W Afganistanie rutyniarze giną pierwsi

fot. Anna Hochbaum
Agnieszka stała przez godzinę przytroczona łańcuchem za głowę. Jeśli ktoś myśli, że terroryści lepiej traktują białe kobiety, to się myli.
Agnieszka stała przez godzinę przytroczona łańcuchem za głowę. Jeśli ktoś myśli, że terroryści lepiej traktują białe kobiety, to się myli. fot. Anna Hochbaum
Żadnych uśmiechów, uwag na boku, żadnego udawania. Ćwiczymy porwanie. My jesteśmy obiektami.
Agnieszka stała przez godzinę przytroczona łańcuchem za głowę. Jeśli ktoś myśli, że terroryści lepiej traktują białe kobiety, to się myli.
Agnieszka stała przez godzinę przytroczona łańcuchem za głowę. Jeśli ktoś myśli, że terroryści lepiej traktują białe kobiety, to się myli. fot. Anna Hochbaum

Agnieszka stała przez godzinę przytroczona łańcuchem za głowę. Jeśli ktoś myśli, że terroryści lepiej traktują białe kobiety, to się myli.
(fot. fot. Anna Hochbaum)

Jesteśmy wrzodami, bo absorbujemy uwagę przynajmniej jednego żołnierza. W ten sposób jego koledzy są ubożsi o jedną parę oczu. Więc mniej bezpieczni.
Mamy zrozumieć potrzebę automatyzmu odruchów. Gdy krzyczą: na ziemię, to znaczy na ziemię. Nie trzeba wiedzieć, dlaczego. Ci, którzy chcieli najpierw wiedzieć, już nie żyją albo niebawem zginą.

Na razie wszystko wygląda niewinnie, bo swojsko. Podkielecka wioseczka. Piaseczki, zagajniki, dróżka, domki w budowie.
Kim jest policjant po godzinach…

Jedziemy w kilku humvee. W każdym jeden korespondent, trzech żołnierzy. Stajemy. Jest check-point. Przy barierce kilku gości w arafatkach, z kałachami. Mają błędne oczy, wykrzykują "Allach akbar!" i że mordujemy ich naród. Machają kałachami. Gardzą życiem.

To policja afgańska. Można, warto, nawet trzeba zakładać, że to są ci "źli chłopcy". O tym, tak na boku, opowiadali nam żołnierze, którzy w Afganistanie byli, a jak tam jest, wiedzą tylko ci, którzy sami to widzieli. Taki policjant afgański jest policjantem do południa. Po robocie może zostać talibem, a wieczorem dorabiać u handlarzy narkotyków. A najczęściej łączy wszystkie funkcje.

Nasi otaczają tamtych. Tłumaczą, że jest tu kilku gości, którzy chcieliby porozmawiać. Ci goście to dziennikarze. Z Polski.
Policjanci nie wierzą. W ogóle niewiele policji na świecie wierzy
w istnienie tego zawodu. Ale zgadzają się. - Give me cigaret...
Wyciągam paczkę z kieszeni kuloodpornej kamizelki.
Wściekł się. Wali mnie w rękę, fajki lecą łukiem do rowu. Wszyscy unoszą karabiny, kilku naszych przyklęka.

Zrobiłem błąd. Afgańczyk oczekuje giftu z ręki. Od serca. Osobistego. Proponować mu wyciąganie papierosa z paczki znaczy - obrazić go.
Nasz dowódca łagodzi. Stoję z boku trochę zdezorientowany. Oni to wszystko robią ze śmiertelną powagą. Czy tylko ja myślę, że to przecież tylko ćwiczenia?
Podnieśli barierkę, więc jedziemy dalej. W zagajniku rozpętuje się piekło. (Uprzedzali, że natowska amunicja ćwiczebna szemrze, a nie wybucha. Tylko nasza robi bydło jak ostra). My, obiekty, mamy zglebiać, czyli paść na podłogę. Żołnierze zamiatają po bandytach, ale ich jest więcej. (Powtarzano: Jeśli ktoś przeżył zasadzkę, to to zła zasadzka była...).

Nasi leżą pokotem. Bandyci górą. Słyszymy: Allach Akbar! i odskakują drzwi humvee. Za kołnierz i na przydrożną glebę. Kolano na plecach, ręce w tył, kajdanki na nadgarstki.
Shut up! - ryczą, zdzierając hełm.

Mam półtorej godziny, by uratować życie
Jacek z bydgoskiej "Wyborczej" poderwał się i prysnął w krzaki. Widzę kątem oka, że po kilku metrach dostaje kopa w plecy i wali w ściółkę. Odtąd nic już nie widzę. Ktoś wkłada mi na głowę worek. Podrywają mnie za ramiona i wloką biegiem przed siebie.

Krzywo biegnę. Pewnie pociesznie i głupio, bo wyobraźnia podsuwa mi widok pniaka, który oni pewnie ominą, ale ja..?

Nie wiem, nie widziałem, czy były tam schodki. Twarda podłoga na pewno i kant jakiś, o który zaczepiłem kolanem, aż mi świeczki stanęły w oczach.
Ale najgorszy był mączny kurz. Wcisnął się do nosa, osiadł w gardle: I can't breath - rzężę: - Fuck! Anybody hear me?

Usłyszeli.
Już ciągną za nogi, stawiają na ziemi, cedzą napiętym szeptem do ucha, że albo zamknę ryj, albo mnie tu rozwalą. Your choice...
Wybrałem: - I'm fine...

Znów wrzucili do wozu. Obok jakieś inne medium. Pewnie kogoś z telewizji. Wszyscy chętnie dokopują telewizorom.
Po kwadransie jazdy wywlekli. Wpółzgiętego, trzymając za worek jak za uzdę wiodą gdzieś pod ziemię, bo chłodno i ciemno: - Down! Klękam: - Your name is number two! You understand?

Skutych, z workami na głowach wrzucili nas na ciężarówkę, a potem gdzieś na jakiś beton.
(fot. fot. Anna Hochbaum)

Sukinsyn! Powiedziałem, że rozumiem, więc czemu mnie oblał wodą?
Teraz worek nie dość, że ciasny, nie dość, że mączny, to jeszcze dodatkowo oblepia mi twarz. Pochylam się i zaczynam go z siebie strząsać, żeby zaczerpnąć powietrza gdzieś od szyi.

Łajdak zauważył. Od razu lunął w łeb. Raz, drugi: - Go to hell - wyryczał, przyłożył coś zimnego z tyłu głowy, a jak tuż obok pieprznęła petarda, to Bogu dziękowałem, że otwartymi ustami walczyłem o tlen, bobym ogłuchł.

Wściekł się. Szarpnięciem postawił na nogi. Wtłoczył głowę w jakiś otwór w betonie. Podniósł worek, kazał patrzeć: - Chcesz tam zginąć?
Tam, w tym betonowym zbiorniku na dnie leżał kot. Martwy. Śmierdział. Zapewniłem, że nie chcę do niego dołączyć.

To naciągnął mi worek, dał w pałę i rzucił na kolana.
Podobno po dwudziestu minutach człowiek w worku na głowie traci poczucie czasu.
Więc jakoś potem znów przyszli we dwóch. Jeden dobry, drugi zły. Zły szturchał, popychał, po szyi czymś przeciągał, odpalał petardy i strzelał seriami. Dobry pytał o "unit number".

- I'am journalist. I'm not soldier!
- You killing my nation! You terrorist! What are you doing hier?
Odpowiadałem mantrą: jestem dziennikarzem, nie żołnierzem.
Bo tak radzi ONZ.

Syczał do ucha o mordzie w Nangar Kel. Pytał, co zamierzam pisać.
- True, prawdę. - Ba, ale czyją? - dociekał. - Twoją, moją... próbowałem mieszać. Wtedy się denerwował i wołał tego drugiego, co był zły. On wtłaczał mnie między dwie przegniłe piętrowe prycze i wciskał między kolana jakąś bańkę.
- Wiesz, co to jest? - pytał. Domyślałem się.
- I'am journali...

- This is bomb, you son of the bitch! - ryczał wtedy: - Allach akbar!
I seria z kałacha, i petarda, i granat, i w pałę, i wodą w gębę.
Ten dobry i mądrzejszy, jak zauważył, że się ochwaciłem, zaraz nabrał ochoty na przechadzki. Brał za worek, zmuszał do chodzenia w kółko i pytał, czemu przyjechałem z żołnierzami i czy powiem mój "unit number", czy też ma od razu rozwalić gościa z TVN24.

Tak całkiem na pewno to wiedziałem, że nie zgodzę się tylko podać "unit number"...
W końcu palnął mną o ścianę, a gdy się po niej obsunąłem, klęczałem na wąskiej ławeczce pod nią. A tę bombę, co to ją wcześniej miałem między kolanami, wcisnęli mi między łydki. Ale chrzanić to - chwytałem powietrze, bo mi na szczęście pękła koszulka.

Kogoś przesłuchiwał Rosjanin. Ryczał wymyślne wiązanki, gnoił do kilku pokoleń wstecz, kpił z brudnych, sponiewieranych, mokrych polskich panów, obiecywał zrobić z dup jesień średniowiecza.

I wtedy nadciągnęła kawaleria...
Po kilku godzinach strzelania nad uchem, za plecami, wybuchach spod nóg, nikim nie wzdryga banalna eksplozja. Nawet to piekło, które się rozpętało. Orgia błysków, wybuchów, serii, dymów, smrodu i krzyków.

Bo w tym totalnym bydle słyszałem nie żadne "clean", żadne "Allach akbar", tylko "czysto", "czysto".

A to znaczyło, że nasi rozwalili tamtych. Że kontrolują sytuację, czyli że źli nie będą już nas podtapiać, szturchać, bić, strzelać i wyzywać. No nie mają racji szwedzcy rockmani śpiewający, że "żaden wróg nie stanie na ziemi bronionej przez polskie wojsko"?

Klęczałem więc zadowolony, czekając aż mnie rozbroją, gdyż miałem tę bombę między łydkami. Rozbrajali metodycznie, obmacując od butów, przez spodnie po szyję: - Nie masz jakichś drutów w ustach?

Bo bywa, że gdy terroryści muszą zostawić zakładnika, przerabiają go na minę-pułapkę.
Przed bunkrem, gdy zdjęli nam worki z głów i spojrzeliśmy po sobie, wyglądaliśmy na dość sfatygowanych. Agnieszka nawet na trochę przestraszoną. Ale to w końcu ją bandyci wieszali za szyję na żelaznym łańcuchu. Jarek z TVN24 też oberwał, ale on za "telewizyjny całokształt". Nic osobistego - po prostu żołnierzy wkurza, gdy widzą w tv korespondencje z Afganistanu, a w tle pokazują jakiś Irak albo inne piachy, które montażysta w centrali akurat miał pod ręką.

Albo wciąż tego samego żołnierza, filmowanego pod słońce, gdy on idzie z kałachem na ramieniu i idzie, i idzie przez pustynię, bo on pewnie już dawno jest na emeryturze i działkę kopie pod Bydgoszczą, a nie instaluje demokrację talibom.
Fajki mi oddali. Te, co na check-poincie wyleciały do rowu i omal nie stały się przyczyną rzezi. A ten "zły" z bunkra podszedł zapytać, czy nie za mocno mi dokładał. Podaliśmy sobie ręce. Zapytałem: - Jak mi poszło?

- Ćwicz angielski. Raz odpowiedziałeś tak, że mogłem zrozumieć, że jesteś żołnierzem. Naprawdę byłbyś martwy.

Każdą minę trzeba obejrzeć
MON-owski departament prasowo-informacyjny ściągnął na dwa dni do kieleckiej jednostki specjalistów z różnych dziedzin, by opowiedzieli nam, kandydatom na korespondentów wojennych, o co chodzi w tych misjach: od Afganistanu po Czad. Jak w jeden dzień opowiedzieć o wojnie, jej przyczynach, poradzić, jak przetrwać, ale też jak dowiedzieć się czegoś sensownego? Bo z korespondentami bywa różnie - opowiadali. Bywały ekipy, które po przyjeździe na misje uznawały, że będą się skupiać na analizach. Tworzyć "szerokie plany konfliktu", pokazywać wojnę oczami żołnierzy, więc w zasadzie nie mają planów wyjeżdżania poza bazę, tym bardziej opuszczania klimatyzowanych kontenerów. Ale byli korespondenci-machos, sprawiający seryjne kłopoty wszystkim. Zatem sens szkolenia był taki: poznajcie nasze warunki, respektujcie je, bo inaczej będziecie zagrożeniem dla siebie i dla nas.

Opowiadali o przypadku bułgarskiego żołnierza, który zlekceważył ograniczenie prędkości przy wjeździe do bazy. Amerykański wartownik postąpił zgodnie z instrukcją: ocenił zagrożenie, strzelił, zabił. I nikt ani myśli dzielić włosa na czworo, oceniając trafność jego decyzji.

Bo tam, mówili, walczy się z przeciwnikiem niewidzialnym. To może być dziecko w mundurze afgańskiej policji, któremu wyprano mózg, kobieta owinięta pasem dla samobójców (pasy te szyje fabryczka w Iranie). To może być plakat Husajna z ukrytym pod nim ładunkiem, chińska zabawka odpalana pilotem. Dlatego obowiązuje kilka zasad. Na patrol dobrze brać cukierki. Gdy dzieci podbiegają - jest "clean". Jeśli dorośli im zabraniają, trzeba wezwać saperów. Nie wolno też serią z kałacha detonować min-pułapek.

Bo tak jak my uczymy się tutaj, tak tam bandyci szkolą swoich.
Wymyślili miny odpalane czujnikami ruchu. Takimi z "Lidla". To Amerykanie zamontowali przed każdym pojazdem długie pręty. To bandyci zmienili czujniki na cieplne. To Amerykanie poprzyczepiali świece żarowe na końcach prętów. I tak w kółko.

Dlatego każdą minę trzeba obejrzeć. Popatrzeć, może znów coś wykombinowali?
Inna zasada: szanować ludzi. Jeśli wchodzisz do wsi z plutonem, którego siła ognia może zetrzeć ją z ziemi w kilka sekund, możesz się poczuć jak pan życia i śmierci. A oni dają ci placek z czymś tam. Dają, a to znaczy, że dziś pójdą spać głodni. Możesz go nie przyjąć, a oni się tylko obrażą. I co z tego? Masz siłę ognia, która... itd. Ale oni cię mogą kiedyś tam nie ostrzec. Nie powiedzieć - tamtędy nie idź.

Bo ta wojna - opowiadają - to nie o Allacha, ale o interesy. Interesy band handlujących narkotykami. Robiących przemyt na wielką skalę. Równocześnie to wojna o sympatię większości zwykłych Afgańczyków. Dlaczego bandyci polują na pomoc humanitarną? Bo chcą ją przejąć, żeby móc samemu rozdać. Dopóki więc gdzieś w świecie, w jakimś sklepie nie pojawi się towar z nalepką "Made in Afgan", nigdy nie będzie tam normalnie i zawsze wojsko będzie musiało trzymać wszystkich za ręce.

Gdziekolwiek pojedziecie - mówili nam - nie lekceważcie legend i przesądów. Gdy do Afganistanu przyjechał kontyngent z Salwadoru, miejscowi patrzyli na nich z respektem, wręcz przerażeniem. Bo Salwador przysłał rekruta z jakiegoś indiańskiego plemienia. Knypki w szeregu wyglądali jak zbiórka kolonistów. Miejscowych przerażały ich oczy. Szeptali, że oni wychodzą nocami z bazy i nożami mordują ludzi. Gdy ich patrol szedł ulicą, ona pustoszała. Wszyscy, Amerykanie, Polacy, chcieli z nimi chodzić. Pokazywać: to nasi kumple, więc albo szacun, albo...
* * *
Gdyśmy na koniec już się otrzepali z kurzu, wyschli na słońcu, poznajdowali okulary, wręczono nam certyfikaty.
I akurat w tym momencie wpadł na salę oficer: - Przed chwilą wypuścili naszych z Nangar Khel!

Nie umawiając się, wszyscy zaczęliśmy bić brawo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska