20 lat temu zalegalizowano w Polsce handel walutą

fot. sxc
fot. sxc
Stało się to dokładnie 15 marca 1989 roku, czyli jeszcze za PRL Wcześniej było to zabronione, lecz i tak wszyscy obchodzili zakaz, a władza udawała, że tego nie widzi. Dolary i marki kupowali od cinkciarzy nawet oficerowie milicji.

Skoro na polecenie partyjnych towarzyszy otwierano sklepy, w których sprzedawano tylko za dolary, to skądś te dolary Polacy musieli przecież brać.

- Otworzyłem swój punkt jako drugi w Opolu - wspomina właściciel kantoru wymiany walut w "Opolaninie". - To było bardzo intratne i prestiżowe miejsce. Jedyny taki dom towarowy w województwie, zjeżdżali tu ludzie z całej Opolszczyzny. To był naprawdę dobry interes.

Z osobą, która otworzyła w Opolu pierwszy kantor, nie udało się porozmawiać, bo jak mi powiedziano, śmiga gdzieś na falach u wybrzeża Brazylii, a może Australii. Ale to śmiganie to podobno nie skutek dorobienia się na walucie, lecz efekt zupełnie innych rozsądnych inwestycji.

Aby handlować legalnie walutą, trzeba było mieć koncesję, a jej warunkiem była niekaralność i zdanie egzaminu na kasjera walutowego.

- Szkolili nas, jak poznać zabezpieczenia w banknotach, jak odróżnić fałszywkę od oryginału - opowiada szef kantoru z "Opolanina". - Nie sztuka nakupić chłamu. I co potem z takimi fałszywkami robić? Tylko spalić w piecu, bo to nawet strach w domu trzymać.

Na fałszywki dają się czasem nabierać banki, cóż dopiero kantorowcy. Tym bardziej, że po 1989 kantory wyrastały jak grzyby po deszczu. Dziupla, wnęka, budka, pokoik, pakamera, komórka - gdzie człowiek nie spojrzał, tam widział kantor. Ludziom wydawało się, że wystarczy włożyć do metalowej kasetki kilkaset dolarów lub niemieckich marek, aby te pieniądze pomnożyły się błyskawicznie. Niektórzy nie mieli pojęcia, za co się biorą. W środowisku było swego czasu głośno o kantorowcu, który kupił pięć tysięcy fałszywych dolarów. Wtedy, tuż po przełomie ustrojowym, to były pokaźne pieniądze. Nadal zarabiało się przecież 20-25 dolarów na miesiąc. Człowiek spalił fałszywki w piecu, a tych, którzy mu je sprzedali, nawet nie próbował szukać.

- Dlaczego? To proste - tłumaczy mi inny opolski kantorowiec. - Fałszywki wypuszczają poważni przestępcy, groźni bandyci, mafia. Do mnie też czasami przychodzili dziwni ludzie bez szyi, próbując sprzedać fałszywe banknoty o dużych nominałach. Powinienem wtedy zatrzymać taki pieniądz i zadzwonić po policję. No ale co, zabiorę im ich źródło dochodu? Strach. Przecież ktoś się nad tymi fałszywkami napracował, ktoś za nie zapłacił, ktoś liczy na zysk z nich. Naraziłbym się na zemstę. Co robię? Oddaję taki banknot i mówię: spier... mi z tym chłamem. Jakąś stanowczość trzeba w końcu pokazać, bo by człowieka nie szanowali.

Barometr gospodarki

Dziś powszechną jest opinia, że aby kantor dobrze zarabiał, musi w nim siedzieć "bańka". Milion złotych znaczy się. Te pieniądze kuszą złoczyńców.

- Większość z kantorowców trzyma w pracy broń. Oczy trzeba mieć dookoła głowy. - słyszę. I wiem, dlaczego tak niechętnie kantorowcy dają do druku swoje nazwiska. Niedawno postrachem waluciarzy był gang z Małopolski. Najpierw strzelali, żeby zabić, potem dopiero szukali pieniędzy. Kiedyś w Opolu na kantorowca napadło dwóch zamaskowanych facetów. Coś mu w napastnikach nie pasowało, więc sięgnął ręką i zdjął jednemu z nich kominiarkę z głowy. I zobaczył twarz znajomego milicjanta. Byłego, żeby trzymać się prawdy, ale zawsze.

Złote lata kantory przeżywały w okresie handlu łóżkowego. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w roku 1990 cała ulica Krakowska zastawiona była turystycznymi łóżkami i stolikami, z których sprzedawano sprowadzany z Zachodu towar. Wyglądało to jak nieustający jarmark. Obok śledzi w folii leżały skarpetki frotté, a na magnetowidach stały jogurty z ananasem. Polacy, wygłodzeni socjalistycznym postem, kupowali wszystko, co było choćby trochę tylko kolorowe i miało obcojęzyczne napisy.

- Mój kantor robił wtedy za bank dla tych łóżkowych kupców - wspomina z sentymentem waluciarz z "Opolanina". - Oni co dwa, trzy dni jeździli do Berlina uzupełniać towar, więc stale potrzebowali gotówki. Kręciło się nieziemsko.
Kantory zawsze były barometrem gospodarki. Ostatni raz, gdy Polacy masowo zaczęli emigrować za chlebem na Wyspy.

- Wtedy nasze kantory zapełniły się funtami. Przed świętami, jak Polacy przyjeżdżali do domów, to tu do mnie stała wielka kolejka. I każdy z funciakami w dłoni.
A dziś? - A dziś słaby miś... Biznes zamiera. Jak Polska wejdzie do strefy euro, to kantory padną. No, może przetrwają tam, gdzie tradycyjnie jest dużo dolarów: Kraków, Zakopane. Trzeba będzie iść na emeryturę.

Partyjni też kupowali

Ale zanim państwo uwolniło i zalegalizowało handel walutą, zajmowali się tym ludzie, na których mówiono "cinkciarze". To od słowa "cińć", bo w taki właśnie sposób wymawiali oni angielskie "change" - wymiana. Cińć many, cińć many... to najczęstszy zwrot, jaki słychać było pod hotelami, dolarowymi sklepami "Pewexu", na giełdach samochodowych. Pionierzy wolnego rynku i polskiej bankowości - jak ktoś kiedyś o nich napisał - nie są jednak zbyt skorzy do rozmowy.

Byli opolscy cinkciarze dziś nadal pracują na własny rachunek: jeden prowadzi pub, inny jeździ taksówką, kolejny trzyma kantor, jeszcze inny pracuje dla firmy rekrutującej ludzi do pracy za granicą. Żyją nieźle, choć nie dorobili się oszałamiających fortun.

- Nie mieliśmy takich przecieków jak Gawronik - śmieją się.

Aleksander Gawronik, biznesmen i senator, dowiedział się o planowanym uwolnieniu handlu walutą jako pierwszy. 16 marca 1989 roku, nazajutrz po wejściu w życie przepisów, na całej granicy z NRD otwarły się należące do Gawronika kantory. W ciągu kilku dni zbił niewyobrażalny majątek.

Gdy w Wikipedię wrzucić hasło "cinkciarz", wyświetla się ono w towarzystwie takich słów jak: "badylarz", "spekulant", "Sztos" (film pokazujący życie cinkciarzy) oraz "ekonomia marksistowska w Polsce". I wszystkie te pojęcia mają swoje głębokie uzasadnienie. Badylarz - czyli właściciel szklarni - był najczęstszym klientem cinkciarza i towarzyszem jego rozrywek. Spekulant - słowo w socjalizmie równie obrzydliwe jak kapitalizm - oddawało istotę pracy cinkciarza: taniej kupić, drożej sprzedać. Sztos - wiadomo... I te słowa siedzą w głowie Polaków do dziś.

Mimo że - jak wykazały badania - co drugi dorosły Polak kupił kiedyś walutę u cinkciarza, to zajęcie nadal ma negatywne społecznie konotacje. Trudno się zatem dziwić, że ktoś, kto pragnie uchodzić za poczciwego człowieka interesu, niechętnie przyznaje się do swej wcześniejszej profesji.

Wspomina dr Tadeusz Cielecki, niegdyś wysoki oficer opolskiej milicji: - Cinckiarze? Znałem ich wszystkich z twarzy, kłaniali mi się. Nie stanowili dla nas jakiegoś wielkiego problemu czy zagrożenia. Nie robili przewalanek, bo dbali o rynek, no i wszyscy ich znali. To był raczej problem dla władzy, dla ideologów partyjnych. Bo idzie sobie taki partyjniak do banku na Osmańczyka, a tam pod bankiem grupka młodzieńców proponuje mu kupno imperialistycznej waluty. Więc potem ci partyjni sekciarze naciskali na milicję i trzeba było robić pokazówki.

- Bywało tak, że jednego dnia zgarniał nas jakiś oficer na przesłuchanie, a za tydzień kupował u nas dolary. Bo miał chrzciny i trzeba było kupić skrzynkę wódki - wspomina jeden z byłych cinkciarzy.

- Milicjant też człowiek - mówi Tadeusz Cielecki. - Jak miałem małe dzieci, to gdzie mogłem kupić mydło Johnssona, jak nie w Peweksie? Bo polskie mydło wypalało dzieciom oczy.

- Czasami te akcje milicji były jednak na poważnie. Sam dwa razy zeżreć musiałem w bramie dolary, żeby psy nie miały dowodu rzeczowego - śmieje się kolejny były cinkciarz. - O nas do dziś źle się mówi, ale myśmy tu wałków nie robili. Goniliśmy nawet przyjezdnych wałkarzy, żeby nam nie psuli opinii.

Lepsi od krawaciarzy

Opolscy cinkciarze uchodzili za najuczciwszych w kraju, przyznają to nawet emerytowani funkcjonariusze milicji. Mówią: - Oni nie mogli sobie pozwolić na przewały, bo to małe miasto i wszyscy u nich kupowali: partyjni, milicja, inteligencja, księża. Każdy chciał wrangle, poloneza zero siedem, donaldy dla dziecka. Dlatego, gdy pojawiali się czasem wajcharze z Wrocka albo ze Śląska, to nasi dawali im wycisk, a potem dzwonili po nas, milicję. Oni lepiej rozumieli marketing i rynek niż dzisiejsi krawaciarze z koncernów.

- Tak, zdarzało się - potwierdza jeden z moich rozmówców. - Wciągaliśmy gostka w bramę i oklep. Złodziejowi należy się oklep.

- Ja powiem więcej: oni stanowili naturalną ochronę banku. Gdyby dziś cinkciarze stali pod bankami, na pewno nie byłoby tych napadów, co ostatnio - żartuje Tadeusz Celecki. Ba, ale czy by ich na te wszystkie mnogie opolskie banki nastarczyło?

Polonez zero siedem ze wspomnień milicjanta to po prostu wódka "Polonez" w butelce 0,7 litra. To był wtedy wielki trunkowy szpan - przynieść taką wódkę na imprezę. Przez lata jednak w Polsce kurs dolara wyznaczała "peweksowska" cena pół litrówki wódki "Żytniej". Jeden dolar - pół litra, taka to była odwieczna relacja. Władza była tak pazerna na dolary, że wymyśliła bony dolarowe. Gdy ktoś pracował na zagranicznym kontrakcie lub dostawał emeryturę z Zachodu, władza wypłacała mu bony właśnie. Za nie mógł sobie kupować w "Peweksie".

- U nas bony stały zawsze jakieś pięć, dziesięć procent niżej niż dolary. To był taki wyrób czekoladopodobny - wspomina opolski cinkciarz.

Czerwoni też kupowali

Najwięcej cinkciarzy w Opolu stało pod "Pewexem" w Rynku (dziś sklep "Quiosque") oraz pod bankiem Pekao przy Mondrzyka (późniejsza Osmańczyka).

- To była barwna grupa, elegancko ubrani, wypachnieni, wypchani kasą. Na kawę chodzili do "Melby" albo "Pod Arkady". Kobiety się za nimi oglądały, bo mężczyźni z PRL to były ponure, niechlujne burki, a oni takie barwne ptaki - opowiada była ekspedientka "Pewexu". - Sama u nich kupowałam bony na kosmetyki, choć czasem firma sprzedawała nam różne rzeczy za złotówki.

- O, ta, wyglądaliśmy naprawdę dobrze - przyznają dziś cinkciarze.

Delikatna krótka skórzana kurtka to był mundurek i znak rozpoznawczy cinkciarza. Brązowa lub czarna. Do tego "peweksowski" szetland lub firmowe polo, obcisłe dżinsy lub sztruksy, też, rzecz jasna, firmowe. No i buty w szpic albo mokasyny z frędzlami. Do tego złota biżuteria, ciemne okulary i "pederastka".

- To była taka torebka męska, w której trzymało się kasę. Wszyscy wiedzieli, że mamy tam grubo szmalu, dziś nie do pomyślenia, żeby się tak afiszować z pieniędzmi. Dziś by mi taką pederastkę wyrwali razem z ręką. Wtedy jednak zbóje bardziej się bały milicji.

- Żyliśmy jak królowie. Czasem brało się dwie, trzy taryfy i zawsze musiały być to mercedesy, i się jechało na bal do Karpacza. To było nasze cinkciarskie uzdrowisko. W "Skalnym" dziwki i kelnerzy nosili nas na rękach. Kiedyś robimy wjazd na parkiet, a tu grajki chowają już instrumenty. Koniec? Jaki koniec?! Sto papiera przyklejało się kierownikowi do czoła i do białego rana...

- Dobrze nam było - stwierdził mój rozmówca - Początek lat 80. to były złote czasy kartek i talonów. Budował sobie facet z komitetu PZPR chałupę i potrzebował glazury. Za złotówki nie do dostania. Wysyłał pod "Pewex" swojego przybocznego i ten zgłaszał potrzebę. Organizowało się papier i szło na dywany do komitetu. Niby takie salony, a kapuśniakiem z piwnic waliło! Bo oni tam w przyziemiu mieli stołówkę. No, ale na piętrze już Francja-elegancja: Zosiu, zrób kawkę dla moich gości, panowie się rozgoszczą, może koniaczku? Nie zdzieraliśmy z nich, bo dbaliśmy o układy. Oni za to rewanżowali się. Panie kolego, czy ma pan lodówkę? - i bach, talon kładzie na biurko! Panie kolego, do sklepu rzucą niedługo pralki czeskie - i bach, kolejny talon! Mieszkanie urządziłem za grosze. Ci sąsiedzi, którzy nie wiedzieli, co robię, mieli mnie za partyjnego szychę, ktoś nawet wydrapał w tynku nad moimi drzwiami "Czerwona świnia".

Przekręt na tle erotycznym

We wspomnianej definicji z Wikipedii stoi, że wielu cinkciarzy dlatego mogło uprawiać swój proceder, bo współpracowało z milicją.

Tadeusz Cielecki: - To nie było na zasadzie: coś za coś. Każde środowisko jest rozpracowywane operacyjnie, więc i oni byli też. Jeśli ktoś wierzy, że policja złapała u kogoś tonę koki, bo akurat pies tamtędy przechodził i wywąchał, to niech sobie wierzy...

Pod "Pewexem" opolanie przekrętów nie robili, ale gdzie indziej - zdarzało się. Tyle że nie z pobudek finansowych, lecz erotycznych.

Ze wspomnień byłego cinkciarza: - Jakaś babulina przyniosła mi pod "Pewex" słoik przedwojennych marek. Znalazła na strychu kilkanaście tysięcy marek. Pyta, czy coś warte. Gówno warte, ale kupiłem od niej ten słoik za dwa dolary, bo się może przydać. I przydał się. Poszedłem z kolesiem do restauracji, siedzą dwie panny. Takie nieskomplikowane bardziej. Dosiadamy się. Ja miałem zwitek i on też. On pierwszy wyciąga z kieszeni swoją petardę, a im się oczy robią jak na szypułkach. On do mnie: "Stary, zapomniałem złotówek, kup ode mnie dwieście mara". Ja to niby od niego kupiłem i on postawił tym laskom drinka. Potem drugiego, trzeciego. W końcu mówi do jednej: "Jak ze mną pójdziesz, to dostaniesz sto marek". Daję dwieście, bo pani taka piękna, krzyczę, a on licytuje do trzystu. Wyciągnęliśmy tak do tysiąca i wtedy ta druga pyta: "No a ja?". Brzydka była, więc mówię: ty możesz dostać najwyżej trzysta. "Zgoda", mówi. Pojechały z nami - ależ to była noc, wszystkie numery świata. Jak wychodziły nad ranem, to sobie opowiadały, co która kupi zaraz w "Peweksie".
- Ja sweterek
- A ja tusze do rzęs...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska