Jak bank kazał Edmundowi Jacheciowi z Opola spłacać kredyt, którego nie wziął

fot. Witold Chojnacki
Edmund Jacheć: – Nabawiłem się nerwicy podczas wyjaśniania tej sprawy.
Edmund Jacheć: – Nabawiłem się nerwicy podczas wyjaśniania tej sprawy. fot. Witold Chojnacki
Opolanin Edmund Jacheć nawet nie przypuszczał, jak ryzykowne może być pożyczanie pieniędzy w banku. Dla niego skończyło się to nerwicą, o mało nie stracił pracy. A miało być tak "po prostu po ludzku". Jak w bankowej reklamie.

Kierowca karetki pogotowia musi być czysty jak łza. - Z wyrokiem do tej roboty nie przyjmują - wyjaśnia Edmund Jacheć z Opola. - Gdyby u mojego dyrektora pojawił się ścigający mnie komornik, to nie miałbym taryfy ulgowej. Mogłoby się to dla mnie skończyć nawet utratą pracy - przekonuje. Więc można powiedzieć, że nie jest tak źle, skoro bilans jego dwóch wizyt w opolskim banku to zaledwie zszargane nerwy. Mogło być gorzej.

Dwa lata temu, jesienią 2007 roku, Edmund Jacheć postanowił wziąć kredyt. Cztery tysiące sto złotych, żadne tam grube miliony. Miał spłacać przez dwa lata, co miesiąc po dwieście osiem złotych z groszami. Najpierw złożył wniosek w opolskim oddziale Polbanku na ulicy Reymonta. Nie rozpatrywano go długo. Bank uznał go za wiarygodnego klienta i zaprosił na podpisanie umowy. Formalności poszły sprawnie, ale kiedy opolanin zaczął rozglądać się za kasą, w której mógłby odebrać pieniądze, usłyszał, że musi założyć w tym celu konto.

Edmund Jacheć uważa, że zarabia co miesiąc tyle, by wystarczało na życie. Więc konto nie jest mu do niczego potrzebne, tym bardziej do zaciągania kredytu. - Specjalnie na umowie zaznaczyłem opcję z wypłatą kredytu w kasie - podkreśla. Zirytowany zabrał podpisaną umowę i wyszedł z banku. Dokumenty wrzucił do szuflady.

Dlaczego pan nie spłaca?

Półtora roku później z automatycznej sekretarki odsłuchał informację, że ma natychmiast skontaktować się z przedstawicielem Polbanku. Na początku pomyślał, że to pomyłka i nagranie zignorował. Ale po kolejnym telefonie zorientował się, że to nie przypadek.

- Oddzwoniłem. Jakiś młody mężczyzna zaczął mnie straszyć, że jeśli nie spłacę kolejnej raty kredytu, to skieruje sprawę do windykacji i komornika - wspomina. - Argumenty, że żadnych rat dotychczas nie spłacałem, bo nie mam kredytu, nie przekonywały przedstawiciela banku. Zaczął sugerować, że wielu klientów w trudnym dla siebie finansowo czasie zapomina o ratach. Dał mi tydzień na uregulowanie należności, a do końca spłaty zostało mi ponad tysiąc złotych - opowiada Edmund Jacheć.

Rozmów w podobnym tonie przez kolejne trzy tygodnie opolanin przeprowadził co najmniej kilka i za każdym razem z inną osobą z centrali banku. - Cierpliwie tłumaczyłem wszystkim, jak wyglądała historia z moim kredytem, ale oni pozostawali głusi. Mówili, że nic poradzić nie mogą, bo jestem w ich systemie zapisany jako dłużnik i jeśli dłużej będę się ociągał, to czeka mnie egzekucja komornicza.
Do opolskiego oddziału Polbanku pan Edmund nie poszedł. Bał się, że jak go poniosą nerwy, będzie potem żałować tego, co powie.

Ktoś wziął mój kredyt?

- Zacząłem od rozumu po tych telefonach odchodzić. W końcu wydedukował, że być może ktoś z pracowników banku wziął kredyt na jego konto i dopóki spłacał raty, dopóty o sprawie nikt nie wiedział.
Poszedł po radę do sąsiadki prawniczki. Ta kazała mu czym prędzej poinformować o sprawie policję i prokuraturę.

- Powiedziała, że jeśli bank poda mnie do komornika, to będę musiał spłacić te pieniądze, choć ich na oczy nie widziałem. A jeśli ja pierwszy złożę doniesienie, to komornik musi wstrzymać się do czasu zakończenia wyjaśniania sprawy.

25 maja 2009 roku Edmund Jacheć poskarżył się na bank opolskiej prokuraturze.
"Panie prokuratorze, jestem osobą uczciwą, nigdy niekaraną, a opisany kuriozalny incydent (podejrzewam, że brała w tym udział pracownica banku) może bardzo negatywnie wpłynąć na moje życie zawodowe i moją opinię, a w efekcie przyczynić się do utraty przeze mnie pracy, którą wykonuję niezmiennie od kilkudziesięciu lat" - napisał do prokuratury.

W tym samym dniu po południu wyjął ze skrzynki list z Polbanku, w którym wzywano go do wpłacenia raty, grożąc, że opóźnienie będzie go kosztowało dodatkowo prawie czterdzieści złotych. Na końcu bankowcy z działu windykacji zachęcali Edmunda Jachecia do założenia rachunku i zlecenia spłaty rat kredytowych. Czym prędzej opolanin zaniósł pismo jako dowód do prokuratury.

Prokurator wszystko zmienia

Zadzwonił jeszcze do bankowych windykatorów z informacją, że sprawą zajęli się śledczy. - Tym razem zmienili ton rozmowy i poprosili mnie, żebym przesłał im wszystkie dokumenty do wyjaśnienia - wspomina. Sąsiadka prawniczka odradziła mu to. - Skoro bankowcy przez tyle tygodni zatruwali mi życie o każdej porze, bo wydzwaniali i wcześnie rano, i późno wieczorem, to niech teraz sami sobie przeczeszą swoje dokumenty - zawziął się Jacheć.

Finał sprawy zadowolił kierowcę pogotowia połowicznie. W czerwcu dostał pismo z datą 29 maja (cztery dni po złożeniu sprawy do prokuratury), że bank uznaje jego reklamację, zamyka kredyt, a naliczone odsetki (prawie 1000 zł) anuluje. - Jak można anulować coś, czego nie było? - dziwi się mieszkaniec Opola.

Bank zapożyczył się u siebie

Dyrektor opolskiego oddziału banku tłumaczył policjantowi, że z powodu błędu informatycznego kredyt został jednak uruchomiony i sam się spłacał, dopóki na koncie były pieniądze (te, o które Edmund Jacheć się starał, a których nie wziął). Kiedy konto wyczyściło się i przyszło do spłacania odsetek, windykatorzy wkroczyli do akcji. W szczegóły pomyłki bankowiec policji wprowadzać nie chciał. - Oświadczył, że ma kategoryczny zakaz kontaktowania się z policją w tej sprawie - napisał aspirant w notatce. Bank zgodził się na udzielenie takich informacji tylko na wniosek prokuratora. Tymczasem Prokuratura Rejonowa w Opolu na podstawie policyjnej notatki umorzyła dochodzenie w sprawie podrobienia podpisu na wniosku o założenie konta bankowego na nazwisko Edmunda Jachecia w Polbanku.

Lidia Sieradzka, rzecznik opolskiej Prokuratury Rejonowej, mówi, że z materiału dowodowego nie wynika, żeby sfałszowano podpis, bo klient sam złożył go na umowie, na której zapisano, że do celów związanych z obsługą kredytu bank otworzy rachunek. Odstąpienie od umowy klient powinien był złożyć pisemnie.
Przedstawiciel Polbanku też lakonicznie mówi o tej sprawie. Pytany o to, jak mogło dojść do takiej sytuacji, Marek Bosak, reprezentujący bank przed mediami, odpowiedział nam, że to efekt pomyłki, a kolejne szczegółowe pytania zignorował.

Opolanina te tłumaczenia przedstawicieli banku nie przekonały. - Jak to możliwe, że przez półtora roku nikt nie miał nadzoru nad tym kredytem? Przecież są instytucje sprawujące kontrolę nad bankami. Ile jeszcze było podobnych sytuacji i ilu klientów musiało spłacać kredyty, których nie wzięło? - pyta Edmund Jacheć.
Zapowiada, że bankowi nie popuści. - Zamierzam podać ich do sądu o zadośćuczynienie za to, że nabawiłem się nerwicy podczas wyjaśniania tej sprawy. A mnie potraktowali jak sklerotyka i złodzieja - podsumowuje opolanin. - Nawet nikt z banku mnie nie przeprosił za stracony czas i zdrowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska