Drapieżnik grasuje po Opolszczyźnie

fot. Piotr Borelowski
fot. Piotr Borelowski
Puma, lampart lub pantera śnieżna, sfilmowana w Dobieszowie trzy tygodnie temu pod Głubczycami, dziś może być dosłownie wszędzie. Wszyscy musimy się mieć na baczności.
Piotr Borelowski jest autorem filmu, który zostal nakrecony 1 marca w okolicach Dobieszowa w gminie Pawlowiczki. Widac na nim duzego drapieznika. Czy to on zagryzl zwierzeta w gospodarstwach w Mokrej?

Mokra: Puma czy lampart?

- Dopiero w czwartek, czytając artykuł w nto, skojarzyłam nasze nagranie ze sprawą zwierząt zagryzionych w Mokrej pod Białą - przyznaje Małgorzata Borelowska z Dobieszowa pod Pawłowiczkami.

1 marca tuż po 10 rano mała córka pani Małgorzaty wyglądając przez okno, zawołała do domowników: A co to za dziwna świnia?! Borelowscy mieszkają na parterze bloku, przed ich domem ciągnie się rozległa pusta przestrzeń.

- Na świnię to nie wyglądało - opowiada Małgorzata Borelowska. - Mój syn Piotr wziął kamerę, żeby zbliżyć obraz i dzięki temu się nagrało. Sprawdzaliśmy potem, co to może być - ryś, lwica, puma. Chciałam nawet wysłać komuś ten film do zbadania, ale syn mi odradził, bo się wygłupię. Dopiero po lekturze czwartkowego artykułu zapytałam syna, czy ma jeszcze to nagranie.

- Jesteśmy pewni, że na zdjęciach jest duży drapieżnik. Obraz jest zbyt niewyraźny, żeby powiedzieć, jaki to gatunek, ale osobnik jest podobny do pumy, lamparta lub irbisa - komentuje Lesław Sobieraj, dyrektor zoo w Opolu, do którego dotarły już odbitki wykonane z filmu. - Zwierzę wygląda na młode i bardzo czujne, z wyraźnym instynktem do polowania.

- Poszliśmy z kolegą po śladach tego zwierzęcia, dobrze widocznych na śniegu - mówi 18-letni Piotr Borelowski. - Nie myślałem, że to może być coś wyjątkowego, nie zabrałem ze sobą aparatu, żeby je sfotografować. Tropy wiodły do silosu za wsią i potem zniknęły, bo śnieg stopniał.

Nikt nie wybiera się na polowanie
Drapieżniki mogą pokonywać dziennie duże odległości, polują na rozległym terenie. Z Dobieszowa, gdzie sfilmowano kota 1 marca, do Mokrej jest ok. 30 kilometrów. Drapieżnik z Mokrej zaatakował na pewno 9, 12 i 15 marca, a prawdopodobnie też na początku miesiąca. Nikt nie zgadnie, gdzie może być teraz.

- Na razie nie planujemy obławy. Ograniczamy się do informowania ludzi - mówi Piotr Kulczyk z prudnickiej policji, który wczoraj był w Dobieszowie i oglądał nagranie drapieżnika. - Związek tego osobnika z wypadkami w Mokrej też jest tylko hipotezą. Koty mają niezwykłe zdolności ukrywania się, nawet blisko ludzi.

Poszukiwania zwierzęcia mogą trwać miesiące, a nawet lata. Zbieramy informacje, ale proszę pamiętać, że za bezpieczeństwo na terenie gminy odpowiada także miejscowa władza.

- Nie podejrzewam, żeby drapieżnik zaatakował człowieka. Jeśli to on zagryzł zwierzęta w Mokrej, to znaczy, że jest głodny i zdesperowany, bowiem nie bał się wejść do zabudowań - mówi dyr. Sobieraj. - Radzę wszystkim unikać bliskiego kontaktu ze zwierzęciem. Na widok drapieżnika chować się w zabudowaniach. W rejonie Mokrej wieczorem ludzie nie powinni wychodzić z domu. Nie mogę za pośrednictwem prasy sugerować czegoś policji czy władzom, ale jeśli mnie o to poproszą, nie odmówię pomocy. Liczę na wsparcie myśliwych.

- Żaden myśliwy nie podejmie się tropienia takiego drapieżnika, bo to nie jest nasz rodzimy gatunek, nie znamy jego zwyczajów - mówi Jan Cieśliński, kierownik ośrodka hodowli zwierzyny w sąsiedniej Mosznej i myśliwy od 40 lat. - Tą sprawą powinien się jak najszybciej zająć jakiś specjalista, biolog czy zoolog. Tam trzeba wyłożyć przynęty, może nawet wystawić kamery termowizyjne. Mamy do czynienia z bardzo przebiegłym okazem, który nie boi się człowieka. Może zaatakować kogoś, kto go spotka w oborze.

Wczoraj wieczorem informacja o nagraniu z Dobieszowa jeszcze nie dotarła do ludzi z Mokrej. Im więcej informacji w mediach, tym większy strach we wsi.

- Od tyłu zabiłem deskami wszystkie dziury w ogrodzeniu, ale od przodu płot jest niski, większe zwierzę przeskoczy - martwi się Marcin Habrecht, sąsiad jednego z zaatakowanych. - Drzwi do obory zamykam, ale okno musi być uchylone, żeby się wietrzyło. Na noc psy zostawiam w oborze. Jakby się coś działo, to podniosą alarm i usłyszę. Nie wiem, co wtedy zrobię. Pewnie pójdę sprawdzić, ale przecież człowiek z pumą sobie nie poradzi.

- Zawsze się pilnujemy - opowiada Ewa Gonsior. - Mąż wieczorem zamyka obory, sprawdza wszystko w obejściu, spuszcza dwa psy i może dlatego nam taki przypadek się nie zdarzył. Jestem w szoku, nie mogę uwierzyć, że to może być jakieś dzikie zwierzę. Mam nadzieję, że do lata uda się je złapać, bo jak się zrobi ciepło, trzeba będzie szerzej otwierać budynki gospodarcze.

- Męczy mnie ta sprawa. Da Bóg, żeby się szybko zakończyła - burmistrz Białej Arnold Hindera ciężko wzdycha. - Nie zazdroszczę ludziom w Mokrej, bo przecież jakoś muszą żyć, wychodzić do sklepu, do obory czy chlewni, wysyłać co dzień dzieci do szkoły.

Śmierć w cichą noc
Mokra to typowa śląska, rolnicza wioska. Idąc wieczorem do sąsiada, niektórzy zostawiają otwarte drzwi domu. Co się dziwić, że wejścia do obory nie ryglowali. Przynajmniej dotychczas.

- Drzwi nie były zamknięte, bo niby czego się miałem obawiać? - opowiada Roman Wilczyński. - Obora jest jakieś 100-150 metrów od domu. W nocy nie słyszeliśmy niczego podejrzanego. Rano, jak co dzień, poszedłem do zwierząt i zobaczyłem nieżywego świniaka. Dużą sztukę, miał ponad 100 kilogramów. Leżał pocięty, pogryziony w chlewiku. Rozdarty bok, mięso wyjedzone z tyłu i pod łopatką.

- Siedem lat prowadzę hodowlę i pierwszy raz zdarza mi się coś takiego - mówi Sebastian Wilczyński, kolejny poszkodowany. Siedem zagryzionych cielaków to ok. 5 tys. zł straty, której nikt rolnikowi nie zwróci. On też przyznaje, że drzwi do obory były nocami niezamknięte. Wchodzi się do niej od strony placu wypełnionego sprzętem rolniczym, ogrodzonego. To środek wsi, wokół droga asfaltowa, domy. Nikomu do głowy nie przyszło, że w takim miejscu może zaatakować drapieżnik.

Sebastian Wilczyński pojechał na policję dopiero, gdy usłyszał o kolejnym ataku. Jego brat Kamil Wilczyński po drugiej stronie placu hoduje warchlaki. Miesiąc temu jednej nocy stracił ok. 30 młodych. Część przepadła, kilkanaście znalazł zagryzionych w różnych miejscach obory. Nawet tego nie zgłosił policji czy weterynarii, pogodził się ze stratą. Dopiero teraz, gdy we wsi zagryzione sztuki znaleziono w trzech kolejnych gospodarstwach, rodzina skojarzyła tamten wypadek z ostatnimi.
Bernard Hamerla, ostatni poszkodowany, mieszka na skraju wioski. Pierwszy dom od strony rozległych pól. Wejście do obory jest zaraz za domem, ale śpiąca w ostatnią niedzielę rodzina też niczego nie usłyszała. Rankiem znaleźli siedem zamordowanych warchlaków w zakrwawionym kojcu.

- Prosiaki były niedawno po zabiegu kastracji - mówi Marek Wisła, lekarz weterynarii i pracownik powiatowej inspekcji weterynaryjnej. - Drapieżnik musiał wyczuć świeży zapach krwi. Wypchnął dwoje drzwi, w tym jedne zamknięte na zasuwę.
Doktor Wisła pokazuje na komputerze fotografie padłych zwierząt. Wygryzione karki, nogi i pośladki. Długie na kilkanaście centymetrów cięte ślady, jakby zadane ostrymi pazurami z dużą siłą. Napastnik atakował w sposób typowy dla drapieżnych kotów, z góry, dobierając się do miejsc umięśnionych. Pies gryzie inaczej, w trzewia.

Dokładnie zbadano ślady dopiero w ostatnim przypadku, ale i tak zostały rozmyte przez padający w nocy deszcz. Jeden jest wyraźniejszy. Bez widocznego odcisku pazurów, same miękkie poduszki i charakterystyczny okrągły kształt jak u kota. Rozmiar - po przekątnej 9 i 11 centymetrów - wskazuje, że zwierzę waży co najmniej 60 kilogramów. W kojcu na deskach został też kłak sierści.

- Porównałem je pod mikroskopem z sierścią pumy, jaką dostałem z opolskiego zoo - mówi dr Wisła. Z całą pewnością to nie jest ta sama sierść. U pum z Opola podszerstek, czyli spodnia warstwa sierści, wygląda tak samo jak u domowych kotów. Sierść z obory Bernarda Hamerli ma obraz mikroskopowy sierści psiej.

Bestię przywiózł człowiek
We wrześniu ubiegłego roku cała Polska śledziła obławę, jaką policja urządziła na tajemnicze zwierzę z Jeziorzan koło Krakowa. Ktoś z wioski przypadkowo sfilmował z dużej odległości na zarośniętej łące biegnącego drapieżnika - kota o sporych rozmiarach, prawdopodobnie młodego lwa. Dwudniowe poszukiwania z udziałem dwóch helikopterów policyjnych, dziesiątków funkcjonariuszy, w tym brygady antyterrorystycznej, i lekarzy weterynarii z bronią usypiającą kosztowały 50 tys. zł. I nie dały żadnego efektu. Nie trafiono nawet na ślad drapieżnika. Film z Jeziorzan zostaje zagadką do dziś.

Wymienione przez dyrektora Sobieraja gatunki żyją na wolności w Ameryce, Afryce i Azji. Drapieżnika przywiózł więc do nas człowiek. Jedna z wersji mówi, że uciekł przemytnikom z transportu. Według szacunków Interpolu handel dzikimi zwierzętami, zakazany przez Konwencję Waszyngtońską w 1974 roku, kwitnie i przynosi rocznie nawet 5 miliardów dolarów zysków. To drugi nielegalny interes po narkotykach. Polska może być ważnym krajem tranzytowym do Zachodniej Europy, gdzie rośnie moda na dzikie zwierzątko w domu.

- W ubiegłym roku Służba Celna zatrzymała na terenie całego kraju 104 żywe zwierzęta, których transport jest zakazany przez Konwencję Waszyngtońską - mówi Witold Lisicki, rzecznik Służby Celnej. - To były 63 ptaki i 41 gadów.

26 listopada ub. roku na przejściu granicznym w Hrebennem Straż Graniczna znalazła w lukach bagażowych kursowego autobusu z Warszawy do Lwowa drewniane klatki i zapakowane kartonowe pudła. W środku było 5 żywych kucyków, 2 kangury i 11 egzotycznych ptaków. Kierowca tłumaczył się, że przyjął taką przesyłkę od kogoś nieznanego w Warszawie. Miał się po nią zgłosić ktoś inny we Lwowie. Zwierzęta podobno pochodziły z Belgii.

Przewożono je w nieludzkich warunkach. Na szczęście trafiły potem do zoo - wspomina ppłk Andrzej Wójcik, rzecznik Nadbużańskiej Straży Granicznej. - Od kilku lat nie mieliśmy takich ilości egzotyki na granicy. W latach 90. częściej znajdowaliśmy węże, żółwie, papugi. Drapieżników nie pamiętam. Wtedy to wszystko jechało ze wschodu na zachód.

Kimkolwiek jest drapieżnik z Mokrej, spodobała mu się rozległa otwarta przestrzeń w okolicy. Myśliwi w tym rejonie niedawno liczyli zwierzynę dziką. Nie zauważyli padliny.

- Nikt z myśliwych nie sygnalizował nam strat w zwierzynie płowej, żadnych dziwnych tropów niezidentyfikowanej zwierzyny - mówi Tadeusz Kwartnik, leśniczy z Pietnie. Pod jego nadzorem znajduje się najbliższy las w Mosznej, kilka kilometrów od Mokrej. - Z drapieżników mamy tu tylko jenoty, ale one nigdy nie atakują takich zwierząt.

- Ostatnio nie mieliśmy nawet przypadków zagryzienia leśnej zwierzyny przez psy - zastanawia się Andrzej Kwarciak, zastępca nadleśniczego w Prudniku. - Wygląda na to, że dla tego osobnika nasz las wcale nie jest bezpiecznym schronieniem. W rejonie wioski znalazł sobie pożywienie, bazę do żerowania, może też schronienie. Mógł przywarować całkiem blisko ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska