Stanisław S. Nicieja: - Bez Orląt nie byłoby polskiego Lwowa

fot. Krzysztof Hejke, "Tam gdzie lwowskie śp
Cmentarz Orląt Lwowskich. Przed wojną prawo do pochówku miał tu każdy, kto uczestniczył w obronie miasta.
Cmentarz Orląt Lwowskich. Przed wojną prawo do pochówku miał tu każdy, kto uczestniczył w obronie miasta. fot. Krzysztof Hejke, "Tam gdzie lwowskie śp
Rozmowa z prof. Stanisławem S. Nicieją, historykiem, autorem książki "Lwowskie Orlęta. Czyn i legenda", która właśnie trafia do księgarń.

- Turystów odwiedzających lwowski Cmentarz Orląt wita łaciński napis: "Umarli, abyśmy my żyli wolni". Czy to nie retoryczna przesada? Czy naprawdę zawdzięczamy tym uczniom i studentom niepodległość?
- Tak, bo niepodległość 1918 roku nie przyszła sama. Trzeba ją było wywalczyć, a granice Polski wyrąbać szablami. Za kilka dni - 11 listopada, w dniu powrotu marszałka Piłsudskiego do Warszawy - będziemy obchodzić rocznicę jej odzyskania. Ale to się nie stało tego jednego dnia, to był proces. Dzieło Orląt Lwowskich - część tego procesu - było powstaniem i to zwycięskim powstaniem przeciw Ukraińcom. Gdyby nie oni, nie byłoby Lwowa w granicach państwa polskiego. W mitologii narodowej można śmiało porównywać obronę Lwowa do powstania warszawskiego. Tu i tam okupant zajął miasto, a jego mieszkańcy twardo odpowiedzieli: nie. Bez powstania we Lwowie w najlepszym razie mogło dojść do plebiscytu i Polska by ten plebiscyt przegrała. Miasta kresowe były bowiem polskie, częściowo żydowskie, ale utopione w wielkiej masie zamieszkujących okoliczne wsie Rusinów.

- Jak do powstania doszło? Dlaczego trzeba było o Lwów walczyć?
- Kończącą się w 1918 roku wojna prawie wszystkim państwom europejskim przyniosła zmiany granic. O niepodległości marzyli nie tylko Polacy, także Czesi, Słowacy i Ukraińcy. Kiedy powstawały zalążki polskiej władzy - w Poznaniu, w Krakowie, gdzie powstała Polska Komisja Likwidacyjna z Witosem na czele, Rada Regencyjna w Warszawie czy rząd socjalistyczny Daszyńskiego w Lublinie, we Lwowie trochę zaniedbano sytuację. Sądzono, że Lwów po prostu zostanie w granicach Polski. Ukraińcy nas wyprzedzili i zaskoczyli. Kiedy 1 listopada 1918 roku mieszkańcy Lwowa wyszli z domów, by udać się na cmentarze, na wszystkich ważniejszych gmachach - w tym na dworcu, na ratuszu i na poczcie - zobaczyli błękitno-żółte flagi i obwieszczenia, że miasto zajęła ukraińska armia galicyjska, a Lwów jest odtąd stolicą Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.

- Dlaczego bronić Lwowa musiały dzieci i młodzież?
- Bo polskich żołnierzy w mieście było zaledwie ośmiuset. To była celowa polityka władz austriackich. Oddziały z dużym odsetkiem Polaków kierowano daleko, na front włoski czy niemiecki. Przy braku żołnierzy uczniowie i studenci podjęli walkę o swoje miasto. Przylgnęła do niego nazwa: obrona Lwowa - czemu czasem Ukraińcy się dziwią - ale ci młodzi ludzie przecież nie napadli na nikogo. Stanęli w obronie swojego miasta, szkół, uczelni, domów i ogródków. Ich bunt był reakcją na zajęcie przez żołnierzy ukraińskich - często nieumundurowanych z opaskami na ramionach - polskiego miasta, w którym mieszkańcy, ale i szyldy, tablice i nazwy ulic były polskie. To, że Orlęta biły się w swoim mieście, dawało im przewagę. Młodzież sprytna i odważna do szaleństwa znała każdy kąt, ogród i sień. To była ich siła w walce z Ukraińcami, zwykle chłopami z prowincji, obcymi we Lwowie.

- Skąd Orlęta miały broń?
- Na początku powstańcy byli niemal bezbronni, jeśli nie liczyć jakichś wyjętych z lamusa szabel albo myśliwskiej broni zabranej rodzicom.

- Potem już zdobywali karabiny...
- Regularną walkę o Lwów rozpoczęła załoga noszącej imię Sienkiewicza szkoły. Było tu 34 obrońców, w tym czterech oficerów. Dowodził nimi kapitan Zdzisław Tatar-Trześniowski, legendarny obrońca zwany lwowskim Kmicicem. O szóstej rano wysłał dwunastu studentów pod dowództwem porucznika Romana Felsztyna do policyjnych koszar, by zdobyli tam broń. Była to istna wyprawa szaleńców, bo na tę akcję wzięli tylko jeden rewolwer. Z impetem wpadli do wnętrza budynku i zażądali poddania się. Z całej zdezorientowanej załogi koszar zaoponował tylko ukraiński wachmistrz. Strzelił do jednego z Orląt, ale spudłował. Tamten odpowiedział celnym strzałem z owego jedynego rewolweru. Policjanci skapitulowali, oddając napastnikom 20 karabinów i dużą ilość amunicji.

- Tę i inne opowieści o Orlętach powinno znać każde polskie dziecko. Więc czemu nie zna? W PRL-u o lwowskich bohaterach trzeba było milczeć, skoro Lwów leżał w Związku Radzieckim, ale dlaczego milczy się o nich i dziś?
- To niezupełnie tak. W PRL-u rzeczywiście starano się wyprzeć ze świadomości narodowej nie tylko nazwiska obrońców Persenkówki, Zadwórza i chłopców z lwowskiej Góry Stracenia, zastępując je nowymi - generała Świerczewskiego - "człowieka, który się kulom nie kłaniał" - czy zamęczonej na Pawiaku Hanki Sawickiej lub Janka Krasickiego. Ale kiedy upadł w Polsce socjalizm, nastąpiło odwrócenie znaków. Orlęta Lwowskie znów są obecne w podręcznikach do historii i należą, jak powstańcy warszawscy, do narodowego mitu. Ich afirmacja po 1989 jest w Polsce naprawdę wielka. Jeśli losy Orląt nie są powszechnie znane, to raczej wina tego, że nasza edukacja historyczna jest nieskuteczna. Młodzież ucieka od historii, bo też nie mamy w Polsce zbyt wielu autorów umiejących pisać o naszych dziejach ciekawie, popularyzować - tak jak to robi Norman Davies. Historia napisana sucho, po akademicku, nudno, nikogo nie zafascynuje.

- Pan nie jest autorem nudnym. Losy którego spośród bohaterów pańskiej nowej książki zafascynują czytelników najbardziej?
- Za losem każdego z tych młodych obrońców kryje się jakiś dramat. W mojej książce odsłaniam dzieje kilkuset. Jest tam m.in. historia Józka Matyki. Przystępując do pracy nad książką, znałem tylko jego nazwisko. Aż kiedyś po spotkaniu autorskim w Legnicy podeszła do mnie starsza pani, mająca dobrze ponad 80 lat, i przypomniała, że wymieniłem go w wydanej 20 lat temu książce "Cmentarz Obrońców Lwowa". Nazywam się Ewa Matyka - powiedziała. Józek zginął przeze mnie. Jestem jego starszą siostrą.

- Naprawdę była winna?
- W pewnym sensie. Pod koniec obrony Lwowa Józek poszedł do oddziału kapitana Abrahama na Górze Stracenia. Oficer nie chciał go przyjąć. Tłumaczył, że mnóstwo młodych już zginęło, a Polska wysłała już wojsko z odsieczą do Lwowa, więc nie potrzeba ochotników. Ponieważ Matyka nalegał, Abraham zgodził się go wziąć do kuchni, ale pod warunkiem, że przyniesie pisemną zgodę ojca. Józek wiedział, że ojciec jej nie podpisze, więc nawet do niego nie szedł. Uprosił siostrę. Łaził za mną - wspominała pani Ewa - kusił mnie, przyniósł mi takie piękne jabłka i ja jak rajska Ewa uległam. Po kilku tygodniach na Zamarstynów, gdzie mieszkali Matykowie, przyszła służąca z ul. Kraszewskiego. Przyniosła wiadomość, że do ich bramy w czasie walk o uniwersytet przyniesiono chłopca. Był ciężko postrzelony w brzuch, płakał i wołał mamę. Przed śmiercią powiedział, że nazywa się Matyka i gdzie mieszka. Pochowano go w ogrodzie jezuickim. Służąca radziła, by rodzina zabrała ciało i przeniosła na powstający właśnie Cmentarz Orląt.

- Ucieczka do powstania wbrew woli rodziców była wtedy częstym zjawiskiem.
- Najbardziej znany spośród takich uciekinierów jest 14-letni Jurek Bitschan, unieśmiertelniony w słynnej balladzie Anny Fischerówny, śpiewanej na koloniach, akademiach i w obozach jenieckich podczas II wojny światowej. Poszedł się bić 20 listopada, pod sam koniec walk. Wiedział, że ojczym, znany lwowski lekarz, dr Zagórski, go nie puści. Zostawił liścik: "Tatusiu, idę zameldować się do wojska. Chcę pokazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska braknie ciągle dla oswobodzenia Lwowa". Chłopiec po zdobyciu Snopkowa został postawiony na warcie. Przebiegali tamtędy powstańcy atakujący koszary naprzeciw cmentarza Łyczakowskiego. Jurek strzelał zza pomnika między kaplicami Barczewskich i Fogtów. Kiedy przebiegał przez cmentarną alejkę, dosiegły go kule. Ojczym znalazł go martwego na drugi dzień. W mojej książce staram się wydobywać i utrwalać takie niepowtarzalne losy żołnierzy i oficerów.

- Ilu ich było?
- W walkach o Lwów zginęło około 2 tysięcy obrońców, ale gdyby Lwów leżał dziś w Polsce, na cmentarzu jego obrońców spoczywałoby około 30 tysięcy osób. Bo prawo do pochówku tam miał każdy, kto uczestniczył w obronie, co poświadczano specjalną legitymacją. Pamiętam, jak w Londynie słynny dr Emil Niedźwirski, osobisty lekarz generała Andersa, z którym miałem zaszczyt się zaprzyjaźnić, mówił mi, że nie chce spoczywać w Londynie, tylko na Cmentarzu Orląt. To okazało się, niestety, niemożliwe. Ale wielu zmarłych już po 1918 tam spoczywa.

- Co wyróżnia Cmentarz Orląt spośród innych historycznych nekropolii?
- Już nazwa jest ewenementem. W samym słowie Orlęta jest taka rodzicielska pieszczotliwość. Projektant cmentarza, Rudolf Indruch, zresztą syn Czeszki i Słowaka, uznał, że to nie może być miejsce rozpaczy. Raczej park, gdzie są schody, kolumnada, tarasowe groby, chińskie krzewy i białe lilie. Tam miał panować raczej klimat snu niż śmierci, bo kto śpi, choćby i wiecznie, kiedyś się obudzi. Po 1989 ten dość mały cmentarz wojskowy, liczący zaledwie 3,5 tysiąca grobów, był przez kilkanaście lat na pierwszych stronach gazet, a w jego ponowne otwarcie zaangażowali się prezydenci Polski i Ukrainy i uspokajali gorące głowy.

- Cmentarz ostatecznie otwarto w czerwcu 2005 roku, ale nie da się na niego wejść inaczej niż przez utworzony obok ukraiński Cmentarz Strzelców Siczowych z dominującą nad całym tym miejscem ogromną kolumną...
- Bo wokół cmentarza trwa nieustanna walka. Ukraińcy chcą wyrugować z pamięci, że Lwów był kiedyś polskim miastem. To jest młody naród i ma swoje kompleksy. Zresztą akceptacja Cmentarza Orląt naprawdę nie jest dla nich łatwa. To jest panteon polskiego zwycięstwa, ale i ukraińskiej klęski. Pisał o tym w 2002 roku Jacek Kuroń i chciano go wtedy w Polsce za to zlinczować. Ostatecznie Ukraińcy postanowili, że zbudują obok Cmentarza Orląt swój panteon. Ekshumowali z różnych miejsc ciała żołnierzy galicyjskiej armii, którzy bili się z Orlętami w 1918 roku i przewieziono ich na tę nową nekropolię. Pochowano tam ciała dowódców walczących z Polakami. Dmytro Wytowski, dowódca wojsk ukraińskich, zginął w wypadku samolotowym pod Raciborzem w drodze na konferencję do Wersalu. Pochowano go w Berlinie, bo tam miał rodzinę. Przewieziono go do Lwowa. Także z Berlina sprowadzono prochy Ewhena Petruszewycza, prezydenta odradzającej się w 1918 Republiki Zachodniej Ukrainy. Znaleźli tam pochówek oficerowie, którzy umarli potem w gułagach, walczyli u Bandery itd.

- Sądzi pan profesor, że Ukraińcy zaakceptują kiedyś nasz cmentarz?
- Nie mam pewności. Radni miejscy Lwowa niedawno przez sześć godzin debatowali, czy nie skuć miecza umieszczonego na łuku tryumfalnym przy wejściu na cmentarz. Bo dla nich to jest szczerbiec, symbol ich upokorzenia, skoro został wyszczerbiony na wrotach kijowskich. Na lwowskim uniwersytecie byłem kiedyś pytany: Czy Polacy zgodziliby się na odbudowanie niemieckiego panteonu na Górze św. Anny obok pomnika Dunikowskiego? A przecież jesteście z Niemcami razem w zjednoczonej Europie - mówiono. Oni tak to czują i dlatego ten spór wciąż trwa. Może się uspokoi, ale przypuszczam, że nie wcześniej niż za kilka pokoleń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska