Marcin Wyrostek - facet z akordeonem

Małgorzata Kroczyńska
Małgorzata Kroczyńska
Człowieku, jak się przyznasz dziewczynie, że grasz na akordeonie, od razu jesteś spalony, masz laskę z głowy - podśmiewali się koledzy w liceum. Gdyby się tym przejął i rzucił grę, dziś nie byłby zwycięzcą. A przecież jest. Wygrał "Mam talent".

Bez względu na to, co się jeszcze zdarzy, ten grudniowy wieczór 2009 w studiu TVN zawsze będzie jednym z najważniejszych w życiu Marcina Wyrostka, lat 28. W pamięci zatrzyma prowadzących program Szymona Hołownię i Marcina Prokopa, bo to oni przynieśli zza kulis werdykt telewidzów i rzucili do mikrofonu jego nazwisko. W oczach znów błyśnie mu srebrne confetti, sypiące się spod sufitu. Jeszcze raz usłyszy burzę oklasków i zobaczy swoich najbliższych, wzruszonych, przejętych bardziej niż on sam.

- Żona się rozpłakała, tata się rozpłakał, wszyscy się rozpłakali, a ja czułem się tak, jakby ktoś kazał mi usiąść za sterami samolotu i lecieć, choć ja nie mam o lataniu pojęcia - opowiada. - Znalazłem się w sytuacji, na którą zupełnie nie byłem przygotowany, nie wiedziałem, jak się zachować.
Po finałowym występie, wcisnął instrument do futerału i odstawił na zapleczu. Nagle wołają, że przecież wygrał, musi powtórzyć numer. A on nie pamięta, gdzie zostawił akordeon. Duże czarne pudło w porę wypatrzył i postawił mu pod nogami ktoś z obsługi. Więc dźwignął te swoje, kupione na kredyt, 15 kilogramów szczęścia z mnóstwem czarno-białych guziczków (120 po lewej, 100 po prawej stronie) i jeszcze raz... poszedł w tango.

Dzieci głosu nie mają
- Ty nie grasz jak człowiek utalentowany, ty grasz jak człowiek opętany - juror Wojewódzki rzadko tak dosadnie i pozytywnie recenzował tych, co uwierzyli, że mają talent. - Jesteś doskonały - wtórowała ma jurorka Chylińska. Marcin Wyrostek delektuje się tymi komplementami, jak dziecko tabliczką czekolady. Bo przecież jeszcze tak niedawno o tym, że zdolny z niego gość, wiedzieli profesorowie i studenci Akademii Muzycznej w Katowicach (dziś wykłada na tej uczelni) oraz publiczność, która przychodziła na jego koncerty (a umówmy się, tłumów nigdy nie było). Jednak absolutne pierwszeństwo w podsycaniu "iskry bożej" u Marcina ma Zdzisław Wyrostek, jego ojciec. To on zauważył, że syn ma poczucie rytmu i dobry słuch. Zresztą nie mogło być inaczej (geny, droga pani), skoro sam w młodości zaliczył dwa lata w ognisku muzycznym, gra na klarnecie i - oczywiście - akordeonie. Był taki dzień, gdy wziął niespełna 6-letniego brzdąca za rękę, zaprowadził do szkoły i uczyć kazał. O zgodę chłopaka nie pytał.

- Dzieci nie mają nic do gadania - tak tłumaczy swoje decyzje tata Zdzisław. - Gdybym ich słuchał, pewnie ani Marcin, ani jego starsza siostra Daria nie byliby dziś tam, gdzie są i mnie za to dziękują. Bo córka też skończyła studia muzyczne, tyle że jej instrument to fortepian. A dlaczego dla syna wybrałem inny? Patrzyłem, że paluszki ma zwinne i w domu akordeon był. Nawet jakby dalej się w tym kierunku nie chciał kształcić, to tradycyjne "100 lat" na imieninach mamy czy cioci, na tanecznych wieczorkach zawsze mógłby zagrać.
Marcin ojcu nigdy nie śmiał się sprzeciwić, taki już jest. Choć był czas, że bardziej niż wprawki na czarno-białych guzikach kusiło go kopanie piłki, interesowało dłubanie przy starym maluchu, pociągała elektronika. To wszystko zresztą też ma po tacie, znanej w rodzinie "złotej rączce".
I w końcu Wyrostek junior ćwiczenia muzyczne polubił. Tylko kumple z podwórka tej jego fascynacji nie rozumieli ni w ząb. No, bo co fascynującego może być w takiej harmoszce, co to na niej kapele na festynach przygrywają. Co na tym można wystukać, oprócz ludowych przyśpiewek albo biesiadnych kawałków. To dobre dla dziadka, babci, ale dziewczyny na takie granie nie polecą. Wręcz przeciwnie. Fakt - i on to musi przyznać - wyznanie "jestem akordeonistą" w najlepszym razie zderzało się ze śmiechem, z rozdziawioną zachwytem buzią - nigdy. Marcin Wyrostek od dwóch lat jest żonaty, ale i żony nie poderwał na akordeon.

- Znamy się od podstawówki, potem razem chodziliśmy do liceum, z tym że on klasę wyżej - opowiada Alicja Wyrostek. - Kiedy wyjechał z Jeleniej Góry na studia do Katowic, zdałam maturę i pojechałam za nim. Oczywiście, zawsze wiedziałam, że gra, ale nie to mnie uwiodło, tylko jego charakter.

Pan Marcin, czyli gwiazda
Wtorek, mroźne grudniowe popołudnie. W tym dniu w centrum "Uwagi" jest małe przedszkole na jednym z katowickich osiedli. Zanim ekipa TVN zacznie montować sprzęt, rozstawiać kamery, nad drzwiami do świetlicy zawiśnie transparent "Przedszkolaki witają pana Marcina". Zbliża się godzina zero. Jakieś trzydzieścioro maluchów wierci się niecierpliwie. Na sygnał pani przedszkolanki zaczynają rytmicznie klaskać. Na tych brawach do sali wchodzi, co tam wchodzi, wbiega, bo wie, że już jest spóźniony, facet z akordeonem. Kamera, start!
- Kto to jest? - pada pytanie.

- Pan Marcin - skandują dzieci, a on uśmiechnięty od ucha do ucha zabiera je w podróż ("Bo na akordeonie, dzieciaczki moje, można zagrać wszystko, nawet pędzący pociąg").

Na tym osiedlu Marcin Wyrostek już dawno jest gwiazdą. Przedszkolaki z całego Śląska (w Opolu też bywał) go znają, jeszcze jako student prowadził z nimi audycje muzyczne. Teraz niedaleko przedszkola wynajmuje mieszkanie na czwartym piętrze. Kiedy przygotowywał się do "Mam talent", ćwiczył głównie po nocach. I bał się, że innym spać nie daje.

- Żona zbiegła na dół sprawdzić, czy nie jest za głośno. Twierdziła, że cicho. A ja następnego dnia spotykam dzieci sąsiadów, pytam: słyszeliście, jak grałem? Pewnie, słychać pana w całym bloku, ale niech się pan nie przejmuje - śmieje się na wspomnienie tamtych dni.
Życzliwość. Mówi, że doświadcza jej teraz sporo. Nie jest charakterystyczny, nie wyróżnia się z tłumu, ale dostrzega, że po "Mam talent" ludzie na ulicy baczniej mu się przyglądają. Niby kojarzą, ale nie bardzo wiedzą, skąd. Jak już ich olśni, podchodzą, gratulują, chcą grabę uścisnąć. Ktoś zdradza, że dzięki Wyrostkowi przypomniał sobie o akordeonie schowanym w piwnicy, wyjął, wypucował i znów zaczął grać. Jakaś pani z Olkusza dzwoni, żeby mu podziękować, bo córka dotąd grała niechętnie, a od tygodnia ćwiczy z zapałem. To miłe.

Fajnie jest być anonimowym, ale muzyk, o którym nikt nie słyszał, nie jest prawdziwym artystą - tłumaczy sobie na wypadek, gdyby, co daj Boże, dopadła go popularność.

Sukces ma swoją cenę
Złe języki. Wie, że i one są wpisane w sukces. Tuż po finale programu rozgrzały się internetowe fora. "Tylu fajnych ludzi przegrało, a wygrał jakiś Wyrostek", "Jak skończył akademię muzyczną, ma zawód, nie talent" - to najłagodniejsze wpisy na "nie". Tym wszystkim, co go tak tykają, chciałby wytłumaczyć, że w finale amatorów nie ma. Tylko sami profesjonaliści, nawet jeśli studiów nie zaliczyli, mają za sobą różne festiwale, kursy, nawet zagraniczne. Dla nich już dawno pasja jest i sposobem na życie. A przez telewizję chcą się wypromować. On - nie ukrywa - też miał taką motywację: - Konkursy muzyczne są zamknięte, a ja chciałem wyjść ze swoim graniem do ludzi, pokazać się szerszej widowni, nawiązać kontakty. Może też dzięki mnie akordeon nie będzie już w pogardzie.

Zresztą na świecie jest inaczej. Taki Richard Galliano, francuski akordeonista, multiinstrumentalista i kompozytor na brak sławy i chwały nie narzeka. Miał 12 lat, gdy wygrał prestiżowy konkurs w Cannes, dziś ma 59 i nagrywa po dwie płyty rocznie. Dla akordeonistów jest jak wzorzec metra z Sevres. Do niego chcą równać. Marcin liczy, że do mistrza zbliży się być może za jakieś 20-30 lat. Wiele pracy przed nim, ale i akordeon musi mieć lepszy. Włosi najlepsze produkują (choć ten instrument wykombinował w 1829 r. niejaki Cyrill Demian z Wiednia). Za supernówkę trzeba zapłacić 50-60 tysięcy zł. Taka suma dla niego, muzyka, który żyje tylko z grania, była nieosiągalna. Ale odkąd jego konto spuchło do 300 tysięcy (tyle zgarnął jako zwycięzca programu TVN) może sobie na taki luksus pozwolić, reszta pójdzie na mieszkanie. Ale jeszcze nie teraz. Najpierw święta w Jeleniej Górze. W końcu trzeba z rodziną oblać sukces, bo dotąd nie było czasu. Wywiady, nagrania, trasy, koncerty wcześniej zakontraktowane...

- W Wigilię rzucę telefon w zaspę i nie odezwę się do nowego roku - obiecuje sobie i żonie. A co przyniesie nowy rok? Alicja Wyrostek odpowie za męża: - Najwyższy czas na dzidziusia. Przyszłego akordeonistę. Albo akordeonistkę. Dlaczego nie?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska