Jak się żyje Polakom w Brukseli

fot. Katarzyna Kownacka
Kowalikowie przed swoją brukselską restauracją "Kwiat Europy" przy Rue de Treus.
Kowalikowie przed swoją brukselską restauracją "Kwiat Europy" przy Rue de Treus. fot. Katarzyna Kownacka
Na pierogi do restauracji pani Basi, tuż obok Parlamentu Europejskiego, od lat wpada Jerzy Buzek. Nie zrezygnował z nich nawet, gdy został przewodniczącym PE. Jacek Szczepaniak zaczął od podwożenia znajomych na lotnisko pod Brukselą. Dziś wozi pół Eurolandu.

- Premier Buzek bywał u nas nawet trzy, cztery razy w tygodniu - opowiada Barbara Kowalik, właścicielka lokalu "Fleur de L'Europe" (czyli "Kwiat Europy"), znajdującego się przy Rue de Treves, vis-a-vis głównego wejścia do Parlamentu Europejskiego. - Prawie zawsze późno, bo to człowiek pracy i nocny marek. Najchętniej zamawiał pierogi, kebab w naleśniku, sałatki i żurek.

Odkąd został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, grafik ma tak napięty, że nie ma czasu, by do pani Basi przyjść osobiście. Ale prawie codziennie po obiad wysyła swoich asystentów...

- Raz nawet żurek w słoiku mu podawaliśmy, bo miał na niego ochotę - śmieje się właścicielka lokalu. - A obiecał, że jak się upora z traktatem lizbońskim, to do nas zajrzy.

Jedzenie jak u mamy

"Fleur de L'Europe" to dwupoziomowa, skromnie i schludnie urządzona restauracja położona w samym sercu Eurolandu (jak tutejsi nazywają kompleks budynków unijnych). Łatwo ją znaleźć dzięki świetlnej reklamie piwa Żywiec, którą polskie oczy w Brukseli z pewnością wypatrzą. W menu, obok uwielbianych przez miejscowych dań grillowych, jest kwiat polskich potraw: pierogi (z mięsem i ruskie), bigos, żurek, gołąbki, flaczki, kapuśniak.

- Wszystko robimy sami - zapewnia pani Basia. - Raz w tygodniu gotujemy kocioł bigosu, 60-70 litrów żurku, tyle samo kapuśniaku, lepimy 600-700 pierogów. Twaróg na ruskie kupujemy oczywiście w jednym z polskich sklepów, bo z tutejszych homogenizowanych nic by nie wyszło. Jada się więc u nas jak u mamy.

A zaczęło się 21 lat temu. Barbara Kowalik, wtedy kierowniczka restauracji w Dzierżoniowie, wcześniej w rodzinnej Bielawie na Dolnym Śląsku, przyjechała do znajomej do Brukseli na zaległy urlop. Na takim stanowisku wolne miało się w Polsce wtedy rzadko, więc tego urlopu trochę się jej zebrało - całe 3 miesiące. Do tego doszły rodzinne kłopoty, ale o nich pani Basia wolałaby zapomnieć. Grunt, że spakowała się do malucha, przyjechała i... już nie wróciła.

- Przez pierwsze lata, jak prawie wszystkie Polki tutaj, sprzątałam - wspomina. - Nie uśmiechało mi się to jednak na dłuższą metę.

Po trzech latach ściągnęła do Belgii synów - 30-letniego dziś Bartka i 23-letniego Jarka. Kiedy starszy skończył szkołę, stwierdził: mama, a może byśmy tu coś swojego otworzyli? Na przykład knajpkę?

- Znaleźliśmy snack bar do odkupienia w jednej z dalszych dzielnic Brukseli. Tu jest tak, że się kupuje nie tylko ściany czy maszyny, ale całą firmę - wyjaśnia Barbara Kowalik. - Pieniędzy na taką inwestycję nie mieliśmy, więc wzięliśmy kredyt: 1,3 miliona franków. Przeliczając na dzisiejsze warunki - jakieś 35 tysięcy euro. To była dla nas suma niewyobrażalna.

- I tak 11 lat temu poszliśmy w gastronomię - śmieją się dziś Kowalikowie.

Zacumowali przy parlamencie

Po kilku latach pracy dobrze prosperujący lokal postanowili jednak zamienić na inny.

- W tym poprzednim pracowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu
- wspominają. - Na nic nie było czasu, z niczym się nie wyrabialiśmy. "Kwiat Europy", ale pod inną nazwą, miał wcześniej jakiś Turek. Otwierał go tylko przez pięć dni w tygodniu. W to nam było graj.
Pięć lat temu, gdy kupowali "Fleur de L'Europe", wielu okolicznych wieżowców, których pracownicy dziś się u nich stołują, jeszcze wtedy nie było.

- Poza tym poprzedni lokal miał średnią renomę, a konkurencji wokół masa. Zaczynaliśmy więc od początku - mówią Kowalikowie. - Bywały miesiące, że na czynsz nie mieliśmy.

Dziś drzwi lokalu się nie zamykają. Prócz brukselskich biurokratów i pracowników okolicznych firm "Kwiat Europy" często jest rezerwowany przez kilkudziesięcioosobowe grupy turystów.
- Rzadko, bo rzadko, ale jak trzeba, to dla takiej grupy w sobotę czy niedzielę też otwieramy - mówią Kowalikowie. - W końcu klient ma swoje prawa.

W te wakacje kompletnie wyremontowali restaurację. Zmienili wystrój, kupili nowe stoliki i krzesła, ściany pomalowali na inny kolor. Cały czas coś udoskonalają i dopracowują. Tu obrazek powieszą, tam lampkę zamontują. Prócz pani Basi i jej syna Bartka oraz - z doskoku - młodszego z braci, Jarka - w lokalu pracuje też żona Bartka, Marlena. Polka, z którą Bartek poznał się w poprzednim lokalu. Ostatnio do rodziny dołączył też 26-letni Mariusz, kuzyn z Polski.

- Skończył w kraju szkołę gastronomiczną i przez kilka miesięcy szukał pracy - opowiada pani Barbara. - W końcu napisał do mnie piękny list z prośbą, żeby dać mu szansę u nas. To go ściągnęliśmy i świetnie się nam pracuje.

Na czwartkowe i piątkowe wieczory, kiedy unijne instytucje kończą pracę i urzędnicy wychodzą w miasto, żeby coś zjeść i się pobawić, Kowalikowie zatrudniają do pomocy jeszcze jedną Polkę z Brukseli.

- Bo ruch jest wtedy ogromny, a zamykamy - zdarza się - nawet o 4-5 rano - mówi Barbara Kowalik.
Prócz przewodniczącego Parlamentu Europejskiego na domową polską kuchnię pani Basi wpada wielu polskich europosłów.

- Nawet trzy, cztery razy w tygodniu bywał Dariusz Rosati - mówią Kowalikowie. - Często przychodzą Jacek Saryusz-Wolski, Janusz Wojciechowski, poseł Cymański. Ale stołują się u nas także Belgowie, Włosi, Czesi, Hiszpanie, Anglicy. Nawet żurek nauczyliśmy ich jeść!

Zadziałała poczta pantoflowa

Polacy w Brukseli nie dość, że Euroland karmią, to jeszcze wożą. Urzędników, gości i bywalców Komisji Europejskiej, Komitetu Regionów, Parlamentu, ambasady i siedziby NATO od prawie dwóch lat z miejsca w miejsce transportuje Jacek Szczepaniak.

- Woziłem już sędziów Sądu Najwyższego, Prokuratury Generalnej, negocjatorów Stoczni Gdańskiej - wylicza. - Wkrótce mam przewieźć grupę 24 posłów polskiego parlamentu, a Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan, której przedstawiciele bywają w Brukseli regularnie, przesyła mi po prostu grafik z przylotami ich ludzi. Odbieram ich z lotniska według tej rozpiski.

Trudno uwierzyć, że transportowy interes pana Jacka rozkręcił się tylko dzięki... poczcie pantoflowej.

- Raz czy drugi zawiozłem znajomych na oddalone od Brukseli o 70 kilometrów lotnisko Charleroi - wspomina. - Dojazd tam jest trudny, za taksówkę trzeba zapłacić około 140 euro. Ja biorę 25 euro, jeśli ktoś jedzie sam, 15, gdy zbierze się trzy i więcej osób, a 10, jak wiozę grupę osób busem. Ludziom się to spodobało i zaczęli przekazywać mój telefon znajomym. Tak się rozeszło. Dziś bywa, że dzień pracy zaczynam o 4-5 rano, a kończę po północy.

Kiedy okazało się, że chętnych do podróży jest wielu, a niektórzy korzystają z usług pana Jacka regularnie i najchętniej braliby za to rachunki, powstała firma. Przez jakiś czas była spółką, ale - jak to czasem bywa ze spółkami - rozpadła się mało przyjemnie.

- Właśnie szukam pracownika, bo mam trzy osobowe auta, busa i sam nimi obracam... - śmieje się właściciel J.S. Areo Service.

Pan Jacek nie spodziewał się, że zostanie specem od transportu osobowego w Brukseli. Trafił tu 3,5 roku temu z żoną, która dostała pracę w Komisji Europejskiej.

- Na budowę, jak każdy tu, iść nie chciałem, a ze znalezieniem jakiejkolwiek innej pracy było trudno - opowiada. - Sam nie wiedziałem w pewnym momencie, co ze mną będzie. Zadecydował przypadek.

Dziś Jacek Szczepaniak miesięcznie przewozi dziesiątki osób. Dziennie przejeżdża od 500 do 1000 kilometrów. Polska klientela stanowi już tylko ok. 40 procent wszystkich pasażerów. Prócz wożenia na lotnisko Charleroi ma też kursy do Paryża, Luksemburga, Amsterdamu czy Hagi.

- Dealer, u którego odbierałem kilka dni temu nowiutkiego forda focusa, miał dziwną minę, kiedy kazałem się umówić na pierwszy przegląd - po 2,5 tysiącach kilometrów - na początek następnego tygodnia - śmieje się pan Jacek.

Bo Polak to potrafi

Polacy w Brukseli ciągle jeszcze najczęściej pracują na budowach albo przy sprzątaniu. Są jednak i tacy, którzy poradzili tu sobie lepiej niż w Polsce. Rozkręcili biznesy i sami dają pracę. W Brukseli działa kilka polskich sklepów, piekarni, ciastkarni. Rodzina Kowalików i Jacek Szczepaniak swoje firmy powiązali z unijną machiną, i to nie ciągnąc z niej wcale dopłat. Znaleźli swoje miejsce w brukselskim Eurolandzie i dzień po dniu udowadniają, że Polak i tu potrafi.

Ażeby odetchnąć w polskim gronie, zaglądają czasem do knajpki "Dzika Gęś", gdzie w każdy pierwszy piątek miesiąca wieczorem spotykają się polscy brukselczycy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska