Nie ma śladu po wojennej zbrodni w Konradowie

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Marianna Kazberowicz pokazuje plac w Konradowie, gdzie znajdowały się budynki gospodarstwa ogrodniczego. To tu esesmani zastrzelili 138 więźniów, 2 uciekinierów i przypadkowo 2 pracowników gospodarstwa.
Marianna Kazberowicz pokazuje plac w Konradowie, gdzie znajdowały się budynki gospodarstwa ogrodniczego. To tu esesmani zastrzelili 138 więźniów, 2 uciekinierów i przypadkowo 2 pracowników gospodarstwa.
Starsi ludzie z Konradowa dziwili się, że w tym miejscu tak lubią się zbierać stada wron. Zrozumieli dlaczego, gdy po latach powrócił tu jeden z więźniów.

Do wioski pod Głuchołazami doszli 28 stycznia wieczorem. Esesmani kazali się zatrzymać w dużym gospodarstwie. Przeliczyli ich dwukrotnie i zapędzili na noc do stodoły, która stała nieco dalej, w polu. To był komfortowy nocleg. Od kilku dni spali głównie pod gołym niebem na mrozie. Raz na jakimś wiejskim stadionie, gdzie w nocy eskorta z SS strzelała do skupionych w grupki więźniów. W Głubczycach zapędzono ich na noc do kina miejskiego.

- Przez ostatnie 9 dni jedliśmy cztery razy. W stodole każdy szukał wokół siebie nie wymłóconego zboża - wspomina Leon Foksiński, 91-letni mieszkaniec Bielska-Białej. Dziś chyba już jedyny żyjący uczestnik tego marszu śmierci. - O szóstej rano zaczęto nas ustawiać piątkami na placu obok stodoły.

Po przeliczeniu okazało się, że brakuje dwóch więźniów. Esesmani zaczęli przeszukiwać zabudowania, a więźniom w kolumnie zapowiedzieli, że za ucieczkę zostaną karnie zdziesiątkowani. Po chwili jednak wywlekli ze stodoły uciekinierów, Czecha i Ślązaka. Strasznie pobitych. Czech miał ucho prawie oderwane od głowy. Zaczęli uciekać i wtedy eskorta SS otworzyła do nich ogień. Strzelając w stronę drewnianych zabudowań, przypadkowo zabili dwóch pracowników gospodarstwa, Niemców, którzy przez szpary obserwowali wydarzenia. To wywołało wściekłość wśród dowódców marszu.

- Esesmani zaczęli robić u więźniów rewizję osobistą. Oddzielali tych, którzy mieli przy sobie choćby ostry kawałek łyżki, nóż czy brzytwę - opowiada dalej Leon Foksiński. - Oberkapo z Oświęcimia pluł im na czoło, robił ołówkiem krzyżyk na czole i popychał za stodołę. Słyszałem dokładnie, jak podoficer zdawał relację, że wyprowadzono 138 ludzi.

Za stodołą zaczęła się strzelanina. Jednego z więźniów zabito na miejscu, na oczach pozostałych, bo ukląkł i błagał o litość. Kula z karabinu przystawionego do głowy rozerwała mu czaszkę.

Drogi usłane trupami
Leon Foksiński miał wtedy niecałe 26 lat. Urodził się na wsi pod Bielsko-Białą. W czasie okupacji skierowano go do pracy w hucie Bobrek w Bytomiu. W 1943 roku na 16 tygodni trafił do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu za samowolne opuszczenie 2 dni pracy.

Potem wrócił do pracy w hucie, aż w połowie 1944 roku majster oskarżył go o stawianie oporu i próbę pobicia. Jako więzień trafił najpierw do obozu karnego w Mysłowicach, a potem do więzienia gestapo w Bytomiu. 20 stycznia 1945 roku razem z innymi więźniami przewieziono go na dworzec kolejowy w Gliwicach, gdzie cywilnych aresztantów, w cywilnych ubraniach, dołączono do wielkiego transportu obozowych więźniów wywożonych właśnie z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.

Swój "marsz śmierci" zaczęli 30 kilometrów dalej, dowiezieni kolejowymi węglarkami na stację Rzędówka koło Rybnika. Według historyków Muzeum Oświęcimskiego na miejsce dotarło w tym transporcie ok. 2,5 tys. ludzi. Część nie była w stanie wyjść z wagonów, więc esesmani otworzyli ogień. Po wymarszu kolumny nad ranem 22 stycznia 1945 roku zebrano na stacji 300 trupów. Po 250 kilometrach marszu do Gross-Rosen dotarło tylko ok. 300 więźniów.

Foksiński znalazł się w grupie tych, którzy ciągnęli na sankach, po dwóch, bagaże esesmanów z eskorty. Szedł na końcu kolumny, przez Racibórz, Głubczyce, Prudnik. Widział pobocza dróg usłane trupami zmarłych z wycieńczenia, zabitych. Przeżył marsz śmierci. Wtedy, 29 stycznia rano, po masakrze 138 więźniów, eskorta pognała ich kolumnę dalej do Głuchołaz. Szli niecałą godzinę. Zapamiętał piekarnię w centrum miasta, przed którą czekali stłoczeni na placu, aż esesmani dostaną świeży chleb.

Stali tak cztery godziny. Potem pognano ich głodnych dalej na zachód, w stronę gór. Wieczorem, w czasie noclegu w jakiejś kolejnej stodole, Foksiński namówił drugiego więźnia do ucieczki. Po drodze kilku gospodarzy dało im jedzenie, ktoś przenocował w stodole. Przed miastem się rozdzielili. Leon Foksiński do dziś nie wie, z kim uciekł i czy tamtemu udało się przeżyć. Sam wpadł w Głuchołazach, zatrzymany przez wojskowy patrol. Na gestapo opowiedział, że jest przymusowym robotnikiem. Uwierzyli.

Odesłali go do pracy na miejskim cmentarzu. Dwa dni po ucieczce kopał grób zbiorowy, do którego wrzucono kilkanaście ciał w pasiakach. Jeszcze w lutym 1945 roku odesłano go do Bremy, potem do Hanoweru. Wyzwolili go Anglicy 21 kwietnia 1945 roku. W grudniu wrócił do rodziny pod Bielskiem. W 1975 roku opowiedział swoją historię prokuratorowi z Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich.
Do Głuchołaz Leon Foksiński przyjechał pierwszy raz po wojnie we wrześniu 2000 roku. Wspomnienia nie dawały mu spokoju. Przeszedł przez miasto, jak wtedy, kilkanaście kilometrów w stronę gór, pytając miejscowych o poniemieckie gospodarstwa. Chciał odnaleźć miejsce swojej ucieczki i miejsce śmierci 138 więźniów. Nie udało mu się. Trafił wreszcie do urzędu miasta i do głuchołaskiego historyka dr. Pawła Szymkowicza. Miejscowa gazeta "Nasze Życie Głuchołaz" opisała historię jego marszu śmierci.

- Przeczytałam ten artykuł w gazecie i rozpoznałam zabudowania, w których wykonano egzekucję na więźniach. Przedtem nikt we wsi nie wiedział o takim zdarzeniu - mówi Marianna Kazberowicz z Konradowa pod Głuchołazami. Pani Marianna jako 6-letnia dziewczynka w lipcu 1945 roku zamieszkała w Konradowie, wtedy jeszcze w jednym domu z niemiecką rodziną. Doskonale pamięta rozległe gospodarstwo ogrodnicze na końcu wioski, które do 1945 roku należało do jednego z głuchołaskich sanatoriów. Po wojnie przejęły je Wojska Ochrony Pogranicza. Budynki zburzono gdzieś w połowie lat 50. W czasie rozbiórki stodoły robotnicy znaleźli w ścianach karabinowe kule. Dziś na tym miejscu jest parking obok przejścia granicznego.

Leon Foksiński przyjechał jeszcze kilka razy do Głuchołaz. Rozpoznał wzgórze w Konradowie, na którym jego kolumna zatrzymała się 28 stycznia. Wskazał miejsce, gdzie rozstrzeliwano więźniów. Znalazł zburzony dom w czeskich Kolnovicach, gdzie udało mu się uciec. W 60. rocznicę marszu śmierci władze Głuchołaz przyznały mu tytuł honorowego obywatela, za który jest wdzięczny do dziś. Sam ma tylko jeszcze jedno marzenie - żeby na miejscu zbrodni w Konradowie stanął obelisk upamiętniający tragedię. Żeby odnaleźć grób tych 138 pomordowanych i postawić na nim krzyż.

Kości, nie bursztyny
- Jakieś 15 lat temu do sąsiedniej wioski Podlesie przyjechała Niemka, która mieszkała tu przed 1945 rokiem - opowiada Marianna Kazberowicz. - Pod koniec wojny jako 12-letnia dziewczynka chodziła na plebanię na lekcje religii. Pewnego dnia do wioski przyjechało jakieś wojsko, zagrodzili dojście do kościoła, podobno rzucali granaty dymne, żeby nikt nie widział co robią. Potem przyjechały samochody ze skrzyniami i coś zakopywali. Kiedy ta Niemka przyjechała tu znowu po wojnie, to była przekonana, że w Podlesiu ukryto Bursztynową Komnatę.

Czytaj e-wydanie NTO - > Kup online

Wynajęła koparkę i przed kościołem w Podlesiu zaczęła kopać trzymetrowy dół. Nic nie znaleźli, tylko stary kałamarz. Poszłam tam wtedy zobaczyć, jak kopią, i spotkałam znajomego, autochtona. - Tu są ludzie pochowani, a nie skarby - powiedział mi wtedy. Kiedy wyszła na jaw sprawa pana Foksińskiego, od razu skojarzyłam, że tam leżą ci więźniowie z Oświęcimia.

Marianna Kazberowicz powołuje się jeszcze na drugą rozmowę, ze znajomą, która po wojnie została w Podlesiu. Niechętnie opowiadała na ten temat. Potwierdziła tylko, że powyżej kościoła, pod lasem, jest jakiś zbiorowy grób. Proboszcz, za którego prowadzono poszukiwania Bursztynowej Komnaty, zmarł przed rokiem. Nowy ksiądz nic nie słyszał, żeby ktoś później interesował się skarbami czy grobami przy kościele.

W 2002 roku w miesięczniku "Odkrywca" ukazał się artykuł Leszka Adamczewskiego "Pomyłka Waltraudy Kreger", który opisuje poszukiwania Bursztynowej Komnaty prowadzone w 1992 roku w Podlesiu. Za zgodą polskich władz cywilnych i kościelnych, w obecności policji, prokuratury przekopano teren przy kościele w Podlesiu i niczego nie znaleziono. Dwa lata później - jak pisze Adamczewski - sąsiedni teren, też należący do kościoła, przeszukała georadarem Międzynarodowa Agencja Poszukiwawcza. Autor artykułu cytuje Włodzimierza Antkowiaka z MAP, który twierdzi, że na głębokości 3 metrów natknęli się na coś, co może być bunkrem. A może raczej zbiorowym grobem?

Historyk z Głuchołaz dr Paweł Szymkowicz wysłał wspomnienia Leona Foksińskiego i artykuły z lokalnej prasy do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau i do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu przy IPN w Opolu. Zbrodnia z Konradowie została przez nich potraktowana jako dotychczas nieznana. Zgodnie z wcześniej prowadzonymi śledztwami i badaniami historycznymi na Opolszczyźnie ustalono 72 miejsca zabójstw więźniów oświęcimskich. W ciągu dwóch lat po wojnie ówczesne władze przeprowadziły 11 ekshumacji zbiorowych mogił. Największe ekshumacje w rejonie Głuchołaz przeprowadzono wtedy w Bodzanowie, gdzie w trzech grobach odnaleziono 60 ciał.

- W żadnym przypadku nie ujawniono mogiły zawierającej ponad 100 zwłok - pisał do dr. Pawła Szymkowicza prokurator Adam Bogumił Dec z IPN. - Nie ujawniono też mogiły w pobliżu wsi Konradów.
Prokurator Dec już nie pracuje w opolskiej komisji. - Nie pamiętam tej sprawy - powiedział nam prok. Grzegorz Bryda, który dziś kieruje Oddziałową Komisją Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Opolu. - Proszę napisać do nas wniosek, będziemy szukać akt tej sprawy.

Leon Foksiński dostał we wrześniu 2005 roku pismo z Opolskiego Ośrodka Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Zdawkową informację, że przekazano całość materiałów dotyczących upamiętnienia zamordowanych 138 uczestników marszu śmierci do sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Warszawie "celem kontynuowania postępowania". Rada milczy od pięciu lat.

Ostatni świadek zbrodni w Konradowie ma dziś 91 lat. Ciągle czeka, że stanie tu znak pamięci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska