Elektrownia wodna - sposób na czystą energię

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Władysław Brzozowski przeprowadził się do Bliszczyc i na stałe zamieszkał w starym młynie nad turbiną. Jego elektrownia jest mała, ale zapewnia stałe dochody.
Władysław Brzozowski przeprowadził się do Bliszczyc i na stałe zamieszkał w starym młynie nad turbiną. Jego elektrownia jest mała, ale zapewnia stałe dochody. fot. Daniel Polak
Żeby zbudować elektrownię wodną, trzeba mieć świętą cierpliwość do urzędników, sporo pieniędzy i dobre miejsce na rzece. Dlatego chętnych jest niewielu. Na Śląsku Opolskim około dziesięciu.

- Złego słowa nie powiem o Jaruzelskim - zastrzega się Stanisław Serema, nestor wśród "energowodniaków". Jego elektrownia w Nowym Świętowie koło Głuchołaz za rok będzie obchodzić 20-lecie istnienia. Serema w latach 70. był klasycznym badylarzem, czyli hodował pod szkłem warzywa.

- Największym problemem było zdobycie opału do ogrzewania tuneli i szklarni - wspomina. - Energia elektryczna była tak tania, że wielu badylarzy instalowało dmuchawy na prąd. Zdobycie przydziałów, kontyngentów na węgiel było bardzo trudne. Żeby więcej nie błagać władzy o węgiel, postanowiłem, że kupię gdzieś elektrownię wodną i przy niej urządzę gospodarstwo ogrodnicze. Poszukiwania zacząłem jeszcze w czasach Gierka, ale wtedy to było niemożliwe. Małe elektrownie celowo likwidowano.

Zmianę w nastawieniu władz i w przepisach przyniósł, o paradoksie, stan wojenny i władza Jaruzelskiego. Sejm wydał wtedy uchwałę nr 192 o wspomaganiu małych elektrowni wodnych, która dla pionierów takich jak Serema stała się podstawą działania.

- Wojewódzkie wydziały ochrony środowiska zaczęły zbierać informacje o porzuconych elektrowniach - opowiada dalej Serema. - Podróżowałem od województwa do województwa, brałem listy takich obiektów i jeździłem z namiotem je oglądać.

W Nowym Świętowie za czasów niemieckich był młyn, potem zamieniony na elektrownię, nieczynną od lat 70. Serema odkopał z błota dwie turbiny, uzupełnił brakujące wyposażenie, większość kupując po cenie złomu z likwidowanych zakładów. Uruchomił elektrownię w 1986 i przez pewien czas był największym prywatnym producentem prądu w Polsce.

- Z urzędami nie miałem żadnych problemów, wystarczyło powołać się na uchwałę numer 192 - wspomina z uśmiechem przedsiębiorca. - Była jak bat, przed którym wszyscy stawali na baczność.

Czekaj całe latka

Potem z pozwoleniami było już tylko gorzej. Władysław Brzozowski z Bliszczyc koło Kietrza też zaczynał w poprzednim ustroju. W 1989 roku kupił od gminy stary i od dawna nieużytkowany młyn nad graniczną rzeką Opawą.

- I to był najtrudniejszy etap - przyznaje dzisiaj. - Dwa i pół roku namawiałem ówczesnego naczelnika gminy, żeby przejął młyn po szpitalu w Branicach. Zdobywanie późniejszych uzgodnień i pozwoleń poszło gładko.

Mimo tego wystartował dopiero w 1998 roku. Półtora roku musiał czekać, aż Zakład Energetyczny wybuduje mu linię do elektrowni.
- Może bym zaczął coś nowego, ale boję się formalności - przyznaje Brzozowski. - Z każdym rokiem jest ich coraz więcej.

Zbigniew Piec, właściciel elektrowni w Rzepczach koło Głogówka, najpierw chciał odbudować spalony młyn w Krogólnie w gminie Pokój. Długo uzgadniał działalność z Lasami Państwowymi, które w sąsiedztwie miały stawy hodowlane, i z dyrekcją Stobrawskiego Parku Narodowego. Zaczął nawet budować, ale potem musiał sprzedać obiekt i zwrócić preferencyjne kredyty. Elektrownię w Rzepczach doprowadził jednak do końca.

- Dwa lata czekałem, aż zarządca rzeki Osobłogi, Wojewódzki Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych, odpowiedział na moją wstępną ofertę - opowiada.

Trudności było więcej. Początkowo chciał budować zupełnie nowy obiekt i wystąpił do gminy Głogówek o warunki zabudowy. Do dziś nie dostał żadnej, nawet odmownej decyzji. Żeby wydzierżawić część terenu, musiał przekonać miejscowego rolnika, żeby mu odstąpił działkę należącą do Agencji Własności Rolnej. Potem 9 miesięcy czekał na zgodę państwowej Spółki Ośrodek Hodowli Zarodowej w Głogówku, żeby wydzierżawić na 10 lat zniszczony budynek turbinowni starego młyna. Ruszył w styczniu 2005, po kilku latach starań.

- Urzędowe formalności są najtrudniejsze - przyznaje Mieczysław Czajkowski, właściciel elektrowni w Branicach Zamku. Swoją pierwszą elektrownię uruchomił na miejscu starego młyna na Opawie, który kupił w 1995 od gminy Branice. Ruszyła "tylko" cztery lata później. Zachęcony tym Czajkowski zaczął starania o budowę dwóch kolejnych elektrowni wodnych koło Gliwic.

Pierwszą uruchomił w 2003 roku, dopiero po interwencji jednego z posłów. Drugiej nie zaczął do dziś.

- Książkę mógłbym napisać o funkcjonowaniu urzędów - Mieczysław Czajkowski hamuje swoje zdenerwowanie. - Urzędnicy nie są zainteresowani działaniem prywatnych elektrowni. Najgorzej jest uzgodnić coś z Regionalnym Zarządem Gospodarki Wodnej, który zarządza wodami płynącymi. Bez ich pozwolenia żadna elektrownia nie ruszy. Oni traktują wodę jak swój folwark. Chyba wolą, żeby nic się na niej nie działo.

- I niech pan jeszcze dopisze, żeby Bank Ochrony Środowiska czy Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska wspierały taką działalność - dorzuca Zbigniew Piec. - Stawiają tak wygórowane warunki, że wielu chętnych rezygnuje.

Pracuj na trzech etatach

Władysław Brzozowski przeprowadził się 50 kilometrów do Bliszczyc i na stałe zamieszkał w starym młynie nad turbiną.

- Obiekt jest mały, produkuje średnio 22 kilowaty energii, ale kręci się i daje stałe dochody - opowiada. - Żyję tylko z tego.

Dziś już nikt nie używa swojego prądu do ogrzewania szklarni. Wszyscy mają koncesje Urzędu Regulacji Energetyki i sprzedają swój prąd Zakładowi Energetycznemu. Zgodnie z koncesją nie mogą dostarczać energii końcowym odbiorcom, np. oświetlać sąsiednich budynków we wsi.

Zakład Energetyczny musi się wykazać odpowiednim procentem skupionej energii odnawialnej, więc oni mają zapewniony rynek zbytu i regulowaną przez URE cenę: Nieco ponad 12 groszy za kilowatogodzinę. Niewielka elektrownia o mocy ok. 20 kilowatów zarabia dziennie 60 złotych, w miesiącu ok. 2 tys. zł. Większe robią nawet 10 razy takie obroty. Teoretycznie po uruchomieniu elektrowni pieniądze przez całą dobę same wpadają na konto.

- Ale trzeba zaglądać, poprawiać, pilnować kanału, żeby go nie zatkały spływające rzeką kłody - wyjaśnia Mieczysław Czajkowski. On swoją elektrownię w Branicach dozoruje na odległość, z mieszkania w Kietrzu. Ma zamontowany monitoring, widzi wszystko przez internet, a podstawowymi urządzeniami steruje komputer.

Problemem są każde większe opady czy burze, bo trzeba pilnować zastaw na kanale, żeby nie zalało urządzeń czy sąsiednich pól. Kłopoty przynoszą letnie "niżówki" czy okresy suszy i niskich stanów wody. Produkcja spada, a trzeba pilnować, żeby w rzece zostawić wystarczająco dużo wody dla podtrzymania życia biologicznego.

- To bardziej hobby niż biznes. Praca przy pilnowaniu wody czy urządzeń twa właściwie non stop, tyle że dla mnie jest przyjemna - przyznaje Zbigniew Piec i wylicza swój efekt ekologiczny: W ciągu 3 lat pracy elektrownia w Rzeczach wyprodukowała prawie 500 megawatów prądu. Elektrownia Opole robi tyle w pół godziny, ale spala przy tym ze 20 wagonów węgla.

- Tyle dymu ulżyłem środowisku - śmieje się Zbigniew Piec.

- To nieprawda, że wszystko samo się kręci, a pieniądze lecą na konto. Pracuję w miesiącu średnio 500 godzin w elektrowni, na trzy normalne etaty - denerwuje się Witold Kraśniewski, współwłaściciel elektrowni wodnej w Głuchołazach.

Wybudował ją w 1992 roku na zupełnie nowym miejscu, obok niewykorzystanego sztucznego wodospadu. Lepszy interes można zrobić tylko wykorzystując starą, sprawdzoną lokalizację młyna czy tartaku.

Każdy sobie poradzi

W tej dziedzinie Opolszczyzna nie jest potęgą. Na blisko 900 koncesji na produkcję energii, wydanych do lipca tego roku przez Urząd Regulacji Energetyki, w naszym województwie przyznano ich tylko 21. Połowa to wielkie firmy, jest nawet Urząd Gminy w Namysłowie, brzeskie "wodociągi" czy dwie cukrownie w Lewinie i Otmuchowie.

Indywidualne osoby, mniejsi lub więksi przedsiębiorcy, którzy kiedyś porwali się na własną elektrownię wodną, to u nas raptem ok. 10 osób. Dwóch na Białej Głuchołaskiej, gdzie kiedyś działało 11 siłowni wodnych. Jeden na Jemielnicy, choć jeszcze po wojnie pracowało tam 36 urządzeń wodnych. Malutko.

Witold Kraśnicki 40 lat pracował w zarządzie wodnym. Zbigniew Piec jest inżynierem energetykiem, 12 lat pracował w państwowej elektrowni wodnej w Rogowie Opolskim. Energetykiem jest także Mieczysław Czajkowski z Kietrza.

Serema to z wykształcenia elektronik. Wszyscy godzinami potrafią opowiadać, jak zdobywali czy dorabiali w instytutach naukowych całej Polski brakujące wyposażenie. Przecież każda elektrownia to unikat, coś zupełnie jednorazowego. Większość "elektrowodniaków" twierdzi jednak, że z tym biznesem poradzi sobie każdy przeciętny przedsiębiorca. Oni deklarują swoje wsparcie i porady. Ich środowisko jest tak małe, że znają się doskonale i wspólnie śledzą nowe inicjatywy, np. budowaną z trudem elektrownię w Pietnie czy Białej Nyskiej.

Wszyscy są też zadeklarowanymi hobbystami starej techniki, zabytkowych urządzeń mechanicznych. Ratują stare młyny, zabytkowe turbiny. W Branicach dzisiejsza siłownia stanęła na kamiennych fundamentach jeszcze z czasów średniowiecza. W dawnym młynie zachował się unikatowy silnik jednotłokowy z 1928 roku. W Nowym Świętowie ciągle pracuje stuletnia turbina. Druga, zamontowana przed rokiem, okazała się mniej sprawna technicznie. Zbigniew Piec chciał do Rzepcz sprowadzić techniczne cacko, które znalazł w jednym ze starych gospodarstw. XIX-wieczne kompletne urządzenie do produkcji prądu z gazowanego drewna. Musiał zrezygnować, bo nie udało się odnaleźć właściciela.

- Chciałbym to pokazać ludziom - przyznaje. - Wiekowa rzecz, a do tego bardzo ładnie wykonana, z brązu. Rarytas.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska