Piotr Rubik: Czuję się wybrańcem losu

fot. Barbara Ostrowska
W Polsce zawsze jest tak, że jak ktoś odniesie duży sukces, to się na niego urządza nagonkę - mówi Piotr Rubik.
W Polsce zawsze jest tak, że jak ktoś odniesie duży sukces, to się na niego urządza nagonkę - mówi Piotr Rubik. fot. Barbara Ostrowska
Piotr Rubik, kompozytor, multiinstrumentalista.

- W sobotę wystąpi pan z orkiestrą i chórem w Kędzierzynie-Koźlu. Podczas tego koncertu nastąpi podsumowanie naszej redakcyjnej akcji "Nie zabieraj organów do nieba". Postanowił pan ją wesprzeć. Ta idea jest panu bliska?
- Cel jest słuszny. Popieram wszelkie inicjatywy, które mogą uratować czyjeś życie. Taka akcja na pewno sprawi, że część ludzi zastanowi się, może podejmie decyzję, by nosić przy sobie zgodę na pobranie narządów.

- Pan by się zgodził?
- Nie miałbym oporów.

- Pytam, bo pan kocha motocykle. Zna pan powiedzenie, że motocykliści to potencjalni dawcy organów?
- Nie radzę go używać w towarzystwie motocyklistów. To wymyślili ludzie, którzy jeżdżą niebezpiecznie samochodami.

- Pan szybko jeździ?
- Raczej nie. Ja lubię duże przyspieszenie, bo to jest frajda, ale na drodze nie muszę udowadniać, że jestem lepszy od innych. Zawsze dostosowuję prędkość do warunków i swego stanu psychofizycznego. Prowokowanie losu to głupota.

- Nie lubi pan prowokować losu, bo czuje się jego wybrańcem?
- To nie jest tak, że zacząłem na siebie uważać, bo stałem się sławny. Po prostu nie leży to w mojej naturze. Zawsze uważałem na zdrowie.

- Ma pan talent, sławę, pieniądze, miłość. Fortuna pana kocha?
- Ja się czuję wybrańcem losu, ale nie dlatego, że mi się powiodło, lecz dlatego, że z nieba, z kosmosu dochodzą do mnie dźwięki, które do innych nie dochodzą. Z tego powodu jestem bardzo szczęśliwy.

- Na swojej stronie internetowej pisze pan, że został "naznaczony przez muzykę".
- Cokolwiek by się napisało, to zabrzmi banalnie albo patetycznie. Muzyka towarzyszy mi od dziecka, nie wyobrażam sobie życia bez niej. Trudno mi o tym mówić, bo dla mnie to jest naturalne, jak oddychanie. Ja nie siedzę, nie kombinuję, co by tu skomponować. Muzyka przychodzi do mnie sama, znienacka.

- Pamięta pan swój pierwszy utwór?
- Miałem kilka lat, jak napisałem coś na urodziny mojej babci. Jak umarł prymas Wyszyński, to też coś skomponowałem. Codziennie coś wymyślałem.

- Już wtedy marzył pan o karierze?
- W dzieciństwie marzyłem, żeby mieć dużo płyt. Potem - żeby grać w dobrej orkiestrze, poznawać świat, współpracować ze znakomitymi muzykami. To się zmieniało.

- A o sławie, dużych pieniądzach?
- Nie myślałem o tym w ten sposób. Dla mnie ważne było komponowanie. Wtedy w Polsce szczytem sławy było wyjechać na Zachód, grać tam koncerty i zarobić parę dolarów. Kiedy dorosłem i w Polsce dotknęliśmy zachodniego świata, zobaczyłem, co to może dać. Dopiero wtedy mogłem zacząć marzyć o karierze. Ale i tak najbardzej chodziło mi o to, by ludzie słuchali mojej muzyki. I żeby zostawić coś po sobie.
- Przełomowy moment w pana karierze to "Tryptyk świętokrzyski"...
- Najpierw "Anioły Europy" napisane na wejście Polski do Unii Europejskiej, potem "Tryptyk". Wtedy przestałem być tylko kompozytorem. Zacząłem dyrygować, występować na scenie jako lider wielkiego zespołu. To było wyjście z cienia.

- Był pan przygotowany na tak wielki sukces?
- Wierzyłem głęboko, że to się ludziom spodoba, ale nie spodziewałem się tak masowego zainteresowania. Nam zawsze wmawiano, że trzeba się wzorować na produktach zagranicznych. Wszelkie moje próby robienia czegoś po swojemu były w wytwórniach wyśmiewane. A tutaj miałem szansę zrobić coś bez oglądania się na żadne wytyczne. Mogłem napisać to, co mi w duszy gra, i okazało się, że to jest strzał w dziesiątkę. Trzeba po prostu robić to, co się czuje.

- I to jest recepta na sukces?
- Nie ma żadnej recepty. To polega na tym, by dawać z siebie wszystko, w zgodzie z własnym sumieniem. Może ludzie będą chcieli tego słuchać, a może nie. Jeśli robi się coś tylko pod publiczkę i tylko dla osiągnięcia jakieś marketingowego celu, to nigdy nie wyjdzie. To musi płynąć z serca.

- Dyryguje pan bardzo ekspresyjnie. To męczy?
- Do tego stopnia, że po koncercie muszę od razu usiąść. Nawet jak pozuję do zdjęć, to proszę, by fotograf przykucnął, bo tak mam zmęczone nogi i ręce.

- Trudno uwierzyć, że kiedyś był pan kędzierzawym szatynem ze sporą nadwagą. Czy zmiana wizerunku miała wpływ na pańską karierę?
- Ta zmiana nastąpiła jakieś dwa lata przed tym szalonym boomem i myślę, że stanowiła dobre przygotowanie do tego, co nastapiło później. Poczułem się lepiej, pewniej, wraz ze zbędnymi kilogramami odrzuciłem część kompleksów i to na pewno wpłynęło na psychikę. Kiedy człowiek jest silny psychicznie, to może więcej osiągnąć.

- Kto wymyślił platynowłosego Rubika?
- Namówił mnie mój fryzjer. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale przystałem na propozycję. W końcu to tylko włosy. Pomyślałem: co mi tam, najwyżej odrosną.

- Pana się albo uwielbia, albo nienawidzi. Czy to dobrze dla artysty, gdy budzi tak skrajne emocje?
- To bardzo dobrze, najlepiej, jak tylko może się przytrafić. Najgorsza jest nijakość.

Piotr Rubik z narzeczoną Agatą Paskudzką. Ślub w przyszłym roku.
(fot. fot. Barbara Ostrowska)

- Od większości krytyków muzycznych usłyszał pan wiele przykrych słów, z których najdelikatniejsze było: kicz. Przejmuje się pan takimi ocenami?
- Nie, ale żałuję, że w szkole muzycznej nie ma przedmiotu pod tytułem ignorowanie krytyków muzycznych. To bardzo przydatna rzecz, człowiek się tego uczy z czasem. Kiedy się zobaczy, jak często piszą ludzie, którzy nie mają pojęcia o muzyce - może poza jakąś wiedzą techniczną, encyklopedyczną, ale którzy nie czują muzyki - to nie ma sensu się przejmować.

- Od początku tak pan myślał? Na przykład jak pisali, że pana muzyka to "sacro polo", albo nazywali pana "Mandaryną muzyki poważnej"?
- Na początku to bolało, ale teraz już mnie to kompletnie nie obchodzi. To są tylko słowa, które nic nie znaczą. Obraźliwe porównania nie mają nic wspólnego z krytyką. Można tylko współczuć autorom tych określeń i życzyć powodzenia, bo dzięki mnie mogli coś opublikować na pierwszych stronach gazet. Ci "krytycy" to często nieudani muzycy. Niektórych z nich znam z akademii muzycznej. Współczuję im, bo to musi być strasznie frustrujące.

- Zaskoczył pana ten wybuch niechęci?
- W Polsce zawsze jest tak, że jak ktoś odniesie duży sukces, to się na niego urządza nagonkę. Dla mnie było to znakiem, że rzeczywiście odniosłem sukces.

- Wychodzi na to, że prawie się pan ucieszył...
- Właściwie tak. Mądrzy ludzie, którzy wcześniej przeszli przez polskie piekiełko, mówili mi, że miarą sukcesu artysty jest liczba jego wrogów.

- Ale jeszcze bardziej liczba jego wielbicieli, a tych, sądząc po sprzedaży pańskich płyt, są w Polsce setki tysięcy. Jak się żyje z taką sławą na co dzień, na ulicy?
- Kiedy idę ulicą, to rozmowy milkną w pół zdania, robi się wielkie poruszenie. Czasem dochodzi do komicznych sytuacji, np. gdy jem obiad i przez okno widzę, że przed restauracją już czeka wycieczka szkolna. Słyszę pomruki: "mógłby już skończyć jeść", "dlaczego tak długo tam siedzi". Ale to jest miłe. Sam tego chciałem - dojść do takiego poziomu, wytworzenia pewnej marki. To znak, że mi się udało.

- Dostawał pan miłosne oferty od fanek?
- Tak, na szczęście sympatyczne i niegroźne. Ale od kiedy ze mną jest Agata, to propozycje miłosne rzadko się zdarzają, bo Agata bardzo mnie pilnuje i wystarczy zobaczyć jej groźne spojrzenie, by zakończyć wszelkie podchody. Oczywiście to żart. Proszę to napisać wielkimi literami. TO ŻART.

- Agatę Paskudzką, drugą wicemiss Polonia, poznał pan dwa lata temu przy okazji konkursu piękności. To była miłość od pierwszego wejrzenia?
- Tak. Strzał prosto w serce.

- W przyszłym roku planujecie ślub. Niech pan zdradzi jakieś szczegóły. Tabloidy już od dawna węszą.
- Niech węszą, ale myśmy się umówili, że nie będziemy o tym mówić. To na razie nasza słodka tajemnica.

- Jaka tajemnica? Przeczytałam, że to będzie "wielkie tradycyjne polskie weselisko". Tak pan powiedział jednej gazecie.
- Niczego takiego nie mówiłem.

- Ale wie pan, że media już ogłosiły, że to będzie największe wydarzenie towarzyskie 2008 roku?
- Bardzo mi miło. Media muszą coś pisać. Staram się zrozumieć tych dziennikarzy. Oni z tego żyją. Jak nie napiszą, to nie zarobią, więc niech piszą na zdrowie.

- To jak będzie? Ślub z pompą przy błyskach fleszy?
- Nie, absolutnie! Właśnie dlatego nic o tym nie mówimy. To nasza prywatna, rodzinna sprawa.

- Podobno już obrączki z brylantami wybraliście u Tiffany'ego... Nawet ich zdjęcie było w gazecie.
- Proszę pani, te wszystkie artykuły są zupełnie zmyślone. Nigdy jednak na to nie reaguję. A ludzie niech sobie myślą, co chcą.

- Przeczytałam też zachwyty, jak pan wybrankę rozpieszcza. Kupił pan narzeczonej ostatni krzyk mody - czerwone szpilki od Chanel.
- To dziwne, że ludzie się tym zajmują. Kupienie butów czy zjedzenie obiadu to nie jest wydarzenie wagi państwowej. Mnie to śmieszy. Rozumiem, gdybym był jakąś ważną osobistością. A tak... Uśmiecham się pod nosem i idę dalej.

- Ślub tak znanego kompozytora nie może się odbyć bez odpowiedniej oprawy muzycznej. Napisze pan coś specjalnie na tę okazję?
- Niewykluczone. Zastanowię się, jak zbiorę orkiestrę.

- Ale najbliższe plany artystyczne nam pan zdradzi?
- 9 grudnia będzie premiera pierwszej części mojego nowego "Oratorium dla świata". Uświetni ona obchody 750-lecia Gorzowa Wielkopolskiego. Wprowadzę tam pewne nowości. Oprócz solistów, orkiestry i chóru wystąpi ze mną kilku DJ-ów. Będą na żywo miksować różne brzmienia, bliskie muzyki klubowej, a ja to połączę z orkiestrą. Myślę, że będzie to coś świeżego. Druga część, planowana na lato, będzie bardzo szokująca, ale nie mogę o tym na razie mówić. Trzecią planuję na jesień. Natomiast wiosną ukaże się moja nowa płyta, gdzie gram na wiolonczeli i śpiewam. To będzie bardzo romantyczna i kameralna płyta. Chcę w niej zawrzeć to wszystko, co kobiety chciałyby usłyszeć od swoich mężczyzn, ale może nigdy nie usłyszą. A także to wszystko, co mężczyźni chcieliby powiedzieć swoim kobietom, ale może się wstydzą i nigdy nie powiedzą. Na przyszły rok jestem też umówiony na skomponowanie muzyki do dwóch filmów amerykańskich. W kwietniu jedziemy też ponownie do Stanów i Kanady. Co dalej przyniesie los - zobaczymy.

- O czym pan jeszcze marzy?
- O wielu rzeczach: żeby być zdrowym, szczęśliwym, żeby się udało za granicą, żeby mieć fajne pomysły. No i żeby się wena nie skończyła.

- A ma pan wariant awaryjny, na wypadek, gdyby się skończyła?
Nie, to był żart. Albo się ma talent, albo się go nie ma. To się nie skończy.

"Najsłynniejsze oratoria Piotra Rubika" - to tytuł koncertu, na który zapraszamy Opolan w najbliższą sobotę o 18.00 do hali widowiskowo-sportowej "Azoty" w Kędzierzynie-Koźlu. Znany kompozytor i dyrygent wystąpi ze swoimi solistami, orkiestrą i chórem podczas gali akcji nto "Nie zabieraj organów do nieba".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska