Górnicy - najemnicy czarnej mafii

fot. Daniel Polak
Znicze pod kopalnią Wujek-Śląsk. Górnicy przychodzą pomodlić się za kolegów, którzy zginęli.
Znicze pod kopalnią Wujek-Śląsk. Górnicy przychodzą pomodlić się za kolegów, którzy zginęli. fot. Daniel Polak
Idymy na każdo szychta jak na wojna. Muszymy tam walczyć o węgiel, a jak jest walka, to mogą być i ofiary. Każdy to wie, ale godzi się, jak najemnik. Bo jak przeżyje, to wyżywi rodzina.

Krzysiek jest górnikiem od 16 lat, stoi w środę rano przed kopalnią Wujek-Śląsk w Rudzie Śl. Surowa twarz, chmurne spojrzenie, w spracowanej dłoni znicz z czerwonego szkła. Tego dnia ma wolne, ale przyszedł pomodlić się za kolegów, którzy zginęli tydzień temu lub zmarli w wyniku katastrofy. Krzysiek znał każdego z nich. - I każdy mógł być na ich miejscu, ja też - zamyśla się, podpalając knot.

Gdy przedstawiam się, mówię, że jestem dziennikarzem, omiata spojrzeniem otoczenie i ścisza głos.
- Żadnych zdjęć! - rzuca w kierunku Daniela, który kieruje obiektyw w inną stronę, by nie płoszyć rozmówcy. Widać, że Krzysiek ma sporo do powiedzenia, ale pod kopalnią nie chce rozmawiać, za dużo oczu patrzy.

- Ten kolega, który w telewizji opowiedział o nieprawidłowościach na grubie i wysłał filmy do ABW, już jest namierzony. I wykończą go, nigdzie w Rudzie nie znajdzie roboty - mówi, gdy odchodzimy na bok.
- Jak chcecie gadać o fałszowaniu wskaźników metanu, to wam powiem ino jedno: to norma. Robią to ludzie z dozoru, a każą im jeszcze wyżsi, ale wszyscy o tym wiedzą i godzą się - przyznaje nasz rozmówca.

Wydobycie ponad życie

Cechownie, hale, w których górnicy wracający do domów mijają się z kolegami przybywającymi na szychtę, pełne są gablot z odezwami od władz kopalń, szefów spółek węglowych, Wyższego Urzędu Górniczego. Wszyscy nawołują do rygorystycznego przestrzegania norm bezpieczeństwa.

- To nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Na każdym kroku igrają naszym życiem - mówi Krzysiek. A ja przeżywam déja vu - dokładnie takie samo zdanie usłyszałem od górnika w Halembie, gdy w listopadzie 2006 roku relacjonowałem stamtąd tragedię, która pochłonęła 23 życia.

Krzysztof oraz inni górnicy, którzy zebrali się na odwagę choćby krótkiej rozmowy pod kopalnią, nie pozostawiają złudzeń. - Tamta tragedia niczego nie zmieniła, dziś jest nawet gorzej niż wtedy, bo przyszoł kryzys, więc oszczędza się na wszystkim, a najprościej na wentylowaniu szybów, bo to kosztuje tela, że głowa mała.

- Wydobycie, tylko to się liczy. Węgiel jest na Śląsku cenniejszy niż życie - mówi Henryk, od kilku miesięcy emerytowany górnik. On też znał większość chłopaków, którzy w miniony piątek zjechali na ostatnią w życiu szychtę. - Tym razem się nie udało, ale wszyscy w kopalniach metanowych pracują na wielkim ryzyku, więc tragedie są nieuniknione. Bo to jest system, a górnicy są tylko jego małymi trybikami, które prosto jest wymienić na nowe - dodaje.

Bez urobku nie ma zarobku

Anastazy Podlaszewski miał 38 lat. W 1989 roku przyjechał na Śląsk aż spod Olsztyna.
- Po pracę i mieszkanie, a nie po śmierć! - lamentuje jego szwagierka Małgorzata. W środowe przedpołudnie ze łzami w oczach snuje się po placu przed kopalnią, do której Anastazy 18 września przyszedł, by wraz z 11 innymi kolegami zginąć 1050 metrów pod ziemią. Osierocił żonę i 12-letnią córkę. Za kilka godzin ma się odbyć pogrzeb Podlaszewskiego, ale bliscy wciąż nie mogą się pogodzić z jego śmiercią. Podobnie jak koledzy. Za to winnych już dawno wskazali. I skazali. W swoich sercach.

- Jak to kto zawinił, te pierony z góry! - Henryk, emerytowany górnik, nie ma wątpliwości. - Ja miałem szczęście, bo żyję i jestem zdrowy. Ale to jest loteria, cud, a powinno być normą, że zdrowy wracasz z roboty.

Rudzkie kopalnie słyną z doskonałego węgla. Wydobywa się go w kopalniach metanowych, czyli takich, w których pokłady czarnego złota sąsiadują ze złożami gazu. Gdy jego stężenie w powietrzu przekroczy 2 procent, górnicy powinni być wycofywani z zagrożonego terenu. Wszystko po to, by w razie wzrostu stężenia do wybuchowego poziomu 4,5 procent byli w bezpiecznej odległości.

- To by wymagało przerywania roboty kilka razy dziennie, a na to nie pozwolą nam szefowie, ani my sami nie możemy sobie pozwolić - mówi górnik w galowym mundurze, na oko 40-latek. - Idę na pogrzeb Podlaszewskiego - tłumaczy swój uroczysty strój. Chwilę modli się przed ołtarzykiem ustawionym na kopalnianym placu. Ktoś powiesił tam obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, inni przynieśli kwiaty, a górnicy dołożyli flagi ze związkowymi emblematami. Gdy odchodzi, proszę o chwilę rozmowy.

Daniela nie ma, robi zdjęcia z daleka, ogólne plany, gdyż większość osób w kopalni ucieka na widok obiektywu. Pytam, dlaczego górnicy nie mogą sobie pozwolić na przerywanie pracy w razie zagrożenia życia, przecież oficjalnie wszyscy zaklinają się, że bezpieczeństwo jest najważniejsze.

- Jest, ale jeszcze ważniejszy jest żołądek rodziny i własny - odpowiada górnik. - A to zależy od urobku, więc trzeba ryzykować, bo inaczej nie tylko nie zarobimy, ale szybko stracimy robotę. A tu innej nie ma.
Dzielę się z rozmówcą spostrzeżeniem, że każdy pracownik ma przecież prawo do elementarnego bezpieczeństwa.

- Pracownik tak, ale my jesteśmy najemnikami - galowo ubrany rozmówca przerywa mój wywód. Kolejny raz słyszę słowo "najemnik", w Halembie też nieraz padało. - Węglowa mafia to nie jest fikcja, to nasza rzeczywistość. Na Sycylii najlepiej daje zarabiać Cosa Nostra, a u nas kopalnia. Trzeba narażać życie, siedzieć cicho, ale przynajmniej jest robota. Jak komuś nie pasuje, to może szukać szczęścia gdzie indziej, tylko że nie bardzo jest gdzie. To nie jest narzekanie, bo sami się na to godzimy, w końcu lepiej widzieć w sobie najemnika niż niewolnika. A że nie powinno tak być, to każdy wie, tylko co z tego?

- Może się pan przedstawić? - pytam.
- Jasne, Jan Nowak, albo Kowalski, jak panu pasuje...

Metan w górę, czujnik na dół

Jak się fałszuje wskazania metanomierzy, wie dziś w Polsce nie-mal każdy, gdyż pokazały to ostatnio wszystkie telewizje. Gdy stężenie gazu rośnie, czujniki umieszcza się na spongu, czyli podłodze wyrobiska, ponieważ gaz gromadzi się u góry. A jeśli to nie wystarcza, kieruje się na nie nawiew świeżego powietrza z wentylacji. Dzięki temu można obniżyć wskazania nawet kilkakrotnie. Jeśli górnicy tego nie zrobią, w razie wzrostu stężenia metanu dochodzi do automatycznego odcięcia prądu w wyrobisku, a wtedy robota staje.

- System jest tak zaprojektowany, żeby dbać o bezpieczeństwo. Ale każdy wie, że trza go oszukiwać - tłumaczy Krzysiek. - Tłumaczenia, że my nie wyrobili normy, bo był metan, nikogo nie interesują. I kółko się zamyka: przepisy sobie, a życie sobie.

O tym, jak mało istotną rolę w kopalni Wujek-Śląsk odgrywa troska o bezpieczeństwo, najlepiej świadczy fakt, że z opóźnieniem zaalarmowano Centralną Stację Ratownictwa Górniczego.

- To świadczy nie tylko o bałaganie, lecz także o bezspornym fakcie prowadzenia wydobycia z pogwałceniem podstawowych prawideł sztuki górniczej - twierdzi prof. Kazimierz Lebecki z Wyższej Szkoły Zarządzania Ochroną Pracy w Katowicach. - Górnicy pracowali poniżej poziomu szybów, w wyrobisku, które niejako z założenia było źle wentylowane.

Dyrektor Katowickiego Holdingu Węglowego Janusz Gajos przyznał w środę, że prąd w wyniku wysokich wskazań metanometrów był tam automatycznie odłączany ponad 700 razy od początku roku, czyli średnio cztery razy na dobę. Zdaniem Gajosa to dowód, że system bezpieczeństwa działa dobrze. W opinii prof. Lebeckiego ten fakt dowodzi czegoś zupełnie odwrotnego: - Tam w ogóle nie powinno się prowadzić wydobycia.

Górnicy twierdzą, że między władzami kopalń a funkcjonariuszami okręgowych i Wyższego Urzędu Górniczego istnieje zmowa, w wyniku której kontrolerzy przymykają oczy na wiele nieprawidłowości.

- Kontrole są zapowiadane, ale najgorsze, że w weekendy nie ma ich wcale. Wtedy często kopalnie są wentylowane na pół gwizdka, bo można na tym oszczędzić wielką forsę - mówi górnik w galowym mundurze. - Wtedy wszyscy pracują ostrożniej niż zwykle, ale przecież znamy się na robocie. I nawet w metanie sobie zawsze poradzimy. No, prawie zawsze...

Kopalnie świadomie igrają z życiem

Sylwetka

Jerzy Markowski 27 lat pracował w kopalniach węgla kamiennego, przechodząc wszelkie szczeble - od górnika, przez ratownika górniczego, którym był 14 lat, aż po stanowisko dyrektora KWK Budryk. W latach 1995-1997 był wiceministrem gospodarki odpowiedzialnym za górnictwo, a w latach 2001-2005 senatorem. Dziś prowadzi firmę i projektuje kopalnie, powstające m.in. w Rosji, na Ukrainie, w Kolumbii i Chinach.

Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki odpowiedzialny za górnictwo.

- Górnicy z kopalni Śląsk-Wujek zginęli na głębokości 1050 metrów, czyli typowej dla polskich kopalń. Czy jeszcze gdzieś w Europie prowadzi się wydobycie z tak ekstremalnych poziomów?
- Nie, ale to wynika z uwarunkowań geologicznych. W Wielkiej Brytanii, produkującej rocznie 35 milionów ton węgla, maksymalny poziom wydobycia to 400 metrów, gdyż tylko do takiej głębokości występuje tam węgiel. W Czechach można się go dokopać jedynie do poziomu 700 metrów, podobnie w Niemczech, które mają dziś dziewięć kopalń i zamierzają je ze względów bezpieczeństwa zamknąć w ciągu dekady, mimo że złoża wystarczyłyby jeszcze na 200 lat eksploatacji. A u nas złoża są grubo ponad kilometr pod ziemią, więc sięgamy tak głęboko.

- To znaczy, że polscy górnicy są zmuszani do pracy w warunkach, jakich nikt w Europie nie funduje przedstawicielom tego zawodu?
- Jako jedyni prowadzimy wydobycie z tak dużych głębokości, ale proszę pamiętać, że robimy to z sukcesami. Wiemy, jak bezpiecznie eksploatować złoża na poziomie 1050 metrów, a kopalnia Budryk przygotowuje właśnie do eksploatacji najgłębszy w Polsce poziom 1290 metrów. Jeśli wszystko jest zgodne ze sztuką górniczą, nie wiąże się to z nadmiernym niebezpieczeństwem.

- Tragedie w kopalni Śląsk-Wujek czy w Halembie każą jednak postawić pytanie, czy to nie jest zbyt poważne igranie ludzkim życiem w imię zysków.
- Tak często myślą laicy, tymczasem z punktu widzenia troski o bezpieczeństwo górników nie ma znaczenia, czy pracują na poziomie 400, 1050 czy 1290 metrów - zagrożenia wszędzie są takie same. Problem polega na czymś innym, a mianowicie na prowadzeniu wydobycia z tzw. podpoziomów, czyli chodników usytuowanych poniżej dna szybu kopalni. Właśnie w takim miejscu doszło do ostatniej tragedii w kopalni Śląsk-Wujek.

- To znaczy, że górnicy pracowali pod kopalnią?
- Tak, zresztą nie tylko tam, gdyż problem dotyczy wielu zakładów wydobywczych, a ja o tym trąbię od 15 lat. Kłopot w tym, że opinia publiczna woli się ekscytować tym, co pokazywały metanomierze lub po jakim czasie wezwano karetki. Tymczasem kluczową kwestią jest eksploatowanie tzw. podpoziomów.

- Na czym to polega?
- Poziom wydobywczy kopalni powinien być zawsze powyżej głębokości szybu, gdyż tam doprowadzana jest cała infrastruktura energetyczną i - co najważniejsze - wentylacyjna. Ale kopalnie sięgają po coraz głębsze pokłady węgla, tymczasem pogłębienie szybów wiąże się z wielkimi wydatkami. Dlatego coraz powszechniej stosują rozwiązania prowizoryczne i budują chodniki poniżej szybów. A tam trudno jest dostarczyć takie ilości powietrza, jakie są niezbędne do odpowiedniej wentylacji i pozbywania się metanu. To jest w pełnym tego słowa znaczeniu igranie ludzkim życiem w imię zysków.

- Świadomie posyła się ludzi w miejsca niewystarczająco wentylowane, pełne metanu?
- W wielu miejscach świadomie, bo kopalnie muszą fedrować, a pieniędzy na odpowiednie przygotowanie nowych wyrobisk brakuje. Dlatego trzeba wreszcie jasno określić: czy Polskę stać na wydobycie węgla i związane z tym inwestycje, czy nie. Bo jeśli nie, to trzeba zamknąć kopalnie i nie posyłać podczas każdej szychty tysięcy ludzi na śmierć, w nadziei że jednak ich nie dopadnie. Bo jak widać - dopada.

- Czyli jednak jest coś w tym, że im głębiej, tym niebezpieczniej?
- To kwestia inwestycji. Jeśli kopalnia ma na nie pieniądze i odpowiednio przygotowuje miejsca eksploatacji węgla, głębokość nie ma znaczenia. Zagrożenia na wszystkich poziomach są podobne i sposoby ich neutralizacji także. Natomiast, mówiąc obrazowo, przy nieodpowiednim postępowaniu równie łatwo utonąć w sadzawce, jak na środku oceanu.

- Jest możliwe stworzenie rzetelnego i niepodatnego na fał-szerstwa systemu monitorowania poziomu metanu w kopalniach?
- Dziś metanometry są obecne wszędzie tam, gdzie powinny, a ich wskazania drogą elektroniczną w czasie rzeczywistym trafiają do komputerów na powierzchni. Przepisy nakazują je archiwizować co najmniej przez rok i tu jakiekolwiek fałszerstwo jest bardzo trudne, a bez wysokiej klasy informatyka wręcz niemożliwe. Tylko że same metanomierze w chodnikach ustawiane są przez ludzi. I tylko od ich decyzji zależy, czy mierniki znajdą się pod stropem, gdzie gromadzi się metan i można poznać jego faktyczne stężenie, czy nisko, gdzie gazu jest najmniej. Trzeba wierzyć, że przez takie tragedie jak w Halembie czy na Ruchu Śląsk liczba samobójców w górnictwie narażających siebie i kolegów będzie maleć, a myślenie w kategoriach wydobycia za wszelką cenę ustąpi miejsca zdrowemu rozsądkowi.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska