Polsko-czeskie małżeństwa

fot. Krzysztof Strauchmann
David i Olga Zabransky z synami Patrykiem i Dominikiem. Rodzice Davida odstąpili im piętro domu, żeby się mogli urządzić.
David i Olga Zabransky z synami Patrykiem i Dominikiem. Rodzice Davida odstąpili im piętro domu, żeby się mogli urządzić. fot. Krzysztof Strauchmann
Na opolskim pograniczu mieszka kilkanaście mieszanych, polsko-czeskich małżeństw. Większość z nich do życia wybrała Czechy.

Trzy wioski pod Głubczycami: Opawica, Lenarcice i Chomiąża leżą wzdłuż granicznego potoku Opawa. W Chomiąży z jednej strony potoku stoją domy polskie, z drugiej czeskie, a między nimi wody po kolana. Najgłębiej jest przy wodospadzie i tam właśnie od lat dzieci urządzają sobie kąpielisko. Międzynarodowe kąpielisko na środku granicy.

- Wszystko właśnie przez tę rzekę - śmieje się dziś do wspomnień Dariusz Brewus z Chomiąży. - Młodzi wspólnie kąpali się w rzece. Spotykaliśmy się tam, rozmawiali. Do granicy miałem z domu 20 metrów. Jak jesienią opadały z drzew liście, po drugiej stronie mogłem zobaczyć dom mojej Jany.

Była połowa lat 80., granica szczelnie pilnowana przez Wojska Ochrony Pogranicza. Najbliższe przejście graniczne, Pietrowice - Krnov, kilka kilometrów dalej.

- Wtedy powszechnie handlowało się przez rzekę szamponami albo innymi drobiazgami - opowiada pan Darek. - WOP gonił nawet za wejście do wody. Zdarzało się, że zatrzymywali nas, zawozili na strażnicę i prowadzili formalne przesłuchanie: z kim rozmawiałeś, o czym, dlaczego. Bywało nawet, że ktoś trafił do sądu i płacił karę. Dziś można się z tego pośmiać, ale wtedy nie było wesoło.

Dariusz Brewus transgranicznie sympatyzował z Janą przez cztery lata. Jeździł do Głubczyc wyrabiać legalną przepustkę albo szedł przez zieloną granicę, czyli wpław.

- Jak chciałem spokojnie pogadać, musiałem sprawdzić, czy patrol się nie zbliża, najlepiej było wystawić kolegę na czatach - wspomina. - Raz on stał dla mnie, a potem ja dla niego.

Ofiara stanu wojennego
Brewusowie ślub wzięli w styczniu 1990 roku. Zamieszkali początkowo u teściów w sąsiedniej czeskiej Chomyży. W Czechach już było po aksamitnej rewolucji, ale problemy z granicą pozostały. Kiedy na świat przyszedł ich syn, babcia przez rzekę podawała swojskie mleko od krowy dla dziecka. Kiedyś złapana przez WOP za to mleko zapłaciła karę jak za przemyt.

- Mieszkam cały czas po czeskiej stronie, a do granicy mam nadal 25 metrów - mówi Dariusz Brewus. - Po 1990 roku łatwiej było z Czech trafić do pracy w Austrii, kiedy jeszcze u nas nie zaczęły się wyjazdy na Zachód. Z Chomyży bliżej mamy do miasta, do Krnova ledwie kilometr, a do Głubczyc aż 16 kilometrów.

Sąsiedzi - Czesi - przyjęli Polaka jak swego, bardzo dobrze. Jedyne, co go uderzyło po przeprowadzce, to czystość na ulicach i zwyczaj zamiatania ulicy przed domem.

Synowie, Dariusz i Łukasz, kończą czeskie szkoły. W domu mówią cały czas po czesku, ale polski też znają. Odkąd otwarła się granica w Schengen, do babci w Chomiąży mają 2 kilometry. Na rowerze jedzie się moment.

- Zawsze mówię, że miłość nie zna granic - podsumowuje Dariusz Brewus. - Czeszki są bardzo dobrymi żonami. Czyste i pracowite. Polki zresztą też, ale moje serce tak wybrało i nie żałuję.
W niewielkiej Chomiąży mieszka jeszcze drugie polsko-czeskie małżeństwo. Zdzisław i Miloslava poznali się także przy tamie na rzece, na wspólnych kąpielach. Mieszkają po polskiej stronie rzeki, ale pan Zdzisław pracuje w Czechach. Od grudnia graniczny most jest otwarty i przejazd ma prawie pod nosem. W Czechach zostały ich dorosłe dzieci, choć córka zawodowo związała się z Polską. Skończyła polonistykę na Uniwersytecie w Opawie i jest tłumaczką.

Danuta Wiśniewska z byłą synową Sylwią. Po rozwodzie Sylwia utrzymuje z byłą teściową dobre kontakty. Jej córka Adriana często zagląda do ukochanej babci.

Po 1945 roku granica na potoku przecięła też wioskę Podlesie koło Głuchołaz. W niewielkim przysiółku Gęstwina polskie i czeskie domy stanęły naprzeciwko siebie. Pierwsza mieszana para pojawiła się we wsi ze 30 lat temu. Polska dziewczyna spodobała się czeskiemu wojakowi, który trafił tu na służbę. Po ślubie wyjechali gdzieś daleko, w głąb Słowacji.

Potem była nieszczęśliwa miłość Mirka z Gęstwiny. Przez rzekę zakochał się w dziewczynie z Ondrejovic. Chodził do niej 10 kilometrów przez przejście graniczne w Głuchołazach - Mikulovicach, umawiał się na wieczorne rozmowy przy potoku i spacery po dwóch stronach brzegu. Potem wybuchł stan wojenny i Mirka wzięli do wojska. Kiedy wrócił, długi czas nie mógł dostać przepustki wyjazdowej, bo nadal podlegał natychmiastowej mobilizacji. A dziewczyna poznała w pracy innego i przestała czekać na Mirka.

- Już byli gotowi na ślub, już ich rodzice wspólnie omawiali przygotowania do wesela - wspomina znajoma Mirka. - Stan wojenny wszystko im pokrzyżował. Mirek bardzo ciężko przeżył to rozstanie. Po kilku latach wyjechał z Podlesia, ożenił się gdzie indziej, ma dziś troje dzieci, ale o tej Czeszce ciągle pamięta.

Mąż, czyli pamiątka z wakacji
Olga z Nysy poznała męża na wakacjach. W czeskie góry miała blisko, z paczką znajomych jeździła tam latem pod namiot i rozbijała się w ogrodzie znajomych z Supikowic koło Jesenika. David Zabransky zaprzyjaźnił się z nimi, przez rok utrzymywali kumpelskie kontakty. Gdy rok później Olga przyjechała na kolejne wakacje w góry, wybuchła prawdziwa miłość.

- Brałam od ojca samochód i jeździłam go odwiedzać. Musiałam jeździć przez przejście w Głuchołazach, okrężną trasą - wspomina dzisiaj początki tej miłości. - Już w trakcie naszej znajomości otwarto małe przejście w Sławniowicach. David szedł do Sławniowic, tam wsiadał do autobusu PKS i wysiadał w Nysie na moim osiedlu.

Pobrali się w 1996 roku w Czechach, bo od razu planowali, że tu ułożą sobie życie. Rodzice Davida odstąpili im piętro domu, żeby mogli się urządzić. Pani Olga nie zrzekła się polskiego obywatelstwa, ale i bez tego korzysta z wszystkich uprawnień socjalnych, ubezpieczenia, prawa do pracy. Dwaj synowie: 10-letni Patryk i 6-letni Dominik chodzą do szkoły w Supikovicach. W domu mówią po czesku, ale polski znają bardzo dobrze. Pilnuje tego babcia w Nysie.

- Mąż teraz bywa w Nysie częściej niż ja - śmieje się pani Olga. - Prawie co sobota pomaga mojemu bratu, który ma firmę i filmuje wesela. Goście weselni nawet nie wiedzą, że obsługuje ich Czech, bo David świetnie mówi po polsku.

- Żonę wybrałem sercem, ale myślę, że Polki są lepsze na żonę niż dziewczyny u nas - twierdzi David Zabransky. - Mają poważniejsze podejście do życia, a ja nie lubię lekkomyślnych.

- Czasem zastanawiamy się nad przeprowadzką do Pragi, tam ludzie żyją bardziej na luzie - zwierza się pani Olga. - Ale nie wykluczam, że przeniesiemy się do Polski. Wszystko zależy, jakie będą warunki do życia.

We dwoje, ale po cichu

Dwie najmłodsze pary polsko-czeskie żyją na tzw. kocią łapę. To też znak czasu. Przyczyna przynajmniej częściowo leży po stronie czeskiej opieki socjalnej. Samotna matka dostaje tam tak duże zasiłki, że po prostu opłaca się jej poczekać ze ślubem. Może też z tego powodu obie pary nie chciały się zwierzać w gazecie.

- Poznali się nad rzeką. Syn chodził tam na ryby, a jego dziewczyna mieszka w pobliżu. Pewnie już w dzieciństwie musieli się widzieć przez granicę - opowiada matka jednego z Polaków. - Syn mieszka w Czechach, ale do pracy chodzi w Polsce. Dzięki Schengen ma blisko przez granicę. A synowa podrzuca mi czasem ich dziecko pod opiekę. Dzięki Schengen nie musi wozić synka przez przejście graniczne. Życie chcą sobie ułożyć wspólnie po czeskiej stronie.

Jedno polsko-czeskie małżeństwo już zdążyło się rozpaść. Bogdan Wiśniewski ze Sławniowic poznał swoją przyszłą żonę Sylwię w barze w czeskich Kuneticach, gdzie trafił ze swoimi czeskimi znajomymi.

- Miałam akurat urodziny i poszłam je obchodzić do baru - opowiada Sylwia. - Przy piwku łatwo wpaść sobie w oko. Trochę po polsku, trochę po czesku, trochę rękami, dogadaliśmy się szybko.

Rozwód wzięli dwa lata temu i Bogdan wrócił do domu matki w Sławniowicach, a teraz wyjechał do pracy za granicę. Do Czech płaci alimenty na córkę Adrianę. Dziesięcioletnia dziewczynka chodzi do czeskiej szkoły, ale do polskiego kościoła. Babcia, Danuta Wiśniewska, chce, żeby razem z polskimi dziećmi w parafii Biskupów w maju przyjęła pierwszą komunię.

- Utrzymujemy stały kontakt i często się odwiedzamy z wnuczką. Mamy zresztą do siebie ledwie kilka kilometrów - opowiada Danuta Wiśniewska. - Czasem mówi mi, że jak dorośnie, to się przeprowadzi do Polski. A ja się od niej nauczyłam obalovat rizky, czyli obtaczać w panierce kotlety schabowe po czesku. Z byłą synową też zostaję w przyjacielskich kontaktach.

Młodzi mieszkańcy przygranicznego pasa po zupełnym otwarciu granic coraz częściej wybierają się do czeskich miast, gdzie jest bliżej do kawiarni, na dyskotekę, do ośrodka sportowego czy wypoczynkowego. Mieszane pary będą tego naturalną konsekwencją. Oby nie otworzyły nowego kierunku emigracji polskiej. Na południe.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska