Pogranicze polsko-czeskie - każdy każdego rozumie

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Na podwórzu można usiąść na słupku granicznym i przez potok patrzyć, co robią czescy sąsiedzi z Kolnowic - mówi Grzegorz Kuc z Gierałcic.
Na podwórzu można usiąść na słupku granicznym i przez potok patrzyć, co robią czescy sąsiedzi z Kolnowic - mówi Grzegorz Kuc z Gierałcic.
- Zawsze to była strefa zakazana - dom Grzegorza Kuca leży na samym końcu Gierałcic albo - jak mówi - na początku Polski.

Na podwórzu można usiąść na słupku granicznym i przez potok patrzyć, co robią czescy sąsiedzi z Kolnowic. Najbliższy czeski dom jest 50 metrów dalej. - Za kilka dni pójdę tam na spacer, z czystej ciekawości, ale zawsze jakaś bariera psychiczna we mnie pozostanie. Niepewność, czy już faktycznie można tędy przejść, bo tyle lat nie było wolno.

Jako młody chłopak pan Grzegorz obserwował przez strumień czterech synów Czecha z najbliższego domu. Byli mniej więcej w jego wieku. Patrzyli na siebie z ciekawością, ale nawet się nie odzywali. Rodzice z obawy przed WOP-em zakazali dzieciom wszelkich kontaktów. Dopiero kiedy dorośli, zaczęli się pozdrawiać gestem, wołać do siebie, wymieniać proste wiadomości - co słychać, jak leci. Jeden z tych chłopców skończył szkołę kucharską i znalazł sobie pracę w Nysie, w restauracji, która serwowała świetną czeską kuchnię. Po jakimś czasie zrezygnował z pracy, bo mu się dojazdy nie opłacały, okrężną drogą przez Mikulovice i przejście w Głuchołazach.

- Teraz by sobie u mnie na podwórzu zostawił samochód i do Nysy miałby prostą drogą 19 kilometrów, zamiast 30 - mówi Grzegorz Kuc. - To bardzo mili i spokojni ludzie. Zaproszę ich kiedyś do siebie na grilla, tak po sąsiedzku, bo tyle lat nie było wolno.

Przyjadą do nas obcy
Bolesław Skulski z Jarnołtowa koło Otmuchowa od 1978 roku mieszka w budynku byłej strażnicy granicznej. Dostał mieszkanie w wyniku pierwszej liberalizacji na granicy. Wojska Ochrony Pogranicza redukowały akurat liczbę strażnic, powiększały odcinki do nadzoru i opuściły niepotrzebne budynki strażnicy w Jarnołtowie. Po czterech latach gmina przeznaczyła je na domy. Ludzie wyremontowali żołnierskie sale na mieszkania. Polska wąska droga przez wieś dochodzi tu do czeskiej głównej drogi wzdłuż granicy, ale przejechać się nie da. Stoi szlaban i dla pewności jeszcze hałda gruzu wysypana na asfalt.

- Urzędnicy już sprawdzali to miejsce, będą niebawem usuwać zapory - mówi Skulski. - Można będzie jechać do Czech. Do Widnawy mamy tylko 3 kilometry, dużo bliżej niż do Otmuchowa. Tylko po co tam jechać, skoro w sklepach wszystko to samo, a ceny podobne? Jedynie jak ktoś pracę znajdzie w Czechach, to będzie miał teraz bliżej. Ale do znajomych w Sławniowicach będę jeździł przez Czechy. Bliżej. Tylko 3 kilometry prostą drogą, a przez nasze wioski będzie z 10.
- A ja tam się wcale nie cieszę z tego otwarcia granicy - mówi Anna Cokot, zwana babcią Cokotową, znad samej granicy w Sławniowicach. - Spokój tu mieliśmy i ciszę. Teraz nazjeżdża się obcych, strach będzie dom otwarty zostawić.
- Będzie burdel - wtóruje jej sąsiadka z Czech Maruna Knazovcikova. - Przez nasze skrzyżowanie będą jeździć złodzieje, równo na obie strony granicy. I proszę nie myśleć, że jestem komunistką, ale boję się tego.

Protokół z przejścia kaczek
Babcia Cokotowa za metalową siatką przed domem ma słupki graniczne, rów przydrożny, czeską szosę i domy Velkich Kunetic. Wprowadziła się do ostatniej posesji w Sławniowicach w 1968. To był pamiętny rok inwazji Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Zbierając siano na łące za domem patrzyła, jak po czeskiej szosie ciągną kolumny ruskiego wojska gdzieś na Pragę. Po kilkadziesiąt wozów, ciężarówek z ludźmi, łazików, amfibii. Wolno jechali, miała czas przyglądać się skośnookim żołnierzom o mongolskich rysach twarzy.
Jeszcze przed wojną z jej podwórza był wyjazd przez mostek nad rowem, na czeską szosę. Dziś z mostka korzysta tylko sąsiadka Marunka, kiedy się umawiają na podanie jajek czy swojskiej nalewki przez graniczny płot.

Irena i Mirek Janasikovie z Linchartovych oraz Eugenia i Jan Ganczarscy z Opawicy nie mogą się już doczekać otwarcia granic.
Irena i Mirek Janasikovie z Linchartovych oraz Eugenia i Jan Ganczarscy z Opawicy nie mogą się już doczekać otwarcia granic.

Babcia Cokotowa ze Sławniowic z sąsiadką Marunką z Velkych Kunetic często rozmawiają, ale przez graniczny płot.

Babcia Cokotowa prawie 40 lat żyła zgodnie z żołnierzami z WOPu. Nawet jej wojsko zostawiło w domu, jako jedynej we wsi, mikrus, czyli mini telefon wojskowy. Jedyny we wsi nie licząc cywilnego telefonu w szkole, który po południu był zamknięty. Jak ktoś z sąsiadów potrzebował pomocy, pogotowia, to przychodzili do Cokotowej, a ona brała minitel i szła do wojskowego słupa telefonicznego na podwórku. Podłączała się ze słuchawką do linii i zaraz odzywał się dyżurny na strażnicy. Trzeba było dzwonić po nich nawet kiedy komuś z sąsiadów kaczki czy kury przelazły przez granicę. Samemu nie wolno było przygonić, bo ślady zostały na pasie granicznym. Szeroki zagon ziemi na granicy co tydzień i po każdym deszczu był starannie bronowany, żeby każdy ludzki ślad odbijał. Wołali więc WOP, albo czeską milicję, jeśli była w pobliżu, a w najlepszym przypadku znajomych z Kunetic, żeby zwierzaki przepędzili na polską stronę. Wojsko i tak potem przyjechało i musiało wszystko do protokołu wpisać, że zwierzęta nie są przemycane, tylko legalnie wracają do właściciela.

Irena i Mirek Janasikovie z Linchartovych oraz Eugenia i Jan Ganczarscy z Opawicy nie mogą się już doczekać otwarcia granic.

- Maciora mi kiedyś uciekała w zimie, po śniegu za granicę - wspomina babcia Cokotowa. - Sąsiedzi z Czech ją zagonili z powrotem, ale i tak WOP wezwałam, bo ślady były na granicy i trzeba się było wytłumaczyć. Kiedyś, jak koń mi zdechł i pracowałam pożyczonym koniem, zaczęli mnie nawet podejrzewać, że zwierzę przemyciłam z Czech. Takie to były podejrzliwe czasy. Ale przemyt też szedł wtedy przez granicę. Chodzili ludzie polami, na plecach torby czy plecaki z alkoholem, pomarańczami, kawą. Patrzyli tylko, żeby trafić w przerwę między patrole. Jak ich wojsko złapało, to się cieszyli chłopaki z WOP-u, bo w nagrodę urlop był. Teraz już słupy telefoniczne zdjęli, pole na granicy przestali orać. Pogranicznicy nie chodzą już po podwórzu, nie pukają w okno i nie wpadają zimą na herbatę - mówi Anna Cokot.

Piwoszy tam ciągnie
W latach 90. w Sławniowicach na starej drodze otworzono przejście małego ruchu granicznego, tylko dla pieszych i rowerzystów ze strefy przygranicznej. Ludzie z górnej wioski zaczęli chodzić do kościoła w Kuneticach, bo bliżej niż do własnej parafii w Burgrabicach. Wcześniej też chodzili parę razy na odpust, ale zawsze trzeba było uzyskać specjalną jednorazową zgodę. Zjeżdżali się wtedy WOP-iści z całej okolicy kontrolować pielgrzymkę. W płocie Cokotowej robili dziurę w siatce, każdego ze Sławniowic kontrolowali i spisywali na listę. Ksiądz w Kuneticach nie mógł przeciągnąć kazania, bo wszyscy musieli wrócić do dwunastej.

- Nawet się nie dało do sąsiadki Czeszki wejść na kawę, choć zapraszały, bo trzeba było na czas wrócić do dziury w płocie - śmieje się Cokotowa. - Tak nas wychowywały te orły z WOP-u.
Teraz raz do roku na odpust w Matki Boskiej Śnieżnej idzie ze Sławniowic procesja z polskim księdzem do czeskiego kościoła, do którego już po drugiej stronie dołącza się może jeszcze z 10 czeskich parafian.
- Tam nie ma wiary katolickiej, nie ma takiego szacunku dla świąt jak u nas - opowiada kobieta. - Kilka lat temu na Boże Narodzenie ustroiłam choinkę na podwórzu w lampki. Jak ją zapaliłam wieczorem, co całe grupy zdziwionych Czechów stawały na drodze. Teraz już się trochę od nas nauczyli świątecznych zwyczajów.

Odkąd jest przejście graniczne, babcia Cokotowa zaczęła legalnie odwiedzać sąsiadkę, od której już wcześniej przez płot nauczyła się czeskiego. Pójdzie do niej i na te święta w odwiedziny, już zaraz z domu przez podwórze, a nie przez przejście graniczne na drodze. Pogada chwilę ze znajomą Marunką i wróci do siebie. Bo co tam więcej można robić?
- Czesi chodzą do nas po wędliny, słodycze, chleb, ale ja tam rzadko chodzę na zakupy. Od nas to najbardziej tam ciągnie piwoszy!

Plotki przy granicznej kawie
Irena i Mirek Janesikovie mieszkają w Linchartovych niedaleko Krnova, w niewielkim domu ze spadzistym dachem, tuż nad graniczną rzeką Opawicą. Dziesięć metrów dalej, na drugim brzegu, są już polskie zabudowania należące do Lenarcic i Opawic w gminie Głubczyce.
- Kiedy jest ładna pogoda siadam z kawą na tarasie, moja polska koleżanka nad brzegiem rzeki i plotkujemy sobie - mówi pani Irena. - Język dla nas to nie problem. Tyle lat żyjemy na pograniczu, że każdy, każdego tu rozumie.
Janesikovie prowadzą w Linchartovych zakład budowlany specjalizujący się w kładzeniu dachów. W firmie zatrudniają Polaków.

Furtka na czeską stronę
- Granica trochę utrudniała życie mi i moim ludziom - przyznaje pan Mirek.
W zakładzie praca rozpoczyna się o 6 rano i trwa do 22. W tych samych godzinach otwarte jest przejście małego ruchu granicznego Lenarcice-Linchartovy, przez które do firmy Janesika idą polscy robotnicy.

- W związku z tym rozpoczynali pracę piętnaście minut po szóstej i wychodzili z niej kwadrans przed czasem, by zdążyć przed zamknięciem szlabanu. Inaczej musieliby nad-rabiać ponad dwadzieścia kilometrów przez całodobowe przejście Krnov-Pietrowice - wyjaśnia Mirek Janesik. - Na szczęście to się zmienia. Będziemy mogli przechodzić granicę w każdym miejscu i o każdej porze.
Łatwiej też będzie wspólnie się bawić. Każdego roku wsie po obu stronach granicy organizują festyny. Na polskie imprezy przychodzą Czesi, na czeskie Polacy.
- Ale co to za zabawa, jak trzeba kończyć ją przed 22 - uśmiecha się Eugenia Ganczarska, sołtys Opawic. - Przecież dopiero wtedy ludzie zaczynają balować w najlepsze.
Młodzi mieszkańcy nadgranicznych wsi bardzo często łamali przepisy. Z imprez wracali przez "zieloną granicę". Kiedy w pobliżu nie było polskiej Straży Granicznej czy czeskich policjantów, zdejmowali buty, podwijali spodnie lub spódnice i do domów szli przez rzekę.
- Teraz nie trzeba będzie kombinować - cieszy się pani Eugenia.
Problem był też z pasterką. W Linchartovych każdego roku odprawiana jest ona o 21. Polacy mieszkający przy granicy chodzili tam do kościoła. Ale i tu pojawiały się niedogodności.

- Z mszy urywać się trzeba było kilka minut przed jej zakończeniem, bo pogranicznicy zamykali szlaban - tłumaczy Jan Ganczarski, mąż pani Eugenii. - Robili to chyba na złość, bo innego wytłumaczenia nie znajduję. Ale na szczęście to już przeszłość. W tym roku będziemy na całej pasterce.
Sołtys Opawic, które w przyszłym roku będą gospodarzem gminno-dekanalnych dożynek, już planuje część imprez zorganizować po czeskiej stronie. Uroczysty obiad pani Eugenia chce wydać w przepięknym zamku w Linchar-tovych.
- U nas nie ma żadnej świetlicy, a czeski zamek to prawdziwa perełka architektoniczna - mówi.

Henryk Kulonek z sąsiedniej Chomiąży liczy natomiast, że wejście Polski i Czech do strefy z Schengen ułatwi jemu i jego sąsiadom życie w zimie.
- Kiedy wieś zasypie śniegiem, pługi nie zaglądają do nas nawet przez dwa dni - mówi. - A po czeskiej stronie drogi są odśnieżane na bieżąco. Teraz, jeśli polscy drogowcy nawalą, będziemy mogli z naszej wsi wydostać się przez Czechy.
Dom pana Henryka znajduje się dziesięć metrów od granicy. Kolejna posesja za jego płotem należy już do Czeszki ze wsi Chomyz - Heleny Waclawkowej.
- Wszyscy cieszymy się na otwarcie granic - mówi. - Mieszkam obok pana Henryka, w ogrodzeniu mam nawet furtkę na polską stroną, ale przejść przez nią legalnie nie mogłam. Teraz będę jej często używała.

Natomiast Barbara Składaniec, sołtys Pielgrzymowa, za domem której są już Czechy, do otwarcia granic podchodzi bardzo spokojnie.
- Do tej pory mogłam z podwórka pójść tylko na trzy strony świata, od jutra otwarta będzie dla mnie i czwarta - uśmiecha się.
Ale mieszkańcy Pielgrzy-mowa boją się, że wraz z wycięciem szlabanów pogorszy się ich bezpieczeństwo. Do tej pory nawet pies z kulawą nogą tam nie zaglądał, ponieważ w Pielgrzymowie kończyła się droga, gmina, powiat i Polska. Teraz miejscowi obawiają się, że do wsi przyjeżdżać mogą złodzieje.
- Przez te wszystkie lata nikt z miejscowych domu zamykać nie musiał, okolica tak była spokojna - wyjaśnia. - Teraz może być różnie.

Wiechowice, przedmieście Opavy
W związku z wejściem do strefy Schengen, szansę na rozwój gminy, widzi wójt Branic Józef Małek. - Sporo naszych mieszkańców żyje tak naprawdę na przedmieściach dużego czeskiego miasta, jakim jest Opava - tłumaczy Małek. - Tam pracują, robią zakupy, odpoczywają. Niepojęte jest to, że do tej pory mogli do Czech chodzić piechotą, ewentualnie pojechać rowerem czy moplikiem. Teraz przejadą też samochodem.

Najbardziej kuriozalna sytuacja panowała na przejściu małego ruchu granicznego w Wiechowicach, przez które miejscowi chodzą do pracy do Opavy. Każdego dnia od szóstej rano przy drodze dojazdowej do przejścia po polskiej stronie ustawia się długi ogonek samochodów. Polacy pokonują granicę pieszo, a po drugiej stronie czekają już na nich czeskie służbowe samochody, którymi jadą do swoich zakładów pracy. Popołudniami sytuacja się odwraca. Czeskie samochody parkowane są na drodze dojazdowej do granicy i czekają tam na polskich kierowców przez całą noc, a rodacy przesiadają się do swoich czterech kółek, które rano zostawili w Wiechowicach.

- Na szczęście nadchodzi normalność - kończy Józef Małek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska