Ksiądz biskup Andrzej Czaja: - Księżom nic się nie należy

fot. Krzysztof Świderski
fot. Krzysztof Świderski
- Skoro jestem Ślązakiem, to znaczy, że jestem i trochę Polakiem, i trochę Niemcem - mówi ks. bp Andrzej Czaja, nowy ordynariusze opolski.

- Wielu moich przyjaciół, przyglądając się pierwszym dniom posługi księdza biskupa, mówi tak: Taki młody, a już został biskupem. Powinien się bać tego, co go czeka. A on się w ogóle nie boi. Nie ma ksiądz biskup strachu przed przyszłością?
- Półżartem powiedziałbym, że to sprawa mojego imienia. Andrzej to po grecku Andreos - odważny. A serio - początek mojej odwagi bierze się z domu. Czułem się tam całkowicie bezpieczny i zabrałem na całe życie to przekonanie, że nic złego mi się stać nie może. Dopiero na KUL-u zorientowałem się, co zawdzięczam swemu domowi. Rozmawiałem tam ze studentami, dla których dom rodzinny był garbem nie do zrzucenia. Dla mnie dom był opoką, na której mogłem budować. Każdemu z domowników coś zawdzięczam. I rodzicom, i dziadkom, i siostrom. Do tego potem doszło to, co wynika z wiary. Wiem, że Bóg mnie nie skrzywdzi. Zawsze czułem, że mam szczęśliwe życie. Czułem Bożą obecność, Jego czułość i bliskość. Od pewnego czasu myślałem sobie, że to nie jest całkiem gratis. Że On coś mi jeszcze szykuje.

- Wróćmy do Wysokiej. Jak ksiądz biskup wspomina swego ojca?
- Moja pierwsza myśl o Panu Bogu powstała, kiedy miałem cztery lata i zobaczyłem ojca klęczącego przy łóżku. To było odkrycie: Jest ktoś większy niż tato, który był moim guru. Przeżycie było tak wielkie, że pamiętam do dziś - a upłynęły 42 lata - jak był pomalowany nasz pokój. Ściany były żółte, przechodzące w zieleń i zgodnie z ówczesnym zwyczajem pokryte rolą, czyli wałkiem. Ojciec był człowiekiem niesamowitej pracowitości. Bardzo zaradny, co się przydawało w czasach, w których trzeba było ukręcić bicz z niczego. Mówił mało. Mama mówiła za niego dwa razy. Ale jak już coś powiedział, to oznaczało, że Rzym przemówił i sprawa skończona. Był bardzo stanowczy. Zawdzięczam mu i to, że pilnował życia wiary w domu. Jak w czasie nieszporów leciała "Bonanza", to mamę może byśmy przekonali, żeby zostać przed telewizorem. Ale do taty nawet z takim pomysłem nie szliśmy. Bo dla niego iść w niedzielę na mszę, a po południu jeszcze na nieszpory było czymś zupełnie naturalnym.

- Czego się ksiądz biskup nauczył od dziadka?
- Był mądry prostą ludową mądrością. I niesłychanie zaradny. Ja sam umiem dość dobrze siec kosą, ale dziadek był w tym mistrzem. Pamiętam, że ojciec kosił szeroko, ale siłowo. A dziadek zdawał się tańczyć na łące. Pamiętam, jak mówił: Synek, urobić się nie sztuka. Trzeba głową robić. A babcia, a właściwie ołma, bo tak się do niej mówiło, była prostą, ale wesołą i rezolutną kobietą.

- W tych domowych portretach nie może zabraknąć mamy.
- Jest samym ciepłem i miłością. Umie podejść do człowieka, życzliwie coś wytłumaczyć. Gdyby jej kiedyś zabrakło, będzie to dla mnie najtrudniejsze przeżycie.

- Abp Alfons Nossol, powiedział o księdzu, że jest synkiem ze wsi, ale otrzaskanym w mieście. Umie ksiądz biskup koniem robić, krowę wydoić?
- Dojenia krów tobym się nie złapał. To chyba po ojcu, który wszystko zrobił, tylko krowy nie wydoił. Jak mama gdzieś wyjechała, prosiliśmy ciotkę o pomoc. Ale pracę w polu bardzo lubię. Do konia nie mam drygu, ale chętnie jeżdżę traktorem, a podczas wakacji nieraz układałem pełny wóz z sianem. W ostatnich latach może mniej, ale jeszcze jak przyjeżdżałem z KUL-u, to pomagałem w polu bardzo często i chętnie.

- Te doświadczenia przydadzą się biskupowi opolskiemu?
- Już się przydały, i to wiele razy. Jak byłem w szkole średniej i w seminarium, jeszcze kombajny nie były w powszechnym użyciu. I wtedy Dąbrowa, ta część Wysokiej, gdzie mieszkamy, była wspólnotą, komuną w najlepszym znaczeniu tego słowa. Wszyscy pracowali razem. I wszyscy z tego korzystali. W żniwa zbierało się zboże i stawiało w snopki u jednego sąsiada, a potem szło się do następnego i do kolejnego. Ze zwożeniem było tak samo. Ja się tam nauczyłem, czym jest wspólnota. Więc pojęcie Kościoła jako wspólnoty nie było dla mnie teorią teologiczną.

- Z pracą w polu się ksiądz biskup nie pożegnał, ale z hodowaniem gołębi to już chyba koniec.
- Gdybym został proboszczem, to może jeszcze nie miałbym na plebanii łóżka, ale gołębnik już by tam stał. One są moją pasją po dzień dzisiejszy. Jak szedłem do seminarium, to największym problemem było, co się stanie z gołębiami. W końcu oddałem je jednemu z kolegów. Gołębie pośrednio wróciły do mnie, kiedy po kilku latach studiów zapisałem się na seminarium z teologii dogmatycznej. Wpierw próbowałem na pięciu lub sześciu innych. W końcu wybrałem się do arcybiskupa Nossola, który wtedy przyjeżdżał na zajęcia do seminarium w Nysie tylko raz w miesiącu. Siedzieli tam już starsi koledzy i klerycy z mojego roku, którzy zaczęli miesiąc przede mną. Usiadłem z tyłu jak trusia, jak to nowy. - A ty, bracie, z czego byś chciał pisać? - spytał nagle ks. arcybiskup. Nie wiedziałem. - To ja ci temat podyktuję - mówi biskup: "Pneumatologiczny wymiar polskiej chrystologii posoborowej". Zamurowało mnie. Nic nie rozumiałem.
- Ty pisz, szturchnął mnie starszy kolega. Wytłumaczymy ci potem. Okazało się, że pneuma to po grecku Duch. I Duch Święty - Gołębica - miał się stać z czasem bardzo ważnym elementem mojej pobożności i mojej teologii.

- W kazaniu ingresowym ksiądz biskup napomknął o ważnym dla siebie doświadczeniu choroby. Co się wtedy stało?
- Do dziś ta sprawa nie jest dla mnie całkiem jasna. Dwa lata temu miałem bardzo złe wyniki badań wątroby. Do tego stopnia złe, że lekarze podejrzewali, że mam raka albo marskość wątroby. Pytano mnie wprost, czy nie mam problemów z alkoholem. W końcu powiedziałem lekarce, że wyniki zaczęły się psuć, kiedy złożyłem ślub całkowitej abstynencji w intencji księdza, który się rozpił. Sprawa wróciła zresztą do normy, kiedy ten ślub został do końca wypełniony. Ale wcześniej znalazłem się w szpitalu. Pierwszy raz na dłużej. Co dzień czekałem na wypis. A kiedy miałem już wreszcie wychodzić do domu, znowu wyniki się pogarszały. Te 18 dni to były moje rekolekcje. Powiedziałem wtedy Panu Bogu, że nie podejrzewałem, że w wieku 44 lat będę musiał być może odejść z tego świata. Bo takie myśli wtedy miałem. I dodałem: Boże, zrób z moim życiem, co chcesz. Ja Ci je oddaję. Więc kiedy niedawno nuncjusz przedstawił mi prośbę papieża, bym został biskupem, nie miałem wątpliwości. Ani momentu zawahania. Bo moja zgoda padła już dwa lata temu. Zrozumiałem wtedy, jak moje życie jest kruche i że zależy wyłącznie od Jego woli. Myślę, że Pan Bóg tak to zaplanował, żeby tę moją zgodę dostać z wyprzedzeniem.

- Nie żal księdzu biskupowi, że nigdy nie był proboszczem?
- Dziś już nie, choć nie chciałem iść na studia. Miałem już zaplanowane, jak być dobrym wikarym i dobrym proboszczem, najlepiej na wsi. Więc kiedy abp Nossol zaproponował mi studia specjalistyczne na KUL-u, zapytałem go wprost, czy mogę się nie zgodzić, czy też mam na nie iść pod rygorem posłuszeństwa. Bo posłuszeństwo ślubowałem i na złamanie tego ślubu sobie nie pozwolę. Sam rzekłeś - odpowiedział mi biskup - i na cztery lata znalazłem się w Lublinie. Nie mogłem się tam odnaleźć, ciągnęło mnie na Śląsk ogromnie. Jeszcze trudniej było mi się zgodzić na pozostanie na KUL-u w roli asystenta, a z czasem samodzielnego pracownika naukowego. Opierałem się bardzo. Zresztą biskup mi obiecał, że wrócę po studiach do diecezji. Będę uczył w seminarium, ale jakąś małą parafię dostanę i będę proboszczem. Jak się okazało, że z proboszczowania raczej będą nici, przeżyłem mały kryzys. Gdzieś po roku przyszło światło: Krzywda ci cię dzieje? Źle ci, chłopie? Uświadomiłem sobie, że moje kapłaństwo nie jest moje. Że należy do Chrystusa. I On zdecyduje, gdzie mnie posłać. Jak zrozumiałem, że to jest dar, problem się skończył. A Pan Bóg to jest taki gość, że jak się podporządkowałem, okazało się, że dał mi parafię że hej! - Studenckie Koło Naukowe KUL. Studenci, dla których byłem duszpasterzem, nie odstępowali mnie do 2-3 w nocy. W ostatnich zaś latach "parafią" tą było dość liczne grono (ok. 50 osób) magistrantów i doktorantów.

- W kazaniu podczas pielgrzymki opolskiej ksiądz biskup powiedział, że skoro kapłan w czasie święceń oddał siebie Chrystusowi, to nic mu się nie należy. Dawno nikt tak twardo w diecezji opolskiej nie stawiał sprawy. Ludzie odczytali to jednoznacznie: nowy biskup będzie swoim księżom przykręcał śrubę.
- Przykręcanie śruby rozumiem jako łamanie ludzi i tego robił nie będę. Ale potwierdzam, że - z całym szacunkiem dla ludzi - będę stawiał wymagania. Dla młodych księży, którzy mnie znają z egzaminów, nie będzie to zaskoczenie.

Co to oznacza?
- Najpierw chcę wymagać od siebie. Mieć dla księży - i to nie tylko w Roku Kapłańskim - czas, pokazać im ludzką twarz. Spotykać się i na plebanii, i na rekolekcjach, które chcę dla nich poprowadzić. Wyjść naprzeciw, bo po 20 latach w Lublinie jestem dla wielu nowy. A od księdza wymagam poświęcenia życia dla Ewangelii.

- Czyli czego?
- Ksiądz nie może funkcjonować na tej zasadzie, że pracuje osiem godzin, a to się dziś trochę wkrada w nasze życie. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich kapłanów, ale pokusa jest. Kiedy byłem młodym księdzem, mieliśmy urlopu miesiąc, ale z tego tydzień był dla mamy, a na resztę wyjeżdżało się gdzieś z młodzieżą. Dziś chyba nawet większość, zwłaszcza młodych księży, jedzie na urlop z kimś z kolegów. Wkrada się roszczeniowość: bo mi się należy. Chcę z całą mocą powiedzieć: Nic się nam nie należy. Skoro Pan Bóg tyle nam dał, my musimy Mu życie dać.

- Skoro ksiądz biskup wspomniał o młodzieży, to właśnie ludzi młodych w naszych kościołach ubywa najbardziej. Ma ksiądz biskup jakiś pomysł, żeby ich zatrzymać?
- To jeszcze nie jest gotowy pomysł. Ale mam świadomość, że morowe powietrze narastającej laicyzacji, sekularyzacji itp. jest czymś realnym. W tej sytuacji, nie zaniedbując duszpasterstwa masowego, musimy się bardziej wychylić ku poszczególnym ludziom. To oznacza, że nie możemy na wiernych, a zwłaszcza na młodych, czekać w świątyni, w salce czy w kancelarii. Jesteśmy Kościołem zbyt zasiedziałym. Musimy do ludzi wyjść. Jak św. Franciszek, ów Boży szaleniec, który nie bał się stanąć przed chanem tureckim, by prosić o pokój, tak my potrzebujemy dziś duszpasterzy, którzy mężnie pójdą wszędzie tam, gdzie są młodzi ludzie, a choćby na salę gimnastyczną, dyskotekę, stadion... Wiadomo, wszyscy tej drogi nie podejmą. Ale muszą być i tacy. Ważne jest też to, co głosimy. Z mojego doświadczenia wiem, że młodzi chcą, żeby im mówić o Bogu. To są często ludzie poranieni, zagubieni, którzy szukają Boga, nawet o tym nie wiedząc. A my się często boimy im wprost o Nim mówić, o Jego miłości, Jego dobroci. Jan Paweł II wprost stwierdza: "Człowiek jest kochany przez Boga! Oto proste, a jakże przejmujące orędzie, które Kościół jest winien człowiekowi. Każdy chrześcijanin może i musi słowem oraz życiem głosić: Bóg cię kocha, Chrystus przyszedł dla ciebie, Chrystus dla ciebie jest »Drogą i Prawdą, i Życiem«". Za mało też doceniamy, że młodzież lubi sprawiedliwe wymagania.

- Trzeba zreformować katechezę?
- Na pewno warto stworzyć przy parafii możliwie dużo wspólnot różnego typu, w których można się zbliżyć do Boga. Potrzebne jest skuteczniejsze wdrażanie ludzi w życie chrześcijańskie. To się kiedyś odbywało w rodzinie. Dziś tego domowego katechumenatu często nie ma. Nawet do seminarium przychodzą ludzie, którzy poczuli powołanie i szczerze chcą iść za Jezusem, ale nie są wdrożeni w chrześcijaństwo. Sprawę katechizacji trzeba więc przemyśleć na nowo. Bliska jest mi myśl, by być może zmniejszyć katechezę szkolną o jedną godzinę, przenosząc ją do parafii. Wiem, że wszyscy do salki nie przyjdą. Ale musimy zadbać o tych, którzy szukają czegoś więcej. Oni dziś na katechezie szkolnej często cierpią i mają odruch wymiotny, kiedy ich koledzy uczą się ósmy rok i nie do końca płynnie znają "Ojcze nasz", a spora część energii katechety poświęcona jest na uspokajanie klasy.

- Co stanowić będzie zasadniczy przedmiot duszpasterskiej troski księdza biskupa?
- Niewątpliwie rodzina, zwłaszcza ta na Śląsku, wyjątkowo mocno dotknięta nieszczęściem rozłąki. Dziś trudno jeszcze określić do końca jej skutki, obliczyć straty, gorzkie owoce. Musimy zrobić wszystko co możliwe z myślą o jej dobru i rozwoju.

- Ale póki nie będzie na miejscu pracy, emigranci za pracą nie wrócą.
- Może jestem naiwny, ale wierzę, że nowe zakłady w końcu tu powstaną. Że miejscowy biznes ruszy. Ale wiele trzeba zmienić także w mentalności. To jest zadanie nas, księży, żeby uświadamiać, iż ekonomia nie jest najważniejsza. Nawet po swoim otoczeniu widzę, że przynajmniej część emigrantów, skoro już pobudowała domy, mogłaby wrócić, pracować tutaj i żyć z trochę chudszym portfelem. Ale problemem często jest nie tylko portfel. Trudniejsze jest spotkanie na nowo męża i żony, złapanie kontaktu z dziećmi. W Wysokiej nie raz mówiłem naszym mężczyznom, jak mi ich żal. Bo są jak tułacze. Obcy tam i coraz bardziej obcy tu. Jak święci Mikołaje, którzy przywieźli prezenty na święta, ale na Trzech Króli rodzina nie ma już z nimi o czym rozmawiać. Musimy im pomóc.

- W 1990 roku ksiądz biskup napisał w eseju o śląskości, że nie czuje się ani do końca Polakiem, ani do końca Niemcem, tylko Ślązakiem. Co to oznacza dla pracy księdza biskupa w diecezji, w której obok siebie mieszkają Polacy, Niemcy i Ślązacy?
- Dziś, po prawie 20 latach, sformułowałbym to inaczej. Skoro jestem Ślązakiem, to znaczy, że jestem i trochę Polakiem, i trochę Niemcem. Śląskość nie jest sumą polskości, niemieckości i morawskości, ale dziś rozumiem dobrze, że nie byłoby mojej śląskości bez wpływów polskich i niemieckich. Tamten tekst nie był przeznaczony do druku. Został przygotowany w ramach zajęć na uczelni w kontekście pojednania polsko-niemieckiego w Krzyżowej. Dziś - w innym kontekście - nie formułowałbym tego tak ostro. I nikt nie musi się obawiać, że biskup, który w 1990 napisał, że jest Ślązakiem, zostawi Polaków i Niemców gdzieś z boku. W Lublinie, gdy opuściłem swój heimat, szczególnie doceniłem wartość śląskiej otwartości. Ja tę otwartość wyniosłem z domu. Nikt w nim nie zamykał drzwi ani przed Polakiem, ani przed Niemcem. Nie mam takich oporów. A nawet gdybym miał, wiara mi dyktuje, że przed Bogiem wszyscy są równi, a Bóg - jak pięknie powiedział Piotr w Dziejach Apostolskich - nie ma względu na osoby. Najważniejsze orędzie, jakie Kościół jest winien człowiekowi, jest takie: "Bóg Cię kocha". To chcę słowem i swoim byciem zwiastować. Swoją duszpasterską troską chcę otoczyć nie tylko wierzących, ale wszystkich mieszkańców Opolszczyzny. Nikogo nie chcę nawracać "ogniem i mieczem", ale dobrą nowinę o zbawieniu zamierzam zwiastować wszystkim w porę i nie w porę, świadom tego, że Bóg pragnie, "aby wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska