Agata Młynarska: - Zasypały nas pieniądze

fot. Archiwum
fot. Archiwum
Rozmowa z Agatą Młynarską, dziennikarką, prezenterką i konferansjerką.

- Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy rodziła się na pani oczach...
- Bardzo dobrze to pamiętam. Niemal dwadzieścia już lat temu robiliśmy z Jurkiem Owsiakiem program "Róbta co chceta". Bodaj w jego drugiej edycji powstał pomysł, by zebrać pieniądze na operację serca jednego dziecka. Wpadł na to Jurek. Zwrócił się wtedy do Bohdana Maruszewskiego, Piotra Burczyńskiego i Pawła Januszewicza, ówczesnego dyrektora Centrum Zdrowia Dziecka, z prośbą o współpracę przy tym przedsięwzięciu. Podchwycili to natychmiast. Z miejsca niemal powstał teledysk z muzyką Wojtka Waglewskiego, robiony przez Jacha Paszkiewicza, z mikołajami idącymi przez ulicę i niosącymi worki na plecach. W tym teledysku po ulicy toczy się złotówka. Jurek do dziś mawia, że to jest nasza pierwsza złotówka. Piosenka stała się potem słynnym hymnem Wielkiej Orkiestry.

- Tamta zbiórka pieniędzy miała być jednorazowa, a pomoc miała trafić do jednego dziecka.
- Powiedzieliśmy o tym w "Róbta co chceta" i… okazało się, że ludzie na ten odzew zaczęli nam przysyłać w kopertach, pocztą, całe mnóstwo pieniędzy! Pamiętam jeden odcinek programu, podczas którego na nasze biurko, przy którym siedzieliśmy z Jurkiem, stopniowo dokładaliśmy koperty i przesyłane w nich pieniądze. Specjalnie chcieliśmy uzyskać efekt zakrycia Jurka tymi pieniędzmi. Ekran wypełniał się nimi na naszych oczach.

- Dopiero potem był 3 stycznia 1993 roku i pierwsza Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy?
- Tak. Odzew na apel o pomoc dla jednego dziecka był tak duży, że Jurek postanowił zrobić coś w większej skali. Chcieliśmy zebrać pieniądze na operacje dla większej liczby dzieci chorych na serce. Stąd właśnie wzięło się orkiestrowe serduszko, dziś tak charakterystyczne. No i dlatego jednym z najbliższych współpracowników Jurka jest Danek Maruszewski, kardiochirurg dziecięcy.

- Co pani pamięta z tego pierwszego finału?
- To, że ludzie wsadzali mi pieniądze prosto do kieszeni! Babcie zdejmowały obrączki z palców i oddawały mi ze łzami w oczach. Przypominało to trochę atmosferę czasów narodzin Solidarności. To był rodzaj autentycznego zrywu. Ludzie chcieli coś od siebie dać, nikt nie miał potrzeby rozliczania. Nie wiem, ile miałam wtedy przy sobie pieniędzy! Wrzucaliśmy je stopniowo do studia na podłogę! Strażnicy telewizyjni tego nie ogarniali, bo nikt absolutnie nie przypuszczał, że akcja się tak finansowo rozwinie.

- No a potem był drugi, piąty, siódmy finał…
- Ale wcześniej, tuż po pierwszym, latem 1993 roku był Jarocin. Ten festiwal był formą podziękowania za Orkiestrę. Zrobiliśmy tam wtedy odcinek "Róbta co chceta" na żywo i też zebraliśmy masę pieniędzy. Bez przerwy donosiłam Jurkowi worki od wolontariuszy, którzy zbierali datki od ludzi z różowymi czubami na głowie. A potem rzeczywiście był rok następny i następny…

- W tym roku mija osiemnaście lat i Orkiestra staje się dorosła…
- To jest dla mnie niesamowite. Tym bardziej, że Orkiestra przez te kilkanaście lat zmieniła zupełnie oblicze polskiej medycyny i bezdyskusyjnie jest instytucją dobra publicznego, która trwa nieprzerwanie od 18 lat. Dzieci, które się przy nas wtedy rodziły, dzisiaj są już dorosłe. Te, które przy nas zaczynały przygodę z wolontariatem dla Orkiestry, dziś mają już swoje dzieci. To jest niewyobrażalnie wzruszająca sytuacja.

- Jak wam się udało uzyskać zaufanie milionów Polaków, że bez zastanowienia powierzają dziś Orkiestrze pieniądze?
- To zasługa tego, że osoba, która Wielką Orkiestrę wymyśliła, rozkręciła i prowadzi, czyli Jurek Owsiak, była i jest prawdziwa. Kiedy rodziła się Orkiestra, ja zaczynałam pracę w telewizji. Już wtedy miałam przeczucie, że i Jurek, i ta akcja zmieni jej oblicze. Intuicja podpowiadała mi, że uczestniczę w czymś historycznym.

- Jak ta wielka, dorosła już dziś, bo 18-letnia Orkiestra zmieniła się od pierwszego finału?
- Paradoksalnie - prawie w ogóle! Nadal jest tak samo kolorowa, szalona, autentyczna. Ubarwia szarą polską rzeczywistość. Zmieniła się jednak o tyle, że sformalizowała działania charytatywne. Pokazała, że praca dla innych może mieć wymiar prawdziwego zawodowstwa i nie musi być oparta tylko na współczuciu czy litości. Na przysłowiowej jednej łzie można raz czy dwa zebrać parę groszy. Tu zbudowano etos wolontariatu. To jest prawdziwie wielki sukces Orkiestry. I to ją odróżnia od innych akcji tego typu, że jest w stu procentach profesjonalnie doskonalona. Stawia na armię zawodowych, wykształconych wolontariuszy.

- Ci z Opola, zwłaszcza z długim stażem, nie wyobrażają sobie roku bez WOŚP…
- Dobrze ich rozumiem. Ja też sobie tego nie wyobrażam. Jakiś czas temu jeszcze zastanawiałam się, dlaczego ten finał musi być w styczniu, gdy jest zimno. Ale potem doszłam do wniosku, że to najlepszy sposób na rozpoczęcie roku! Do marca człowiek to wspomina i… potem jest już ciepło.

- Były pomysły, by przenieść termin Orkiestry na przykład na lato?
- Nie, bo w połowie roku jest Woodstock.

- A jak to się stało, że pierwszy finał odbył się właśnie 3 stycznia 1993?
- Bo chcieliśmy właśnie czymś dobrym i żywiołowym rozpocząć rok. Udało się w dwustu procentach, choć niektórzy wtedy jeszcze na kacu przyszli do pracy (śmiech). No a poza tym, co wciąż będę powtarzać, nikt nie myślał, że to się wydarzy na taką skalę. Pamiętam, że pierwsze reporterskie wejścia z terenu były wtedy bardzo grzeczne i powściągliwe. Dopiero w następnym roku i kolejnych, gdy spotykaliśmy się z dziennikarzami ośrodków lokalnych, stopniowo następował wysyp Owsiaków. Lokalni reporterzy relacjonujący Orkiestrę nauczyli się skakać, ubierać kolorowo i krzyczeć ile sił w płucach: oj, się będzie działo, się będzie działo! Będziemy grać do końca świata i jeden dzień dłużej!

- Jest pani z Orkiestrą od początku. Co w tym czasie pani w niej robiła?
- Począwszy od pracy w studiu, gdzie byłam partnerką Jurka, przez prowadzenie koncertów na scenie ustawionej na parkingu telewizyjnym, gdy po bodaj trzecim finale rozszczepiliśmy Orkiestrę na to, co w studiu, i co w plenerze. Długo prowadziłam te warszawskie koncerty niemal po 12 godzin. Kończyłam Światełkiem do Nieba i powrotem do studia na finał. Potem robiłam przekazy z Gdyni, potem z niewielkich sztabów w miejscowościach takich jak Zielonka czy Wołomin. A jeszcze później na przykład pomagałam przygotować licytację dzieciakom z domu dziecka w Pawłówce, maleńkiej miejscowości za Suwałkami. Mieszka tam bodaj 500 osób. To popegeerowskie miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. A jednak udało się w nim wysiłkiem wszystkich zebrać wtedy kilkaset złotych! Miałam więc styczność z każdą z form działania z Orkiestrą. Łącznie z tym, że sama kwestowałam z puszką.

- A moment, który wiąże się z WOŚP, a o którym pani nigdy nie zapomni?
- Jest ich bardzo wiele, ale jeden szczególnie pamiętam. Byłam kiedyś w szpitalu we Włodawie, niewielkiej miejscowości na wschodzie Polski. Czekałam na USG. Byłam chora. Czekałam w kolejce na badania. Obok mnie siedziała kobieta w szlafroku, widać, że przyszła z oddziału szpitalnego. Była zmęczona, roniła łzy. Za chwilę podjechała do niej pielęgniarka z dzieckiem w inkubatorze. Zapytały mnie, czy mogę ich przepuścić w kolejce. Zgodziłam się oczywiście. W czasie tej krótkiej wymiany zdań ta pani zorientowała się, że ja to ja. Rzuciła mi się na szyję i powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę: Nie wiem, jak mam pani dziękować. Nigdy wam tego nie zapomnę. Uratowaliście moje dziecko… Wtedy zobaczyłam, że na inkubatorze, w którym leżała jej mała dziecinka, było metalowe serce Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Znak, że sprzęt został kupiony za zebrane podczas akcji pieniądze. Na korytarzu zrobiła się wielka wrzawa, prawdziwe święto, a ja zrozumiałam, że to naprawdę ma sens.

- Przez te lata o Orkiestrze słychać było też czasem gorzej: a to że ktoś się podszył pod wolontariusza, a to ukradł kilka złotych.
- Bywa, że ktoś przychodzi na odbiór pięknie wykończonego mieszkania i czepia się małej plamki na ścianie. Są po prostu ludzie, którzy chcą dopatrzyć się czegoś złego w tym, co piękne. Orkiestra to mechanizm złożony z ludzi. A ludzie trafiają się czasem dobrzy, a czasem źli. Jurek, uruchamiając Orkiestrę, nie dał ludziom patentu na bycie aniołami. Oczywiście liczy na to, że w każdym jest elementarna potrzeba bycia dobrym. Ale gwarantować może tylko za siebie. Tak jak i ja. Może w tej armii dobrych dusz znajdzie się taka, która ukradnie 5 złotych. Ale przykładając takie przypadki do całokształtu działań Orkiestry, w ogóle nie ma o czym mówić. Bo co w Polsce udało się tak jak właśnie Orkiestra?

- Jak będzie pani uczestniczyć w tegorocznej Orkiestrze?
- Od trzech lat jestem związana z Polsatem i współpracuję z Fundacją Polsat oraz wieloma innymi, Orkiestra gra w TVN i Dwójce, ja pozostaję jej oddana bez reszty, ale i bez rozgłosu. Najważniejsze, żeby pomagać. Moja tegoroczna aktywność ograniczyła się do rozesłania - wszędzie gdzie się dało - fantów na wszelkie możliwe aukcje. Rozdałam już na nie niemal wszystkie swoje dobra (śmiech). Mam jednak nadzieję, że gdy będzie jubileusz Orkiestry, to dla nikogo nie będzie problemem, jeżeli w niej zagram.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska