20 lat temu zniesiono kartki na żywność

Zbigniew Górniak
Najpierw wprowadzono je na cukier, z którego prostą produkcją gospodarka PRL miała niebywałe kłopoty. To było w 1976 roku. Za kilka lat na kartki kupowaliśmy niemal już wszystko. Liczyły się bardziej niż pieniądze.

Jak się nazywa ten, który nie je mięsa? Jarosz. A ten, który skąpi mięsa? Jaroszewicz.

Taki kawał z udziałem komunistycznego premiera Jaroszewicza opowiadali sobie Polacy w końcówce lat 70. Ale za jego rządów mięso, choć tragicznie deficytowe, nie było jeszcze na kartki. Zaczęło być kartkowane w 1981 roku, gdy kraj wpadł pod komendę ekipy gen. Jaruzelskiego. A potem już poszło...

Dwa kilogramy cukru. Dwa i pół kilograma mięsa dla pracowników umysłowych i cztery kilogramy dla pracowników fizycznych oraz dzieci. Pół litra wódki wymiennie na butelkę wina importowanego (krajowe "mózgotrzepy" były bez kartek, co nie znaczy, że łatwe do kupienia). I dalej: 300 gramów proszku do prania, dwie kostki mydła, dwie kostki masła, 100 gramów wyrobów czekoladopodobnych, 250 gramów cukierków a la landryny, 30 litrów benzyny do fiata 126p, kilogram kaszy lub ryżu, kilogram mąki, 12 paczek papierosów.
To wszystko - podkreślmy - na miesiąc. A do tego niezliczona ilość okazjonalnych i okresowych kartek na buty, bieliznę, skarpetki, pończochy, odzież. Garnitury na pogrzeb i buty trumienne (trzeba było przynieść do sklepu z USC świadectwo zgonu).

No i talony: na samochody, meble, pralki, lodówki, odkurzacze.
I tylko ocet oparł się powszechnej reglamentacji i ukartkowieniu. I tylko ocet był wolny jak ptak.

Tasak, nóż, nożyczki
Perłą w reglamentacyjnej koronie były jednak kartki na mięso. Kiełbasa i schab to były od zawsze w PRL towary o charakterze strategiczno-politycznym.

- Kto wtedy pracował w mięsnym, ten miał wszystko: od meblościanki po kawę. Wystarczyło komuś, kto pracował w meblowym, odłożyć schab na komunię dziecka - wspomina Grażyna Bizuk, przedstawicielka Zakładów Mięsnych Mysłowice. - Dziś a wtedy to jest niebo a ziemia. Teraz to nie jest handel, teraz to wyrywanie sobie klientów. W latach 80. schodził byle ochłap. Dziś mam w ofercie 15 gatunków samej suchej kiełbasy.

Mama pani Grażyny była w latach 80. kierowniczką społemowskiego sklepu mięsnego w Zabrzu. Do pracy wychodziła o trzeciej nad ranem, bo konwojenci przyjeżdżali o wpół do czwartej, a mięso było produktem tak ważnym, że trzeba było przypilnować odbioru: ani jedna kość rosołowa nie miała prawa się zawieruszyć.

- No i do otwarcia sklepu mama musiała z pracownicami zdążyć rozebrać to mięso. Wtedy robiono to w sklepie: rąbanie, oddzielanie od kości, takie grubsze sprawy. Wtedy nie było plasterkowania jak teraz. Jak już ktoś dorwał szynkę, to chciał mieć jej spory kawał, a nie kawalątek.

Spory kawał to było wtedy jakieś pół kilo.

Mięso i wędliny sprzedawały się w try miga - góra w dwie godziny. Dlatego towar dzielono na dwie części: poranną i popołudniową, żeby sprawiedliwości społecznej stało się zadość.

Oprócz noża i tasaka ważnym narzędziem na stoiskach mięsnych były nożyczki: do wycinania przydziałowych bloczków z kartek. Kiedyś w sklepie na opolskim osiedlu Dambonia długo nie można było zacząć sprzedaży, bo gdzieś zapodziały się nożyczki. Kolejka wznieciła bunt, interweniowała milicja…

Między poranną a popołudniową turą sprzedaży ekspedientki mozoliły się z biurokracją.
- Te wycięte nożyczkami z kartek mikroskopijne bloczki trzeba było wrzucać do specjalnej metalowej kasetki, a potem liczyć i naklejać na kartonowe plansze. To była mozolna robota, jak zajęcia plastyczne w szkole. Wszystko się musiało zgadzać z dostawami - wspomina Regina Madej, długoletnia sprzedawczyni z Opola.

Tak wyglądały sklepy mięsne w latach 80. To, że ktoś dostał kartki na mięso, nie oznaczało, że dzięki temu mógł je kupić.
Tak wyglądały sklepy mięsne w latach 80. To, że ktoś dostał kartki na mięso, nie oznaczało, że dzięki temu mógł je kupić.

Pierwsza gierkowska kartka na cukier.

Stłuczki i nałogi
Bardziej od ekspedientek z mięsnych narażone były tylko sprzedawczynie alkoholu. Kartka na wódkę była drukiem ścisłego zarachowania. Ile flaszek poszło, tyle musiało być bloczków w pancernej szkatule. Bo jak nie, to z miejsca prokurator.
Ale Polak, gdy spragniony, każdą barykadę weźmie. I ekspedientki zaczęły po prostu zgłaszać stłuczki. Przelewały alkohol do innej butelki, a oryginalną tłukły. Jeszcze nigdy w dziejach światowego handlu butelki z wódką nie tłukły się tak często jak za kartkowego PRL właśnie. Dziwna rzecz: nie tłukły się flaszki z ajerkoniakiem, likierami i innym słodkim paskudztwem. Tylko z czyściochą.

Nawet gdy ekspedientkę obciążano należnością za stłuczkę, była to jej czysta korzyść: miała przecież pół litra pozaprzydziałowej wódki, a to była wtedy waluta równie mocna jak dziś frank szwajcarski.

Po pewnym czasie władza zorientowała się, że jest robiona w konia i ilekroć zgłoszona została stłuczka, tylekroć sprawdzano, czy pierścień przy nakrętce nie został zerwany. Ale i na to rodacy znaleźli sposób.

- Nie rozkręconą flaszkę tłukło się nad durszlakiem. Szkło opadało na sito, a wódzia leciała do garnka - objaśnia Mieczysław M., wieloletni jastrząb uspołecznionego handlu spółdzielczego.

Reglamentowanie alkoholu skutkowało nie tylko pomysłowością.

- Ponieważ alkohol stał się czymś w rodzaju trofeum, nawet ludzie, którzy go nie pili, chcieli go mieć. A jak już mieli, to pili. A jak pili, to ten i ów popadał w nałóg - mówi terapeuta uzależnień.

- Swą chorobę tłumaczę poniekąd systemem kartkowym - mówi 46-letni Wojciech. - Moja babcia, przez lata zagorzała abstynentka, zaczęła z zapobiegliwości chomikować wódkę. Bo szkoda zmarnować kartki. A że nie miała z nią co robić, wręczała mi ją w prezencie. Żebym miał flachę dla kolegów. A ja miałem wtedy osiemnaście lat... Teraz, gdy wpadam w ciąg, modlę się do babci, żeby wstawiła się za mną u świętego Mateusza Apostoła, patrona alkoholików.

Kartka na kartki
Początkowo władza bardzo starannie unikała słowa "kartki", bo one kojarzyły się z okupacją i Polską pod butem Hitlera. Dlatego pierwsza kartka na cukier nosiła nazwę "bonu towarowego". Potem protezowano się różnymi "talonami", "kartami zaopatrzenia", "asygnatami".
Pierwsze kartki drukowane były nieomal tak starannie jak banknoty: ze znakiem wodnym i innymi zabezpieczeniami. W miarę jak PRL schodził na psy, psiała też jakość poligraficzna kartek.

Wydawaniem kartek zajmowała się cała armia urzędników: w działach kadr zakładów pracy, na uczelniach, w urzędach gminy. Pieczątki, segregatory, teczki, spinacze... Cała skomplikowana machina reglamentacji. W Białymstoku obok telefonu zaufania uruchomiono specjalną linię telefoniczną, gdzie specjaliści wyjaśniali zawiłości reglamentacji kartkowej.

Nie zawsze jednak wszystko szło jak po maśle. Jak w latach 90. wspominał publicysta "Wprost": "Podczas komisyjnego palenia wadliwie wydrukowanych kartek żywnościowych w zakładach graficznych w Szczecinie dwaj hydraulicy i palacz, korzystając z nieuwagi komisji, wyciągnęli z pieca dwa rulony kartek. Wpadli, bo okazało się, że kartki wydrukowane były jednak prawidłowo".

Polacy nie byliby sobą, gdyby z tej ponuro-groteskowej kartkowej rzeczywistości nie robili sobie jaj. Oto jeden z ówczesnych kawałów:
Kiedy osiągniemy dno kryzysu gospodarczego? Gdy zabraknie papieru na druk kartek żywnościowych.
Szczytem zaś wszystkiego była: karta na kartki. Specjalny druczek, w którym wpisywano wydane obywatelowi kartki. Bez niej obywatel był jak niemowlę zostawione w lesie. Nie mógł kupić jedzenia, odzieży, benzyny. Chyba że w "Peweksie" lub na czarnym rynku.
Aby otrzymać kartę na kartki, trzeba było mieć stały meldunek i zatrudnienie.
- Kiedyś zgubiłem taką kartę i miałem kłopot większy, niż gdybym dziś zgubił paszport, kartę VISA i komórkę razem wzięte - wspomina Krzysztof Jankowski, elektromonter z Opola.

Buddysta, i to fizyczny
Polacy handlowali kartkami na potęgę. Pół przydziału na papierosy za cały przydział na wódkę. Mięso za cukier i na odwrót. Dobrze mieli wegetarianie.

- Ja byłem początkującym buddystą, więc nie jadłem mięsa ani nie piłem, ani nie paliłem. No i nie słodzę herbaty - wspomina Piotr. - Na dodatek byłem buddystą pracującym fizycznie. Cztery kilo chabaniny na miesiąc!!! Majątek. Swoje kartki wymieniałem na kartki benzynowe, a te sprzedawałem. W parę miesięcy kupiłem wieżę stereo.

Gdy dziecko nie mogło jeść mięsa, bo miało np. skazę białkową, rodzice zyskiwali bonus, jak w grze komputerowej. Niedobory były też matecznikiem późniejszego polskiego kapitalizmu. Oto jeden z symptomatycznych przykładów.
Skarpetki frotté sprzedawano na początku lat 80. na zaświadczenia ze skupu makulatury. Jedna para za kilogram. Pewien nastolatek (dziś jeden z poważniejszych ludzi interesu w Opolu) zwrócił się z pytaniem do kilku dużych opolskich firm z zapytaniem, czy nie mają makulatury na zbyciu. Firmy miały, bo oprócz stali, pustaków i maszyn produkowały też tony dokumentów, które po przedawnieniu zalegały w magazynach. Te papierzyska oddawały za darmo, szczęśliwe, że ktoś oczyści im pomieszczenia. Młody człowiek, uzbrojony w dokumenty ze skupu makulatury, skupywał skarpety hurtowo, a potem odsprzedawał je z lukratywną przebitką handlarzom w podwarszawskim Rembertowie, gdzie królował najbardziej wówczas prestiżowy bazar z ciuchami w Polsce.

A jak radzili sobie sportowcy? Zwłaszcza tacy, którzy muszą i lubią sobie pojeść?

Ryszard Szewczyk, trener opolskich ciężarowców: - Chłopcy dostawali dwa kilo mięsa na miesiąc dodatkowo. Normalne kartki mieli na
cztery kilogramy. Często jeszcze wspomagały ich swoimi kartkami żony. Te dziesięć kilogramów starczało w zupełności. Mieliśmy też wyznaczony sklep na ulicy Kośnego, więc nie trzeba było na mięso polować.

Bo to, że ktoś miał kartki, wcale jeszcze nie oznaczało, że kupi bez problemu schab czy myśliwską suchą. Taka polędwica wołowa to był taki rarytas jak dziś norweski dziki łosoś.

Podkładki pod Niemca
Osobnym rozdziałem była reglamentacja paliwa do samochodów. Tu już było jak w "Misiu", tylko jeszcze bardziej. Wspomina jeden z opolskich benzyniarzy:

Tak wyglądały sklepy mięsne w latach 80. To, że ktoś dostał kartki na mięso, nie oznaczało, że dzięki temu mógł je kupić.

- Gdy tylko wprowadzono kartki na benzynę, jedna trzecia taksówkarzy w Opolu, którzy mieli "warszawy", powkładała w auta silniki Diesla z multikarów, to takie wózki na węgiel. Bo ropa była bez kartek. A swoje kartki na benzynę, a dostawali z przydziału 250 litrów miesięcznie, sprzedawali CPN-iarzom. Niektórzy wcale nie musieli wyjeżdżać do roboty, żyli tylko z kartek.

Po co były CPN-iarzom kartki?
- Czasem dla milicjantów na łapówki, ale głównie na podkładki. Robiliśmy złote interesy na cudzoziemcach. Cudzoziemiec dostawał na granicy kartki, ale litr paliwa kosztował go markę. Oficjalna cena - 15 fenigów. No więc podjeżdżał Niemiec oplem, płacił po marce za litr, a my te marki do kieszeni, a na to, co wytynkował, wrzucaliśmy podkładkę w postaci talonu dla krajowców. No i polską cenę. Przy ówczesnym kursie marki i dolara, a miesięcznie zarabiało się ok. 20 dolarów, to były kokosy…

Ostatnie kuku?
Kartki zniósł rząd Mieczysława Rakowskiego, ostatniego komunistycznego premiera. Przestały obowiązywać 1 sierpnia 1989 roku.
Swego czasu popularna była opinia, że zniesienie kartek wyglądało na ostatnie kuku, jakie komuna zrobiła "Solidarności" zaraz po tym, jak w czerwcu 1989 roku przegrała z nią historyczne wybory. Sens tej złośliwości był taki: "Chciałeś, Polaku, władzy Wałęsy? No to ją masz! Tylko nie skarż się, że nie będziesz miał czego do gara włożyć".

Bo w założeniu strategów PRL brak kartek miał tylko pogłębić chaos i niedostatek na rynku. "Wałęsa zamiast mięsa" - takie hasło krążyło wśród narodu u zarania nowej Polski. Wtedy, 20 lat temu, naprawdę trudno było sobie wyobrazić, że można wejść do mięsnego i kupić, ot tak, kilogram kabanosów.

Ale rynek, uwolniony nagle z gorsetu centralnego planowania, poradził sobie sam z sobą znakomicie - wypasł się na wolności, przytył, zmężniał, okrzepł. Polska ekonomia w kilkanaście miesięcy przeskoczyła z gospodarki niedoboru do gospodarki nadmiaru. Kabanosów pojawiło się ze 30 rodzajów.

Od tej pory niejedzenie mięsa było już dyktowane nie przymusem, lecz wolną wolą. A wybór diety przez jaroszów przestał być zależny od nieudolności rozmaitych Jaroszewiczów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska