jak krowa stawia ich za dużo, to znak, że jest chora albo potrzebuje byka.
Kombinat Rolny Kietrz nazywany kiedyś ostatnim bastionem komunizmu w Polsce, dzisiaj stał się strategicznym gospodarstwem IV RP.

"Osiedle" - tak miejscowi mówią w Pilszczu o budynkach należących do Kombinatu Rolnego w Kietrzu. Widać, kto wrócił z obory albo zakupów, bo we wszystkich drzwiach wiszą klucze.

- Tutaj nikt nie zamyka drzwi, bo niby czego my się mamy obawiać? - dziwi się Czesław Zgarda, na emeryturze od dwóch lat, wcześniej traktorzysta w kombinacie. - Swój wejdzie, a jak obcy, to zastuka - dodaje jego żona Eryka. Wcześniej pracowała w oborze jako dojarka. - Ludzie do siebie przyzwyczajeni, jeszcze nikt nikomu niczego nie zabrał - tłumaczą Zgardowie.

Chociaż wszystkie bloki, jak to w PRL, budowane tanim kosztem, jeszcze za dyrektora Aleksandra Marszałka - w niczym nie przypominają osiedli po pegeerach. Za budynkami utrzymane grządki, lada chwila wystrzelą warzywa.
- Tutaj każdy woli swoje - tłumaczy Ewa Hajmada. Przyjechała z mężem ze Świętokrzyskiego. - W kombinacie ludzie nauczeni pracy, nie chcą przepłacać. No i "trzynastki" od kilkunastu lat to już tylko wspomnienie…
Z kombinackich deputatów też niewiele zostało. Jedynie kartofle, każdemu należą się z pięciu arów. No i tańsze mleko, po 70 groszy za litr. Kiedyś było za darmo. Po to mleko codziennie do kombinatu przychodzą nawet ludzie z miasta.
- W przeszłości to tym z kombinatu najlepiej w całym mieście się działo - wspomina Wanda Fergisz. Pani Wanda patrzy, jak mleko z cysterny napełnia bańkę. - Z trzech litrów mleka mam pół litra śmietany - podkreśla. - Litr dla ludzi z miasta jest o 50 groszy droższy, ale i tak mleko tańsze i smaczniejsze niż sklepowe.

Aleksander Wielki
Jedno z pięciu byłych osiedli mieszkaniowych kombinatu stoi w samym Kietrzu. Za osiedlem srebrzą się nowe silosy na 9 tys. ton ziarna - duma obecnego prezesa kombinatu.
- W sumie inwestycja pochłonęła 1,5 mln złotych, ale przy tegorocznych, wysokich cenach zboża prawie się zwróciła - chwali się Mariusz Sikora, od roku nowy prezes kombinatu.

Na schludnym osiedlu w Kietrzu nie ma śladu papierów ani jakichkolwiek śmieci. Ludzie sami sprzątają. Tylko stare, mocno zużyte rowery są znakiem, że pracownicy za nowościami już nie nadążają. A może i nie chcą.
- Pracowałam w "Welurze", ale padł, a mąż kombajnista w kombinacie pracuje nadal - mówi Anna Chort. Siedzi na krawędzi piaskownicy z innymi kobietami, pilnując wnuków.

- Kiedyś jak chłop pracował w kombinacie, to żona nie musiała pracować - dorzuca Irena Mierzwa.
- Ale za dawnych czasów to było dobrze widziane, żeby oboje pracowali - podkreśla inna. - No i zaraz trzypokojowe mieszkanie dla rodziny rozwojowej dostawali…
Kobiety milkną, coś trawią w pamięci, a następnie, jedna przez drugą, z rozrzewnieniem wspominają: - To było całkiem inne życie, to dzięki Aleksandrowi Wielkiemu tutaj wszystko było. Żłobki, przedszkola, wycieczki…

Aleksander Wielki - tak do dzisiaj mówią w Kietrzu o nieżyjącym Aleksandrze Marszałku, długoletnim dyrektorze kombinatu i twórcy jego potęgi w czasach PRL. Kombinat zawsze był pierwszy, wzorcowy, jak żniwa, to dziennik obrazki z Kietrza pokazywał. No, może jeszcze sąsiedni kombinat w Głubczycach dorównywał mu sławą.

Jerzy Skórzyński do Kietrza trafił w 1995 roku, z likwidowanego kombinatu w Wierzbicy Górnej koło Kluczborka. Mówiono mu, że idzie do ostatniego bastionu komunizmu. - Pamiętam, jeszcze w Wierzbicy, jak przychodziły maszyny z Kietrza, które tam uznano za demobil - wspomina Skórzyński. - A u nas nad ich nowoczesnością każdy się zachwycał. Za Marszałka, w latach 70., to nawet Anglicy do kombinatu z nowymi technologiami wjeżdżali. Na stanie były dwa śmigłowce, które do dzisiaj wszyscy pamiętają….

Edmund Kozina przyjechał po kietrzańskie mleko. Wszyscy w okolicy wiedzą, że w sklepie takiego nie kupi.
Edmund Kozina przyjechał po kietrzańskie mleko. Wszyscy w okolicy wiedzą, że w sklepie takiego nie kupi.

Józef Kalarus w nowoczesnej dojarni. Komputery liczą tu nawet krowie kroki. Jak krowa stawia ich za dużo, to znak, że jest chora albo potrzebuje byka.

- Bo za PRL-u to był wzorcowy kombinat - przypomina Jerzy Krym, dyrektor hodowli. - Dlatego dyrektor mógł więcej niż inni, czasem nawet przepisy omijać. A dla Aleksandra Marszałka kombinat był jak dziecko, całe serce wkładał. Niczego się tutaj nie dorobił, potem poszedł do bloków we Wrocławiu. Ale swoim życiem dał przykład, jak żyć i pracować. Taki kapitał w Kietrzu zostawił...
Dzisiaj do kapitału Marszałka dokłada się też Bruksela. Kombinat jako jedyne państwowe gospodarstwo rolne pobiera unijne dopłaty obszarowe. - Och, w prywatnych rękach są większe gospodarstwa, po 30 tysięcy hektarów, większe dopłaty biorą - bagatelizuje prezes Sikora. - A nasze ma tylko 8,5 tysiąca hektarów. Ale fakt, jesteśmy wyjątkiem na skalę całego kraju, ba, na skalę Europy. W całej Unii tak dużej fermy się nie znajdzie jak u nas…

- No i zatrudniamy ponad 400 ludzi, większość pracowała jeszcze za Marszałka - dodaje Sikora. - W innych pegeerach pomarnowali tysiące ludzi, którzy z dnia na dzień poszli w odstawkę. Bo komu była potrzebna wzorowa oborowa? To był skansen na rynku pracy.

Nie dali Niemcom i chłopom
W kombinacie Kietrz pracownicy widzieli, jak po kolei padały polskie pegeery, jak niektóre, chociażby sąsiedni kombinat w Głubczycach, poszły w obce ręce. Tylko ich, jak Ślimakowa "Placówka", trzymał się mocno.
- Bo ludzie w nim zatrudnieni wiedzieli swoje - stwierdza Wiesław Pawłowski, góral spod Nowego Sącza, przewodniczący związków zawodowych w kombinacie od ponad 10 lat. Przyjechał z żoną za chlebem i wrósł w kietrzańskie czarnoziemy.
- Były lata 90., z każdej strony krzyczeli, że bez doinwestowania z zewnątrz kombinat nie przetrwa w nowych realiach - wspomina Pawłowski. - Mówili tak specjaliści, więc skąd człowiek miał wiedzieć, ile w tym wszystkim polityki, niechęci do starego, a ile prawdy? Ci specjaliści dzisiaj na pewno inaczej by postąpili, ale wtedy w Polsce hartował się kapitalizm. Twierdzili, że pegeery trzeba rozparcelować, bo niby prawa rynku je zmiotą.

Ludzie słuchali, wątpliwości w nich rosły, a nadzieja gasła. Byli już gotowi poddać się losowi. Prawie gotowi.
- Godziny nas dzieliły od wejścia Niemca, który miał spłacać majątek tym, co tutaj wypracuje - opowiada Pawłowski. - Wtedy sobie pomyśleliśmy: to niby on z innej gliny? Skoro Niemiec tylko maszyny wnosił, a miał z nas wyciskać i z tego spłacać, woleliśmy zrobić to sami, na własny rachunek.
Ludzie w referendum opowiedzieli się, że nie pójdą w obce ręce, chociaż im cuda obiecywano. Wtedy Marek Biernacki, minister spraw wewnętrznych i administracji, nie wyraził zgody na sprzedaż kombinatu. Kombinat pozostał państwowy.

Na kombinackie czarnoziemy wokół Kietrza ostrzyli sobie też zęby okoliczni rolnicy. Bo po 1992 roku na pegeery patrzono tak jak po wojnie na pańskie majątki, które poszły do parcelacji. Chłopi żądni byli hektarów, a ludzi z PGR mieli za nic. Same pegeery uważali za komunistyczny relikt i siedliska pijaństwa oraz bezbożnego życia. Ale Kietrz nie był taki, może dlatego jako jedyny w Polsce istnieje do dzisiaj.
Mirek Tołpa, obecnie dyrektor części południowej kombinatu, wtedy młody zootechnik świeżo po studiach, dobrze pamięta, jak chłopi dzielili skórę na niedźwiedziu. Choć jako syn gospodarza wiedział, jak ciężko na Opolszczyźnie o ziemię i rozumiał tych rolników. - Zrobili listę, kolejno wpisywali się na nią gospodarze - opowiada Tołpa. - Tak wtedy, na papierze, podzielono ponad dwa tysiące hektarów kombinackiego gruntu. Najlepszego. I wtedy ktoś zapytał: no dobrze, tylko co z ludźmi? A kombinat ponad tysiąc osób wtedy zatrudniał. Nad tym to żaden się już nie zastanawiał.

W kombinacie pamiętają, jak niektórzy rolnicy krzyczeli wtedy, że wezmą ich sobie za parobków. Ktoś jednak na "górze" rozważył za i przeciw, wziął pod uwagę, że kombinat jest dochodowy i na parcelację nie zezwolił.

Krowy wolą Vivaldiego
Kombinat przynosi dochód, inwestuje i należy do najnowocześniejszych gospodarstw rolnych w Europie. Jesienią ubiegłego roku oddali do użytku supernowoczesną oborę na tysiąc krów, za 15 mln zł. Hala udojowa srebrzy się kosmicznym metalem i ekranami monitorów. - Zootechnik to teraz musi być informatykiem - śmieje się prezes Sikora.

Ewa Hajmada do pierwszego udoju idzie o 3 w nocy, podłącza do wymion urządzenia dojarki. - Kiedyś na jedną kobietę przypadało 60 krów, teraz 400 - mówi pani Ewa. - Człowiek przy porannym i wieczornym udoju tak się naharuje, ręce nawyciąga, że mu się wydaje, że zaraz odpadną. Ale nasze emerytki to sobie myślą, że my przy dojeniu nic już nie musimy robić, tylko muzyki słuchamy.
Bo podczas udoju z głośników płynie muzyka dla krów. Muzyka je uspokaja, a najbardziej Vivaldi, dzięki temu dają więcej mleka. Na coś takiego nawet Aleksander Marszałek by nie wpadł.

Józef Kalarus, brygadzista, przed uruchomieniem nowej hali nie przespał kilku nocy. - Człowiek bał się tej informatyki, myślałem, że nie dam rady - przyznaje Kalarus. - Na początku wszystko trwało bardzo długo, ale teraz idzie jak po maśle.
Krowy przechodzą przesmykiem z obory do hali udojowej. Potem są podpinane do dojarek. Na ekranie widać, ile kroków krowa zrobiła: Jak za dużo - znaczy chora. Albo niespokojna, wtedy trzeba sprowadzić buhaja. Ekran pokazuje też, ile mleka dała. Kalarus patrzy, słucha muzyki, zaczął już nawet rozpoznawać kompozytorów.
W oborze jest przyjemnie, spokojnie i czysto, bardziej niż w niektórych łazienkach. Zresztą w kombinacie z czystością nigdy nie było problemów.

Edmund Kozina przyjechał po kietrzańskie mleko. Wszyscy w okolicy wiedzą, że w sklepie takiego nie kupi.

- Pod koniec lat 90. miał do nas przyjechac przewodniczący "Solidarności" Marian Krzaklewski - opowiada Mirek Tołpa. - Kombinat kilka tygodni przygotowywał się na wizytację. No i ludzie czekają zgromadzeni na głównym placu, podjeżdża "beemwica", wysiadają z niej Krzaklewski z obstawą. Patrzymy, a oni otwierają bagażnik i błyskawicznie zamieniają lakierki na gumofilce. Nasi ludzie z trudem powstrzymali śmiech, bo to są te stereotypy - jak PGR, to brodzi się po kolana w g… A przy podłożach bezściółkowych nie ma po prostu gnoju.

Nie będzie komu walczyć o kombinat
Nad kombinatem słońce świeci, ale wśród ludzi czuć niepokój. I to coraz większy. Bo na "Osiedlu" w Pilszczu coraz starsze twarze. - Kobiety z dziećmi w wieku szkolnym to na palcach jednej ręki da się policzyć - zamyśla się Ewa Hajmada. - Bo młodzi już przy krowach nie chcą rąk sobie wyrabiać. Zresztą widzieli, jak myśmy pracowali. Do obory w świątek-piątek, co dnia wchodziłam cztery razy na dwie godziny. A jak kampania żniwna, to dzieci człowiek nie widuje wcale…

Syn pani Ewy ukończył w Opolu politologię, córka ekonomię.
- A mojej sąsiadki syn jest oficerem w jednostce logistycznej w Opolu - dodaje Hajmadowa. Eryka Zgarda potakuje. Chociaż piątka jej dzieci chowała się prawie sama, to wszystkie powychodziły na ludzi. I wszystkie wyjechały.
Joanna Waryszak jest córką kombajnisty i dojarki, od kilku lat mieszka w Holandii. Ale kiedy przyjeżdża do Pilszcza, podobnie jak wszyscy na osiedlu też drzwi nie zamyka. - Bo tutaj całkiem inne życie - tłumaczy. - Niby dobrze, ale świat poszedł z postępem, a tutaj czas i zarobki dawno się zatrzymały. No to młodzi pouciekali…

Jerzy Krym, dyrektor hodowli, pamięta, jak rok temu przyszła do nich dziewczyna z Kietrza, świeżo po zootechnice, z pytaniem o staż. No i została - Marzena Sowa zajmuje się cielakami. Dziewczyna jest wyjątkiem.
- Z mojego roku prawie wszyscy wyjechali za granicę - tłumaczy Marzena. - A mnie się tu podoba.
Kiedyś do pracy w kombinacie mogło przyciągać mieszkanie, teraz już nie. - Na razie jeszcze jest pełna obsada, ale niedługo zaczniemy się martwić, skąd wziąć ludzi - tłumaczy prezes Sikora. - Tym bardziej, że wkrótce zostanie uruchomiona druga obora. A pieniądze takie same jak w całym kraju, już nie mamy czym pracownika przyciągać, choć kombinat Kietrz to strategiczna spółka Skarbu Państwa.

Jeśli nawet przyjdzie ktoś młody, to popracuje, nabędzie praktyki i ucieka do takiej samej pracy, tylko już za euro.
- Zarabiamy tak jak cała budżetówka - tłumaczy Wiesław Pawłowski. - Przychodzi pismo z Warszawy, o ile możemy podnieść płace, teraz o 3,4 procenta. Tylko co to jest? Rozmawiałem z ministrami, tłumaczyłem im, że jak niedługo starsi odejdą na emerytury, to za takie pieniądze nie znajdą się młodzi, żeby ich zastąpić. Co wtedy stanie się z kombinatem? Czy warto było wojować, walczyć o to, żeby nie poszedł w obce ręce?

- Myśmy dzieci już wychowały, te kilka lat doczekamy do emerytury - mówi Ewa Hajmada. - Przyjdą inni i to oni będą znowu się martwili, czy ktoś ich nie wykupi. Coś z tym trzeba będzie zrobić - mówi Pawłowski. I drapie się po głowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska