Kobiety zabijają mężczyzn. W ostatnim miesiącu na Opolszczyźnie doszło do trzech takich zbrodni

Marek Świercz
W Polsce 9 na 10 morderstw to domowe zbrodnie. Zwykle z kuchennym nożem i zdesperowaną kobietą w roli głównej. W tym roku mieliśmy na Opolszczyźnie cztery takie zabójstwa, z czego aż trzy w ciągu ostatniego miesiąca.

'Niebieska karta' na ratunek

'Niebieska karta' na ratunek

Lekiem na domową przemoc ma być procedura "niebieskiej karty". Zdaniem opolskich policjantów sprawdza się coraz lepiej. Tylko w pierwszym półroczu 2009 roku na Opolszczyźnie założono 1635 takich kart (929 w miastach i 706 w wioskach). To plon ponad 8 tysięcy domowych interwencji podejmowanych przez policję. W 1567 przypadkach ofiarami przemocy były kobiety, w 157 mężczyźni, w 436 dzieci do 13. roku życia, w 190 - nastolatki w przedziale wiekowym 13-18.
W 1183 przypadkach sprawcy działali pod wpływem alkoholu. 94 z nich (sami mężczyźni) trzeba było przewieźć do izby wytrzeźwień). Tylko część przypadków zakwalifikowano jako znęcanie się opisane w art. 207 kodeksu karnego - takich spraw wszczęto 200, zarzutami skończyło się 98.
Procedura "niebieskiej karty" zakłada także, że rodzina zagrożona przemocą domową trafia nie tylko pod kuratelę dzielnicowego, ale także - stosownych służb socjalnych. - W pierwszym półroczu tego roku wysłaliśmy 2749 informacji do różnych instytucji świadczących pomoc ofiarom przemocy w rodzinie - mówi nto Maciej Milewski, rzecznik komendanta wojewódzkiego policji w Opolu.

Najpierw, 17 marca, były Komprachcice, gdzie zarzut zabójstwa postawiono 66-letniej kobiecie.

20 sierpnia w Kędzierzynie-Koźlu 53-letnia kobieta podczas alkoholowej libacji pchnęła nożem męża. Była w szoku, nie mogła uwierzyć, że zabiła.

Kilka dni później, 25 sierpnia, 63-letnia mieszkanka Wołczyna zadźgała kompana od kieliszka. Wpadła w panikę, wybiegła na ulicę i zaczęła krzyczeć: "Zabiłam Józka!".

No i to ostatnie, 20 września w Dylakach, w nocy po dożynkowej zabawie. 31-letnia Żaneta K. uderzyła kuchennym nożem w szyję swojego 27-letniego partnera. Marek S. wybiegł jeszcze na podwórko, tam upadł i skonał.

Opolski sędzia, który ferował wyroki w dziesiątkach takich spraw, mówi, że taka czarna seria to normalka. Miesiącami jest spokój, a potem jedno kuchenne zabójstwo goni drugie. Co o tym decyduje? - Być może plamy na słońcu - mówi sędzia i nie bardzo wiadomo, czy żartuje. - Bo nie da się tego wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób.

Nie tylko tu działa prawo serii. Często zdarzają się także fale samobójstw, zwykle sprowokowane samobójstwem jakiejś znanej osobistości. Psychologia nazywa to "syndromem Wertera", przypominając o serii samobójstw naśladowczych, która przetoczyła się przez Europę po publikacji romantycznej powieści Goethego o nieszczęśliwym kochanku, który wybrał śmierć. Ale w zbrodniach domowych tego naśladownictwa nie ma, po prostu nie dochodzi do nich wśród ludzi śledzących doniesienia prasowe. Tu decyduje wewnętrzna logika rodzinnego piekła.
To nie jedyna tajemnica. Wspomnianego sędziego zawsze zastanawiała mordercza skuteczność domowych zabójczyń. Zwykle łapią za nóż i uderzają raz: w klatkę piersiową, w szyję, czasem w brzuch. Wyszkolonemu komandosowi zdarza się chybić, im prawie nigdy, zawsze trafiają prosto w serce albo w tętnicę. I jest za późno na medyczną pomoc.

Gdy już dojdzie do takiej zbrodni w afekcie, komentarze zmierzają zwykle w jednym kierunku. Opinia publiczna pyta o to, gdzie była rodzina, gdzie byli sąsiedzi, czemu toksycznej rodzinie nie pomogli pracownicy opieki społecznej, czemu na czas nie interweniował dzielnicowy. Często słusznie, bo taka domowa wojna rozgrywa się nieraz na oczach obojętnego otoczenia. Ale co zrobić z takimi tragediami, jak ta w Dylakach? Tam wszystko zmierzało już w dobrą stronę.

A miało być tak pięknie
Gdy do pracowników Ośrodka Integracji i Pomocy Społecznej w Ozimku doszła wiadomość o zabójstwie w Dylakach, pracownicy byli zaszokowani i zaskoczeni. Bo dopiero co cieszyli się z tego, że rodzinę udało się zresocjalizować. To prawda, że w 2005 roku po policyjnych interwencjach trzeba było założyć jej tzw. niebieską kartę. A potem monitorować sytuację, bo cały czas był tam problem z alkoholem i przemocą domową. Ale w końcu wszystko zaczęło iść ku dobremu.

- Ostatni raz wypłaciliśmy im zasiłek w lutym tego roku. Ale to był zasiłek celowy, związany z chorobą - mówi Barbara Katolik, kierowniczka Ośrodka. - Oboje znaleźli pracę, Żaneta K. w pizzerii w Ozimku, Marek S. w jakimś zakładzie meblowym. Gdy ostatnio odwiedziła ich nasza pracownica, wróciła optymistycznie nastawiona. Bo kupili sobie plazmę, zaczęli remontować pokoje dzieci. Nic nie wskazywało na to, że coś złego może się wydarzyć…
To samo mówi sołtys Dylak, Barbara Starzycka, która pamięta Marka S. jeszcze z przedszkola. Feralnego dnia nawet z nim rozmawiała. Bo na dożynkowej zabawie ściął się z grupką młodych mężczyzn, którzy przyszli na zabawę z sąsiedniej gminy Zębowice, z rodzinnych stron Żanety K. Był po paru piwach, podminowany, pytał, czego tu w ogóle szukają. - Udało mi się go uspokoić - wspomina Starzycka. - Potem normalnie się z Żanetą bawili i po zabawie poszli do domu.

Ale coś musiało źle zaiskrzyć. Podobno po zabawie koleżanka zaproponowała Żanecie, by spała u niej. Ona nie chciała, stwierdziła, że Marek jest pijany, pójdzie spać i będzie spokój. Ale spokoju nie było, koło drugiej w nocy ktoś z sąsiadów słyszał w domu przy ul. Szkolnej podniesione głosy. A rano cała wieś już wiedziała: Marek S. nie żyje.

Żaneta K. pojawiła się w Dylakach kilka lat temu z ówczesnym mężem, z którym miała już dwoje dzieci. Wysoka, szczupła, atrakcyjna blondynka. Gdy mąż trafił za kratki, podobno za kradzież, zaczęli do niej pielgrzymować młodzi mężczyźni, także tacy sporo od niej młodsi. Był wśród nich także Marek S. Jego ojciec ze łzami skarżył się ponoć ludziom, że chłopak nie ma jeszcze 18 lat, a już wpadł. Po uszy i dosłownie, bo Żaneta zaszła z nim w ciążę. Zamieszkali razem w jego domu. Matka Marka mieszkała w Rzędowie u swojego nowego partnera. Gdy zmarł, chciała wrócić do syna, ale ten się nie zgodził. We wsi mówili, że to Żaneta nie chciała. Ale raczej po cichu, bo temat był drażliwy, a Marek uchodził za chłopaka, z którym lepiej nie zadzierać. Jak sobie popił, to potrafił wystartować na zabawie do dwa razy większego osiłka. Żaneta też nie miała z nim lekko. Podobno był bardzo zazdrosny. Z drugiej strony zdarzało się, że na wiejskie zabawy przychodziła bez niego, z koleżankami. Czy naprawdę zazdrosny partner by na to pozwolił? Z drugiej strony, kto wie, co się potem działo w domku na Szkolnej...

Zawsze żałują
Po każdej kuchennej zbrodni gazety piszą, że sprawczyni grozi kara od 8 do 15 lat albo też kara 25 lat, a nawet dożywocie. Teoretycznie tak, ale w praktyce dostają wyroki w dolnej granicy przewidzianej kodeksem karnym. - To są sprawy dowodowo bardzo proste - mówi nto doświadczony sędzia. - Znacznie trudniejsze jest wymierzenie sprawiedliwej kary. Bo choć często mamy do czynienia z ofiarą przemocy domowej, to jednak doszło do zabójstwa. Złamane zostało i jedno z przykazań, i jeden z artykułów kodeksu karnego. Taki czyn nie może obejść się bez kary.
Ale z drugiej strony to zbrodniarki nietypowe. Choć bardzo często zabiły kata i dręczyciela, prawdziwego potwora, to wcale nie czują ulgi i właściwie zawsze żałują. Nawet na sali rozpraw wpadają w histerię, płaczą, przepraszają. W niczym nie przypominają wyrachowanych zabójców, którzy próbują się wywinąć od kary. Raczej - tak przynajmniej postrzega je nasz rozmówca z opolskiego sądu okręgowego - sprawcę wypadku, który do końca życia nie daruje sobie, że stracił panowanie nad kierownicą i zabił człowieka. Dla kogoś takiego wyrzuty sumienia zawsze będą cięższą karą od tej, jaką zdecyduje się wymierzyć sąd.
A sąd stara się zważyć racje. Zwykle przyjmuje następującą kwalifikację: zabójstwo umyślne z zamiarem ewentualnym. Czyli, przekładając tę formułkę na codzienny język, było tak, że kobieta, zadając cios nożem w klatkę piersiową męża czy konkubenta, dopuszczała możliwość, że taki cios może się okazać śmiertelny. I przy takiej kwalifikacji sąd wymierza zwykle karę 8 lat więzienia. Czasem, gdy okoliczności są wyjątkowe, decyduje się na nadzwyczajne złagodzenie kary. Nawet do jednej trzeciej, czyli skazać zabójczynię na 2 lata i 8 miesięcy odsiadki. Ale takie przypadki wcale nie są tak częste, jak chcieliby ci wszyscy, którzy angażują się w kampanię przeciwko przemocy w rodzinie.

Jest jeszcze ważna kwestia: sędziowie mają świadomość, że oskarżone kobiety nie dopuszczą się już w życiu żadnego innego poważnego przestępstwa. Nie stanowią realnego zagrożenia dla społeczeństwa, nikogo już nie zabiją. Bo nigdy nikogo nie chciały zabić, tylko tego feralnego dnia nie zapanowały nad emocjami, złapały za nóż i zdarzył się wypadek. - Pamiętam takie przypadki, że zostały wręcz sprowokowane - wspomina sędzia. - Pijany mąż je podjudzał: jak jesteś taka odważna, to weź i mnie zabij. A one posłusznie brały nóż i za moment było po wszystkim.

Terapia zamiast resocjalizacji
Zabójczynie z naszego terenu trafiają często do Zakładu Karnego w Lublińcu w woj. śląskim. Z raportu, który dyrektorka więzienia Lidia Olejnik sporządziła właśnie dla Centrum Praw Kobiet, wynika, że w tej chwili ma u siebie 45 kobiet skazanych za zabójstwo. 21 z nich zabiło swojego partnera, a 17 z nich doznało wcześniej różnych form domowej przemocy. I większość próbowała się z niej zawczasu wyrwać: panie prosiły o pomoc policję, występowały o przymusowy odwyk dla męża pijaka, a wreszcie składały rozwodowe pozwy.

- Te, którym się nie udało, trafiły do mnie - mówi nto Lidia Olejnik. - To są szczególne osadzone. One nie są zdemoralizowane, to ofiary przemocy, które stały się jej sprawcami. Nie potrzebują resocjalizacji, jak inni przestępcy. One potrzebują terapii.
Olejnik potwierdza, że zwykle trafiają za kraty z wyrokiem 8, czasem 10 lat. Bardzo rzadko zdarza się, że kara jest niższa. I choć teoretycznie mogą starać się o przedterminowe zwolnienie już po połowie kary, to zwykle siedzą trochę dłużej. Są zwykle głęboko nieszczęśliwe. Bo wciąż kochają partnera, którego zabiły. Bo mają straszne wyrzuty sumienia, że osierociły dzieci.

Ale z drugiej strony mają z dziećmi bardzo dobry kontakt, starają się im zrekompensować doznaną traumę. Korzystają z przepustek i właściwie wszystkie pracują. Albo jako wolontariuszki w miejscowych domach pomocy społecznej: w "Zameczku" mogą się opiekować psychicznie upośledzonymi dziećmi, w "Kombatancie" - ludźmi w podeszłym wieku. Te, które potrzebują pieniędzy, zabiegają o normalną pracę, na przykład pakują kurczaki w hurtowni w Częstochowie. Angażują się we wszelkie możliwe formy terapeutyczne, choćby w sławny lubliniecki więzienny teatrzyk, który co roku wystawia przejmującą drogę krzyżową, kiedy to skazane wędrują od celi do celi.

- Prawie nigdy nie sprawiają nam żadnych problemów - mówi dyrektor Olejnik. - I co najważniejsze, nigdy już do nas nie wracają. Wychodzą na wolność i od nowa próbują ułożyć sobie normalne życie. Czekają na nich dzieci, mają dla kogo żyć.

Co dalej z dziećmi?
Na Żanetę K. czeka czworo dzieci w wieku szkolnym. Dwoje młodszych to dzieci Marka S. Opolski Ośrodek Interwencji Kryzysowych zdecydował, że na razie trafią do ciotki, czyli siostry Żanety K., która mieszka w wiosce pod Zębowicami. Sołtys Dylak ocenia, że to dobre rozwiązanie, bo dzieci zawsze miały z ciocią dobre relacje. Siostry trzymały się razem, często się odwiedzały. Ciocia zabrała dzieci, ubrania, jakieś mebelki. I we wsi, tak to już bywa, pojawiły się komentarze: jakim prawem?

- A przecież ktoś musi się dziećmi zająć - komentuje sołtys Starzycka.
Ale, jak to czasem zdarza się w takich nagłych przypadkach, coś nie zagrało w kontaktach między urzędami. W minioną środę, czyli w półtora tygodnia po śmierci Marka S., w ozimeckim Ośrodku Integracji i Pomocy Społecznej zjawiła się siostra Żanety K. z informacją, że nikt jej nie pomaga i nikt się nie zainteresował losem czwórki małych dzieci. Barbara Katolik, szefowa ośrodka, natychmiast zadzwoniła do Zębowic. Tam dyrektorka Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej Danuta Sułek była już zorientowana w temacie.

- Wcześniej przyszła do mnie szkolna pedagog i powiedziała, że te dzieci będą chodziły do nas do szkoły. Od razu zdecydowaliśmy, że będą dostawały w szkole obiady - mówi nto Sułek. - Ale cały czas czekamy na jakąś dokumentację w ich sprawie.
O dalszym losie dzieci zadecyduje teraz sąd rodzinny. W Dylakach krąży już plotka, że po dwoje starszych zjawi się ich ojciec. Ale czy sąd mu je przyzna? Wszystko jest w toku, prokuratorskie śledztwo trwa, Żaneta K. została tymczasowo aresztowana na trzy miesiące. Dom przy Szkolnej stoi pusty. Furtka jest zamknięta, drzwi stodoły uchylone, bo sąsiedzi musieli zatroszczyć się o domowe zwierzaki.
A w miejscu, gdzie upadł i skonał Marek S., ktoś postawił dwa znicze i kwiaty w plastikowym wazonie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska