Wołyń - kresowy polski Oxford

Stanisław S. Nicieja
Kapral Antoni Malinowski (z lewej) z kolegą. Ojciec Alicji Raczyńskiej i teść Benedykta Raczyńskiego – dyrektora Technikum Materiałów Wiążących.
Kapral Antoni Malinowski (z lewej) z kolegą. Ojciec Alicji Raczyńskiej i teść Benedykta Raczyńskiego – dyrektora Technikum Materiałów Wiążących.
Wołyń zachwycał zawsze łagodnością pejzaży, dostojnie wijących się rzek i bezkresem majestatycznie płynących obłoków. To kraina wiśniowych sadów, cienistych kalin i złocistych azalii.

Przed wojną województwo wołyńskie było drugim pod względem wielkości w państwie polskim. Wojna przyniosła do tej krainy łagodności zagładę polskości i niewyobrażalne okrucieństwo.

Krwawa karta

Rozlewu krwi i sadyzmu, którego dopuścili się zwolennicy Stepana Bandery, nie wymażą z historii tej ziemi żadne zabiegi dyplomatyczne krótkowzrocznych polityków, którzy sądzą, że na tak lichym cokole można budować współczesne relacje między Polską a Ukrainą.

Na Śląsku Opolskim po II wojnie światowej znalazło schronienie tysiące Wołyniaków, którzy często cudem uniknęli okrutnej śmierci z rąk, nie waham się użyć tego stwierdzenia, morderców spod znaku UPA. Ich bliskich, którzy mieli mniej szczęścia, spalono w setkach wsi, po których nie ma dziś nawet śladu. Ginęli nie tylko od kul, ale również od ciosów siekierami, widłami, kosami i nożami, a dla morderców nie było różnicy, czy zabijali niemowlę w kołysce, czy zniedołężniałego starca na łożu boleści. Rozkaz brzmiał: unicestwić Polaków! Wygonić ich stąd! To było ludobójstwo. Niespotykane nawet jak na ten wyjątkowo okrutny czas, jakim była II wojna światowa.

Trudno się więc dziwić wstrząsowi, jakiego doznali nie tylko Kresowiacy na Śląsku Opolskim na wiadomość z 22 stycznia 2010 roku, że przegrany prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko, który był czasie "rewolucji pomarańczowej" tak mocno wsparty przez Polskę, ogłosił Stepana Banderę "bohaterem Ukrainy". Jest to niewyobrażalny tupet i cynizm polityczny. To tak, jakby Angela Merkel ogłosiła Hitlera "bohaterem Niemiec", a Auschwitz-Birkenau uznała za "nieistotny wojenny incydent".

Potrafimy jako państwo skutecznie potępiać morderców z Katynia i Miednoje. Dlaczego tu polscy politycy milczą? Tym właśnie rozzuchwala się takich cyników jak Juszczenko, mogących szydzić z prawdy historycznej i urągać pamięci okrutnie pomordowanych, których tylko na Wołyniu było ponad 60 tysięcy. Drugie tyle zabito na Podolu, Pokuciu, ziemi lwowskiej, tarnopolskiej, w Bieszczadach. A tych, którzy przeżyli, wygnano na zachód.

Nielegalna wyprawa do Krzemieńca

Powinniśmy w Polsce pamiętać też inny Wołyń i czasy, gdy Polacy wznosili tam wspaniałe świątynie, zamki, pałace, gdzie rodzili się i rozwijali swe talenty częstokroć geniusze, tacy jak Gabriela Zapolska, Joseph Conrad, czy Juliusz Słowacki, który tak rozsławił swój rodzinny Krzemieniec, że do dziś jest to najbardziej znane wołyńskie miasteczko.

Do Krzemieńca pojechałem po raz pierwszy 3 marca 1980 r. Zapamiętam tę datę do końca życia. Tego dnia bowiem dowiedziałem się, że w Warszawie zmarł Jarosław Iwaszkiewicz. Jechałem ze Lwowa do Krzemieńca z Leonidem Zaszkilniakiem, młodym adiunktem z Uniwersytetu Lwowskiego, pod którego opieką byłem na stypendium naukowym. Zaszkilniak, ukraiński patriota, z dobrej, profesorskiej rodziny, był polonofilem.

Mówił świetnie po polsku, miał rodzinę w Opolu i znał naszą historię, z której się doktoryzował. Wiózł mnie do Krzemieńca swoim prywatnym samochodem, marki Żiguli, nielegalnie, bo nie miałem pozwolenia władz radzieckich, aby wyjeżdżać poza Lwów. - Nie odzywaj się do mnie przy ludziach, aby nie zorientowali się, że jesteś cudzoziemcem, a wszystko będzie dobrze - otrzymałem krótką instrukcję. - Krzemieniec jako Polak musisz zobaczyć.

Wtedy, w atmosferze zimnego przedwiośnia, brudnego, nietopniejącego śniegu Krzemieniec wydał mi się szary, spowity w prowincjonalnej nudzie i bylejakości, z chaotyczną zabudową nowych, z płaskimi dachami, domów. Zamknięte kościoły, odrapane, o sypiących się elewacjach budynki sławnego gimnazjum. Tylko majestatyczna góra Królowej Bony, dominująca nad miastem, robiła niezwykłe wrażenie.

Gdy wróciłem tu po 30 latach podczas gorącej jesieni, kiedy miasto iskrzyło się wszystkimi kolorami bogatego września, odczułem magię tego miejsca i jego niezwykłą urodę. Krzemieniec jest szczególnie piękny jesienią.

Miasto Słowackiego

Ozdobą Krzemieńca są góry otaczające głęboki jar z płynącą po jego dnie rzeką Ikwą, którą zachwycał się i wprowadził do swej poezji Juliusz Słowacki. Ikwa przedziera się między majestatycznie z dołu wyglądającymi górami, na stokach których rosną niezwykle dorodne poziomki, czerwone maki i fioletowy tymianek. Miasto tonie w bujnej roślinności i rozciąga się na długości siedmiu kilometrów.

Słowacki w swej twórczości zmitologizował Krzemieniec, pisał o nim z zadumą, tkliwością, nostalgią i rozrzewnieniem. W jego wspomnieniach Krzemieniec był szczęśliwą Arkadią, synonimem domu rodzinnego i najlepszych lat chłopięcych przeżytych z matką. O swoim mieście nie tylko pisał, ale próbował go też malować.

We współczesnym Krzemieńcu zachowało się wiele pamiątek po Słowackim. Jest tu dziś ulica jego imienia i poświęcone mu muzeum, obok którego stoi granitowy postument z popiersiem poety dłuta kijowskiego rzeźbiarza Wasylija Borodaja. W kościele św. Stanisława w centrum Krzemieńca zachował się brązowy odlew rzeźby Wacława Szymanowskiego, przedstawiający siedzącą postać Słowackiego i stojącego za nim skrzydlatego rycerza.

Na marmurowym postumencie wyryto cytat z wiersz "Testament mój" Słowackiego: "Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei i przed narodem niosą oświaty kaganiec". Twórcą tej rzeźby był jeden z najwybitniejszych polskich rzeźbiarzy epoki Młodej Polski - autor m.in. pomnika Chopina w warszawskich Łazienkach. Na cmentarzu Tunickim w Krzemieńcu zachował się i jest pielęgnowany grób matki i dziadków Słowackiego.

Fenomen Czackiego

Kapral Antoni Malinowski (z lewej) z kolegą. Ojciec Alicji Raczyńskiej i teść Benedykta Raczyńskiego - dyrektora Technikum Materiałów Wiążących.

Pod Górą Królowej Bony, w centrum Krzemieńca, znalazła swą siedzibę najsłynniejsza polska szkoła średnia, która miała poziom uniwersytecki - Liceum Krzemienieckie, nazywane też Atenami Wołyńskimi. Stworzył je Tadeusz Czacki (1765-1813) - historyk, oświatowiec, polityk.

Czacki był Wołyniakiem z Porycka i okazał się mistrzem organizacji. Dziś powiedziano by o nim, że był menedżerem z najwyższej półki. Przy jego rozwichrzonej naturze był człowiekiem zadziwiająco dobrze zorganizowanym. Jego dewizą było hasło: "Wymyśl i zrób. Jeśli potrafisz tylko rzucić ideę, a nie potrafisz jej zrealizować, będziesz tylko fantastą". A takich w każdym pokoleniu jest w bród. Szybko toną w mrokach niepamięci jako życiowe rozbitki i frustraci.

Czacki wiedział, jakie znaczenie ma sugestywny, dobrze zorganizowany marketing. Tworząc wołyńską uczelnię, robił to z rozmachem. Głosił, że oto tu, na Wołyniu, powstaje polski Oxford, polska Sorbona - ognisko myśli twórczej i naukowych eksperymentów. Świetna znawczyni dziejów Krzemieńca, Maria Danilewicz-Zielińska, pisała o początkach szkoły Czackiego: "Zanim miasto zaroiło się uczniami, spłynął na Ateny Wołyńskie splendor posiadania biblioteki królewskiej; z północy, południa i zachodu wodą i lądem przybywały skrzynie z książkami, instrumentami fizycznymi, minerałami itp. - widział je i podziwiał cały Wołyń". Sypnęły się ofiary - im to zawdzięczała uczelnia wołyńska swój późniejszy splendor i sławę.

Otwarciu szkoły nadano wyjątkowy rozgłos i ostentację. W dniu inauguracji grzmiały armaty, śpiewały chóry i grały organy. Do auli wkraczał barwny orszak biskupów, panów w kontuszach, błyszczały oficerskie epolety, dostojnie kroczyli profesorowie w czarnych togach. Od początku wszystkim uroczystościom krzemienieckim towarzyszyła podniosłość i teatralny rozmach. Niektórzy twierdzili, że była to pompa, feta, przepych i wyraz megalomańskiej próżności Czackiego. Ale polska zawiść wiemy, jak bywa niesprawiedliwa. Z oglądu dokumentów z tamtej epoki wynoszę przekonanie, że Czacki i pod tym względem wyprzedzał czas. Znał psychikę współbraci. Wiedział, że ta ostentacja, rozmach i, co tu kryć, szum wokół uczelni ma też walory magnetyzujące, ściągające bogatych darczyńców, bez których funduszy byłaby to kolejna marna szkółka na prowincji.

Blask i sławę uczelnia krzemieniecka zyskała dzięki hojnym mecenasom. Byli to przedstawiciele wielkich polskich rodów z Wołynia i Podola: Jabłonowscy, Olizarowie, Sanguszkowie, Rzewuscy, Sapiehowie, Wiśniowieccy. Bez ich darów i materialnego wsparcia zapuszczony klasztor krzemieniecki, w którym uczelnia znalazła swą siedzibę, nie rozbłysnąłby jak kandelabry w gmachu polskiej nauki i sztuki. Czacki, tworząc szkołę, umiał szukać ludzi mogących mu w tym dziele pomóc, potrafił namówić i zapalić innych do swego dzieła.

W stworzeniu uczelni krzemienieckiej bardzo pomógł Hugo Kołłątaj. Pochodził też z Wołynia. Urodził się w starej osadzie pod Krzemieńcem otoczonej wioskami, w dorzeczu Styru, Ikwy i Horynia. Kołłątaj był jednym z najwybitniejszych umysłów swojej epoki, był współtwórcą Konstytucji 3 maja. Nawet przeciwnicy porównywali go do Richelieu i Cromwella - wielkich europejskich mężów stanu.

W 1805 roku Tadeusz Czacki,, wsparty przez Kołłątaja i fundusze wielu arystokratów, otworzył w Krzemieńcu wzorcową szkołę o bardzo nowatorskim programie nauczania i wychowania. Były w niej liczne pracownie specjalistyczne oraz świetna biblioteka, oparta na liczącym 15 tysięcy woluminów księgozbiorze króla Stanisława Augusta. Na wyposażeniu szkoły znalazły się dużej wartości artystycznej obrazy, m.in. takich mistrzów jak Rafael Santi i Leonardo da Vinci, które, wisząc na ścianach uczelni, miały formować gust uczniów.

Profesorowie i uczniowie

Czacki umieścił uczelnię w gmachach klasztoru i w kolegium Jezuitów i Bazylianów, o imponującej architekturze. W tej szkole o pięknych wnętrzach zgromadził wybitnych nauczycieli, m.in. Alojzego Felińskiego - dramaturga, poetę, również Wołyniaka, który zapisał się w historii literatury polskiej jako autor słynnej pieśni "Boże, coś Polskę", która w latach niewoli nabrała rangi hymnu narodowego. Innym wybitnym pisarzem tamtej epoki, który podjął pracę w liceum krzemienieckim, był pochodzący z Brodów Józef Korzeniowski - autor m.in. dramatu "Karpaccy górale".

W liceum Czackiego profesorami byli również: znakomity historyk Joachim Lelewel, Euzebiusz Słowacki - ojciec Juliusza, i Alojzy Osiński - świetny filolog. Botanikę wykładał i współtworzył krzemieniecki ogród botaniczny Willibald Besser, z pochodzenia Tyrolczyk, uczony europejskiego znaczenia, zwany polskim Linneuszem.

Uczelnia krzemieniecka zawdzięczała swemu twórcy i znakomitym wykładowcom opinię jednego z najważniejszych ośrodków polskiego życia kulturalnego nie tylko na Wołyniu, ale na całych Kresach dawnej Rzeczypospolitej. Wśród uczniów tego liceum znalazły się takie indywidualności, jak: Juliusz Słowacki, Antoni Malczewski i Stanisław Worcell.

W ciągu jednego pokolenia w Krzemieńcu wyrosła cała plejada znanych w historii nauki i kultury uczniów, których dzieła i czyny promieniowały na całą Polskę i polską diasporę w Europie. Dzięki tym ludziom Krzemieniec stał się w latach 1805-1831 porównywalnym z Wilnem, Warszawą, Krakowem, Wiedniem i Paryżem centrum polskiego życia intelektualnego. To był niespotykany w dziejach fenomen małego, prowincjonalnego miasteczka, które bez żadnej przesady można było nazwać Atenami Wołyńskimi i polskim Oxfordem nad Ikwą.

W 1831 r., na fali carskich represji po upadku powstania listopadowego, uczelnię krzemieniecką zamknięto, a jego bogatą bibliotekę, zbiory muzealne, pomoce naukowe oraz część kadry profesorskiej przewieziono do Kijowa, tworząc tam Uniwersytet Św. Włodzimierza. Krzemieńcowi wyrwano serce, unicestwiono polski ośrodek intelektualny. Odrodził się on na krótko po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku dzięki Piłsudskiemu.

Świetność polskiego Krzemieńca zamyka wybuch II wojny światowej. Wycofujący się pod naporem wojsk niemieckich rząd polski na krótko znalazł tam schronienie. Wkrótce do Krzemieńca weszli Rosjanie. I znów jak przed stu laty zniszczyli słynną uczelnię krzemieniecką. Przyłączyli się do tego dzieła Niemcy, którzy w czasie okupacji, w latach 1941-1944, wymordowali wspólnie z ukraińskimi nacjonalistami wielu profesorów i wychowanków kresowego Oxfordu.

Opolscy Wołynianie

Z Wołynia pochodzi osiadły w Opolu malarz Wincenty Maszkowski - w młodości związany z "Teatrem 13 Rzędów" Jerzego Grotowskiego. Wołynianką po mieczu jest świetna opolska socjolog dr Danuta Berlińska, której ojciec Walenty Bober urodził się pod stolicą Wołynia - Łuckiem. Również właściciel słynnej opolskiej naleśnikarni nad Młynówką, długoletni radny miasta Opola Ryszard Czerwiński jest Wołyniakiem z Dubna. Jego krajanem jest świetny opolski pedagog, długoletni dyrektor Technikum Materiałów Wiążących w Opolu Benedykt Raczyński.

Z okolic Dubna, ze wsi Konstantynówka, pochodzi docent Józef Pietrzykowski - długoletni dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii opolskiej WSP. Jako chłopiec był świadkiem samoobrony Polaków wołyńskich przed niosącymi pożogę sotniami banderowców. W 1943 roku ocalał cudem, chroniąc się wraz z rodzicami w Kiwercach pod Łuckiem. Absolwentem krzemienieckiego liceum był urodzony w Żerebkach na Wołyniu prof. Jan Wesołowski (1902-1982) - wybitny fizyk, organizator fizyki na opolskiej WSP. Wołynianką po kądzieli, po mamie Jolancie Malczewskiej urodzonej w Krzemieńcu, jest obecna wicedyrektor departamentu kultury Urzędu Marszałkowskiego w Opolu Magdalena Matyjaszek.

Nikt dotychczas nie policzył opolskich Wołynian. Jest ich wielu wśród nas. Już tych kilka wymienionych wyżej nazwisk pokazuje, jak istotny wkład wnosili i wnoszą w historię Śląska Opolskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska