Album opolski. Saga Antoniego Piechniczka

fot. Archiwum rodzinne
fot. Archiwum rodzinne
Swego czasu rodacy wspólnie z Bohdanem Łazuką śpiewali o nim piosenkę. Dziś mieszka w Wiśle, ale odwiedza Opole i z wnukami spaceruje po wyspie Pasiece.

W ostatni poniedziałek Antoni Piechniczek w swoim domu w Wiśle świętował 68. urodziny. I choć bieg niemal wszystkich wiosen wyznaczała piłka, to jubilat wciąż nie ma jej dość.
- Do grobowej deski będę pracował w sporcie, jeździł na kursy trenerskie, konferencje szkoleniowe. Z mlekiem matki wyssałem piłkarskiego bakcyla - śmieje się Antoni Piechniczek, jeden z najsłynniejszych polskich trenerów piłkarskich, który pracował z trzema reprezentacjami narodowymi na trzech kontynentach: w Europie, Afryce i Azji.

Wychowany przez kobiety
Jego ojciec Emil Piechniczek pochodził z Raciborza. Przed wojną imał się różnych zajęć, by zarobić na chleb. Mając smykałkę do mechaniki, znalazł m.in. pracę w chorzowskiej zajezdni tramwajowej. W Chorzowie poznał i poślubił Magdalenę Marczok. Tam, 3 maja 1942 roku, urodził się Antoni Piechniczek.

- Z powodu rodzinnych tradycji piłka nożna była moim przeznaczeniem - uważa jedyny polski trener, który dwukrotnie wprowadził naszą reprezentację do mistrzostw świata. - Moja babcia ze strony mamy, Jadwiga, była siostrą Jana, Józefa i Franciszka Bartoszków. Oni współzakładali klub mający swoją renomę i pozycję w polskim sporcie - Ruch Chorzów. Nazwa wzięła się nie z ruchu jako zjawiska fizycznego, tylko z ruchu narodowowyzwoleńczego. Powstał w trakcie drugiego powstania śląskiego w 1920 roku. Od dziecka chodziłem na mecze ligowe Ruchu, gdzie bracia Bartoszkowie grali.

Antosia wychowywały mama, jej siostra i babcia. Ojciec nie wrócił z wojny. Do dziś nie wiadomo gdzie zginął i gdzie jest jego grób. Czerwony Krzyż uznał go za zaginionego i poległego 9 maja 1945.

- Antoni chował się wśród samych pań, pewnie dlatego wyniósł z domu wielkie ciepło i przywiązanie do rodziny - mówi żona Zyta Piechniczek.

Pani Zyta doskonale zna losy rodziny męża, bo wychowywali się na jednym podwórku:

- Nasze mamy były koleżankami szkolnymi, dlatego więzy naszych rodzin są tak bliskie - opowiada. - Właściwie aż do naszego ślubu Antoni był dla mnie przyszywanym kuzynem, a teściowa była dla mnie ciocią. Ona była mamą chrzestną mojego brata. Znałam całą rodzinę przyszłego męża, wszystkie kuzynki, bo niejako byłam jedną z nich. Na przyjęciach rodzinnych bywaliśmy razem, wówczas - powiedziałabym - z konieczności. Natomiast na studiach coś zaiskrzyło i tak się zaczęło.
Podglądał Gerarda Cieślika
Po wojnie chłopcy nie mieli wielu atrakcji. Ganiali za piłką, a idolami byli liderzy lokalnych drużyn. Mały Antoś z wypiekami na twarzy podglądał treningi i mecze Ruchu, na które zabierała go babcia. Imponował mu słynny Gerard Cieślik. W wolnych chwilach kopał piłkę z kolegami na podwórku. W szkole średniej trafił do chorzowskiego MKS-u Zryw.

- To była kuźnia talentów. Stamtąd wyszli reprezentanci Polski tacy jak Zygfryd Szołtysik czy Jan Banaś - opowiada Piechniczek. Po maturze, w wieku 19 lat, opuścił rodzinny dom i przeniósł się do stolicy.

- Piłka była ważna, ale dla mnie najważniejsze było ukończenie studiów o profilu wychowanie fizyczne - wyjaśnia pan Antoni. - Wówczas na topie była jedna tego typu uczelnia: Akademia Wychowania Fizycznego w Warszawie. Tam studiowali Waldemar Baszanowski, Zygmunt Smalcerz, Władysław Nikiciuk, Janusz Sidło, Hubert Wagner, Edward Skorek. O ligowej drużynie koszykarzy AWF-u mówiło się "Czarodzieje z Bielan". Studiować tam to jak wejść do najbardziej ekskluzywnego klubu. A skoro udało mi się dostać do warszawskiego AWF-u, to chciałem też grać w najbardziej liczącym się klubie, jakim była Legia. To był sposób na życie, bo grając w Legii - zarabiałem na studia. W domu się nie przelewało, chowałem się bez ojca i musiałem zarobić na wiedzę.

Życiowe wybory
Zanim Piechniczek zdecydował się na studia AWF, wahał się, czy nie studiować socjologii. To była jego druga pasja.

- Urodziłem się i wychowywałem na Śląsku, gdzie ocierałem się o różne grupy społeczne i zawodowe - wyjaśnia. - Klasa robotnicza była potęgą. Kumple z podwórka to ludzie z rodzin robotniczych, doskonale znałem problemy przemysłu, dlatego problematyka społeczna i socjologia bardzo mnie interesowały. Postawiłem jednak na sport, bo w tamtych czasach futbol był wielką szansą ustawienia się w życiu.
Zainteresowania socjologią pomogły w profesji trenera, przy prowadzeniu drużyny.

Drugi życiowy wybór nastąpił po studiach. Piechniczek miał propozycję, by zostać w Warszawie i grać w Legii, ale wrócił do Chorzowa. O powrocie zdecydowały także względy osobiste.

- Zyta kończyła studia w Krakowie i miała stypendium fundowane przez urząd z Chorzowa. Po studiach kilka lat musiała je odrabiać, pracując w chorzowskiej szkole. Gdybym został w Legii, to kilka lat musielibyśmy żyć na dwa domy, a to mi nie odpowiadało. Po studiach się pobraliśmy i znów zamieszkaliśmy w Chorzowie - tłumaczy pan Antoni. - W żonie mam dobrego partnera życiowego, jest bardzo wyrozumiała. Z racji profesji ciągle gdzieś wyjeżdżałem i zawsze z przyjemnością wracałem do domu. Obrazowo mówiąc, miałem zabezpieczone tyły. Wiedziałem, że dzieciom nie dzieje się krzywda, dom jest czysty i zadbany. Wszyscy czekają, aż tato wróci. Podczas kontraktów żona wszędzie ze mną jeździła.

- Tyle lat z facetem wytrzyma tylko święta kobieta - rzuciła jedna w redakcyjnych koleżanek, kiedy powiedziałem, jak długo znają się Piechniczkowie.

- Nie trzeba świętości, by tyle lat przeżyć, poza tym facet wcale nie jest taki zły - śmieje się pani Piechniczkowa. - On często był na wyjazdach, w związku z tym miał w domu ołtarzyk. Może to sekret naszego długiego współżycie, że nie zdążyliśmy się sobą znudzić.

Szpiegowskie spacery po Opolu
Po piłkarskiej karierze Piechniczek został trenerem. Dwa lata pracował w BKS-ie Bielsko Biała, a w 1975 roku przyjechał do Opola. Wówczas Odra grała w II lidze i chciała awansować. Ambitny 33-letni trener podjął wyzwanie.

- Przeniosłem się do Opola z rodziną - wspomina. - Dla mnie warunkiem powodzenia i sukcesu w pracy jest to, że muszę mieć rodzinę przy sobie. Małżonka rozpoczęła pracę w Opolu w szkole, dzieci chodziły do przedszkola, potem do szkoły podstawowej, a ja spokojnie mogłem pracować w Odrze.
Młody trener szybko znalazł wspólny język z liderami drużyny. Odra była drużyną waleczną i pod ręką Piechnika zaczęła odnosić sukcesy.

- Nie była klubem bogatym, ale spełniała wymogi niezbędne do wywalczenia awansu: był sprzęt, obozy, wyjazdy, regularnie płacone pensje, premie meczowe - wspomina trener. - Większość piłkarzy mieszkała na Opolszczyźnie, utożsamiała się z Odrą. Tworzyliśmy bardzo dobry, rozumiejący się sportowy kolektyw, w dobrym tego słowa rozumieniu. Piłkarze to nie są ludzie święci, ale trzeba zachować pewne reguły i zasady. Drużyna musi mieć świadomość, że trener wszystko kontroluje. I sam świeci przykładem. Nie może być tak, że na zgrupowaniu zakazuje zawodnikom wypić piwo, a sam się afiszuje z butelką.

Pan Antoni miał swoje sposoby na kontrolowanie zawodników.
- Mecze rozgrywano dość wcześnie. W niedzielę mecz był o 11, do domu wracałem o 14 i po niedzielnym obiedzie wyciągałem żonę na spacer. Polegał on na tym, że przechodziliśmy po osiedlach, gdzie mieszkali piłkarze i sprawdzałem, czy ich samochody są na parkingu. Jak stoją, to chłopcy są w domach. Jak auta nie ma, to ruszyli w teren. Zapraszałem małżonkę do restauracji "Europa" na kawę, ale przede wszystkich chciałem tam sprawdzić, czy moje gwiazdy nie świętują sukcesu.

Brak tylko mistrzostwa
Choć minęło już ponad 30 lat, to były selekcjoner z rozrzewnieniem wspomina czasy pracy Opolu.

- Na pytanie, który klub wywarł na mnie największy wpływ, niesprawiedliwością byłoby pokazać jeden - analizuje szkoleniowiec. - Jednak pierwsza wielka profesjonalna piłka, pierwsze bardzo trudne wyzwanie trenerskie miałem w Opolu. Pomagałem Odrze odnosić sukcesy, a Odra kreowała mnie. Pomagałem piłkarzom, a oni pracowali na mnie. Tak jest zawsze. Nie byłoby legendy Kazimierza Górskiego, gdyby nie tacy piłkarze jak Lato, Szarmach, Deyna, Lubański, którzy pracowali na niego. Jednak najpierw on musiał ich wykreować, dać szansę gry, stworzyć znakomitą drużynę.

Odra Piechniczka awansowała do I ligi. W 1977 roku wygrała Puchar Ligi i zagrała w Pucharze UEFA. Została najlepszą drużyną na półmetku rozgrywek w sezonie 1978/79. Niestety, na wiosnę straciła przewagę i skończyła rozgrywki na 5. miejscu.

- Jeśli w tym czasie czegoś brakowało nam do szczęścia, to mistrzostwa Polski - wspomina w nutką żalu. - Po raz pierwszy i jedyny w historii Odry - szansa na to była olbrzymia. Tytuł wywalczył Ruch Chorzów, z którym dwa razy wygraliśmy, zarówno w Opolu, jak i w Chorzowie. To świadczy, że nie byliśmy drużyną słabszą. Potrafiliśmy ograć Legię w Warszawie 5-3, strzelając wszystkie bramki po przerwie. Legia nigdy wcześniej ani później w żadnym meczu ligowym nie straciła 5 bramek w jednej połowie i to na własnym boisku. Czas goi rany, ale szkoda, że nie zdobyliśmy mistrzostwa, bo czułem, że to jest możliwe.

- Z wielkimi łzami opuszczałam Opole, w którym mieszkałam pięć lat - wspomina Zyta Piechniczek. - To był bardzo piękny okres. Fajnie było, gdy w Chorzowie pod jednym dachem żyły cztery pokolenia, ale chciało się też samodzielności. Zyskaliśmy ją w Opolu. Pracowałam w liceum przy ulicy Kościuszki. Justynka chodziła do żłobka, a dwójka starszych dzieci do szkoły przy ulicy Powstańców Śląskich. W pracy szybko zostałam zaakceptowana, po dwóch latach młodzież wybrała mnie na najlepszego nauczyciela. Mąż odnosił sukcesy w klubie. To przekładało się na udane życie rodzinne. Kiedy zabierałam cały majdan do Chorzowa, obiecywałam, że jeszcze tu wrócę, ale życie potoczyło się inaczej.

Po Odrze Piechniczek pół roku pracował jako trener koordynator Śląskiego Związku Piłki Nożnej w Katowicach i pod koniec 1980 roku dostał ofertę objęcia reprezentacji Polski.

- Zadzwonił do mnie Bernard Blaut, który wówczas pracował w PZPN-ie i powiedział, że jestem jednym z kandydatów - opowiada Piechniczek. - Poprosiłem o tydzień do namysłu. Spotkałem się z prezesem Odry Feliksem Gruchałą, pytając o radę. Powiedział, że taką propozycję dostaje się raz w życiu, że na pewno dam sobie radę i mam się nie zastanawiać.

Córka wymodliła medal
I dał sobie radę. Wywalczył awans do mistrzostw świata w Hiszpanii, gdzie Polska w 1982 roku zajęła 3. miejsce.

- Straciliśmy wiele nerwów - opowiada Zyta Piechniczek. - Na początku nie było łatwo, po remisach z Kamerunem i Włochami krakało się, że działacze pojadą i na miejscu wymienią trenera. W domu najmłodsza córka wypełniała rubryki z wynikami, syn zbierał wycinki z gazet i robił ojcu kronikę. Najstarsza bardzo przeżywała mundial. Oglądała wszystkie mecze, siedziała w kościele, modląc się o dobry wynik.

Cztery lata później znów nasza drużyna zakwalifikowała się na mundial. W Meksyku odpadła w 1/8 finału, przegrywając 0-4 z Brazylią. Piechniczek wpisał się do historii polskiego sportu. I choć reprezentacja to najwyższa półka zawodowa dla trenerów, to Piechniczek sukces rozpatruje w innych kategoriach.

- To praca dla Odry Opole dała mi najwięcej satysfakcji. Bo byłem trenerem warsztatowcem, który lubił codziennie przyjść do klubu, przebrać się z piłkarzami, na treningu pokazać wszystkie ćwiczenia - opowiada. - Byłem taka "Zosia samosia", co wszystko musi sama pokazać - od rozgrzewki po ćwiczenia rozluźniające. Potem herbata, do domu, drzemka i drugi trening. A jak nie było popołudniowego treningu to szedłem do klubu sprawdzić, czy trawa przystrzyżona, czy ją podlewają. Żyłem klubem 24 godziny na dobę. W reprezentacji jest inaczej. Różnica między kadrą a klubem jest taka, jak między żoną a kochanką. Klub to proza życia, a reprezentacja to blichtr. Zawodnicy przyjadą, pochwalą się nowymi adidasami, mają nowe dresy, buty, torbę, piękny wyjazd. Trener się nie znudził, bo ostatni raz się widzieliśmy kilka miesięcy temu. Kiedyś Wojtek Tyc pytał, czy można codziennie jeść to samo ciastko. Po miesiącu ono jest ciągle tak samo dobre, ale człowiek coś by zmienił. Choć oczywiście prestiżowo okres pracy z kadrą był dla mnie najważniejszy.

Piechniczek miał jeszcze jedną przygodę z reprezentacją. Objął ją w 1996 roku, jednak nie udało się awansować do MŚ we Francji i w 1997 roku podał się do dymisji. Na pytanie, czy nie żałuje decyzji, odpowiada:

- Ale czy trener powinien być odważny, czy skalkulowany, powinien podjąć ryzyko czy nie? Mój błąd polegał na tym, że nie znałem realiów naszego futbolu. Prawie 10 lat byłem poza krajem, poza polską piłką, nie znałem zawodników, ich mentalności. W porównaniu do zawodników z lat osiemdziesiątych to była przepaść.

Piechniczek prowadził jeszcze dwie reprezentacje narodowe. Z Tunezją był na igrzyskach olimpijskich w Seulu w 1988 roku, był też selekcjonerem Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Po drugiej próbie z naszą kadrą zajął się pracą w PZPN-ie, działalnością naukową (od 2000 roku jest wykładowcą na AWF-ie im. Jerzego Kukuczki w Katowicach) oraz polityką. Jest senatorem Platformy Obywatelskiej.

- Nie zabieram głosu w sprawach, na których się nie znam - mówi Piechniczek. - Natomiast dyskutuję nad problemami, które leżą mi na sercu: wychowanie i kultura fizyczna, turystyka, sport wyczynowy. Poruszam się w polityce ze swobodą, natomiast nie zabiegam o laury i na siłę nie wchodzę do najwyższych władz. Tym bardziej, że postawiłem sobie cezurę czasową i jak się skończy kadencją, kończę przygodę z polityką.

Definitywnie też skończył z trenerską ławką.

- To zajęcie dla młodszych. Nie będę się ścigał z Majewskim, Janasem, Probierzem, Fornalikiem, których kiedyś trenowałem. Poza tym nie byłoby mnie stać na takie poświęcenie, że idę na spacer i szukam samochodów moich zawodników.

Wciąż wraca do Opola
Antoni i Zyta Piechniczkowie mieszkają w pięknym domu w Wiśle. Były selekcjoner z dumą opowiada o swoich dzieciach i cieszy się z ośmiorga wnucząt.

- Mamy dwie córki i syna, a każde ma inną profesję i mieszka w różnych miejscach. Najstarsza Joanna jest lekarką, pracuje i mieszka w Bostonie w USA. Ona była największym kibicem, najbardziej czuła piłkę nożną, przeżywała każde moje wyjazdy i mecze. Syn Tomasz pracuje w komisji pozyskiwania środków unijnych Urzędu Miasta w Chorzowie. Zdobywa pieniądze na projekty związane z modernizacją i infrastrukturą miasta. Najmłodsza Justyna skończyła Wyższą Szkołę Handlową z językiem wykładowym francuskim. Ona bardzo się przywiązała do Opola i tam mieszka. Jej synowie i córka urodzili się w Opolu. Chłopcy grają w hokeja w najmłodszej grupie Orlika.

Państwo Piechniczkowie czasami odwiedzają przyjaciół w Opolu.

- Wielu ich już nie ma, bo część umarła, inni wyjechali z Opolszczyzny - tłumaczy Antoni Piechniczek. - Jednak gdy przyjeżdżamy do Opola, to poza córką mamy kogo odwiedzić. Niestety, na częste wizyty nie ma czasu.

Pan Antoni wciąż lubi spacery po Opolu, choć już nie "szpieguje" swoich piłkarzy.

- Uwielbiam wyspę Bolko, bardzo lubię teren nad Kanałem Ulgi oraz bulwar wzdłuż Odry w kierunku zoo. I wszystkie okoliczne lasy, do których jeździliśmy na grzyby czy z drużyną na zgrupowania. Myślę, że wciąż nie zgubiłbym się w opolskich lasach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska