Zapomniane wioski na sudeckiej granicy

fot. Krzysztof Strauchmann
Marianna i Władysław Biczowie przeprowadzili się kilka lat temu do Podlesia. Na Opolszczyźnie nie ma drugiej wioski z takim widokiem na góry.
Marianna i Władysław Biczowie przeprowadzili się kilka lat temu do Podlesia. Na Opolszczyźnie nie ma drugiej wioski z takim widokiem na góry. fot. Krzysztof Strauchmann
Sudecka granica przypomina Bieszczady i Beskid Niski, pełno tu ukrytych w zaroślach miejsc, gdzie jeszcze niedawno mieszkali ludzie. Tak jak tam, każdy lasek, zarośla kryją ruiny domów, zniszczone krzyże i kaplice.

Po Tomkowicach nie ma śladu nawet na mapie. Las rośnie w zagrodzie Anny i Józefa Pydychów, którzy latem 1945 roku przyjechali tu z Żywiecczyzny. Zarośla weszły w ruiny, ale kamienne mury potężnej stodoły i okazałego domu trzymają się całkiem mocno.

- Z tyłu domu mieliśmy drzwi. Granica biegła metr dalej. Wystarczyło deskę wystawić z okna, oprzeć na płocie granicznym, który zbudowali żołnierze, i mogłam przeskoczyć do Czechosłowacji - wspomina Zofia Wanzel, córka Marii i Józefa Pydychów. Pani Zofia przyjechała do Tomkowic, mając roczek. Wyprowadziła się z mężem do sąsiednich Gierałcic jako ostatnia, w 1969 roku.

- Tuż po wojnie osiedliło się tu 10 rodzin - wspomina dalej. - Trzy kolejne poniemieckie domy zostały puste i powoli popadły w ruinę. Większość ludzi wyprowadziła się z Tomkowic jeszcze przed 1948 rokiem. Woleli iść do miasta albo do większej wioski.

Mojemu tacie też zaproponowali dom we wsi, ale pod warunkiem, że wstąpi do spółdzielni rolniczej, przekaże tam swoje pole i zostanie w spółdzielni kowalem, bo znał się na tym fachu. Ale tata nie chciał do spółdzielni i wolał zostać tutaj. Razem z nim została jeszcze rodzina kuzyna.

Chutor pod specjalnym nadzorem
Na Tomkowice wołali w okolicy - chutor. Że niby jak na wschodzie, odludzie, daleko do innych osiedli. Dzieciaki z kolonii codziennie chodziły do szkoły cztery kilometry polną, ledwie posypaną kamieniem drogą. Prądu nie zainstalowano do końca. Nawet wtedy, kiedy gospodarze wystąpili do władz, żeby im pozwolili pociągnąć kabel od sąsiadów po czeskiej stronie granicy. Wystarczyło postawić jeden słup. Bo najbliższa czeska rodzina Paździorków mieszkała 50 metrów dalej.

W zapomnianych wioskach groby to czasem jedyne dziś ślady dawnego życia.
(fot. fot. Krzysztof Strauchmann)

- Kiedy w Czechosłowacji był kryzys z żywnością, to czasem teściowa kupowała dwa kilo słoniny. Czekaliśmy, aż przejdzie patrol wojskowy, i wtedy rzucaliśmy im przez granicę tę słoninę. A oni czasem odwdzięczali się nam parą nowych butów, bo u nich z tym było łatwiej - opowiada Władysław Wanzel. Pan Władysław "przyżenił się" do Tomkowic w 1963 roku.

- Wesele było w Tomkowicach, w domu teściów, bo tu przed wojną była restauracja, po której została bardzo duża sala - wspomina. - Musieliśmy zgłosić komendantowi najbliższej strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza listę gości weselnych. Wieczorem komendant przyszedł na zabawę sprawdzać obcych, ale wypił weselnego kielicha i dał spokój.

Tutaj wszyscy musieli mieć przy sobie stale dokumenty. Nawet kawalerka wolała tu nie zaglądać na panny. Był taki okres, że wojsko kontrolowało dowody chłopom pracującym na polach. Granica w tym miejscu biegła za Prus i Austro-Węgier. Potem za przedwojennych Niemiec i Czechosłowacji. Znikła tylko na 7 lat, kiedy Hitler zajął Sudety i włączył je do Trzeciej Rzeszy. Ale ludzie i przed Hitlerem krążyli swobodnie po obu stronach.

Korzystali z dróg, sklepów, licznych gospód. Szukali za miedzą pracy czy rynku na swoje usługi. Wszystko skończyło się w 1945 roku. Po jednej stronie osiedlili się Polacy z Małopolski i Kresów. Po drugiej stronie Czesi ze Słowacji. Niemcy musieli wyjechać. Wojsko starannie zaorało pas graniczny, a potem wybronowało ziemię, żeby każdy ślad ludzkiej nogi czy kół można było od razu zobaczyć.

Gdzie granica biegła blisko domów, postawili dodatkowo zasieki z drutu kolczastego i płoty. Co 5 godzin ścieżką wzdłuż pasa granicznego szedł patrol i sprawdzał porządek. - Największy problem był, jak krowy przeszły na drugą stronę, bo głupie zwierzęta nie czuły respektu dla granicy - opowiada pani Zofia. - Trzeba było czekać, aż nadejdzie patrol i zgłaszać żołnierzom. Czasem nie czekałam, tylko szłam za krową, żeby daleko nie uciekła. A potem tłumaczyłam się żołnierzom ze śladów.

- Teściowi uciekł kiedyś cielak - wspomina pan Władysław. - Zgłosił to wieczorem patrolowi, a oni dali znać czeskim strażnikom w Mikulovicach. Znaleźli cielaka, przywiązali do płotu przy swojej strażnicy i kazali się zgłosić następnego dnia. Tymczasem w nocy cielak zerwał się z uwięzi i wrócił do swojej obory. Rano teść poszedł na strażnicę i udaje, że przyszedł po cielaka. Komendant mu mówi: - Jest kłopot, bo cielak zniknął. - Skoro tak, to będziecie za niego płacić.

Na granicy miał być spokój
- Pewien sąsiad wyszedł w nocy w piżamie przed dom, żeby sprawdzić, czemu pies szczeka. Zatrzymał go patrol, bo nie miał przy sobie dowodu osobistego. Żona do rana martwiła się w łóżku, dlaczego nie wraca - Marianna Kowalczyk-Bicz - opowiada anegdotę krążącą do dziś po Podlesiu. Graniczne Podlesie koło Głuchołaz przetrwało do dziś, ale z wioski liczącej po wojnie pół tysiąca mieszkańców została mniej niż połowa. Zniknęło doszczętnie 40 wiejskich zagród.

- Moja rodzina mieszka tu od siedmiu pokoleń. Ojciec urodził się przed wojną w Podlesiu. To była turystyczna wioska znana w całej okolicy. Turyści mówili na nią Mała Bawaria. Tędy prowadził pierwszy szlak w tej części Sudetów, z Głuchołaz do Rejvizu. Działało kilka hoteli i restauracji, we wsi był rzeźnik, piekarnia. Wszyscy chodzili przez granicę bez żadnych problemów. Kiedy nagle zamknięto granicę, mój tata przeżył szok - opowiada kobieta.

Pierwsza padła turystyka. Hotele zamieniono na mieszkania i zakwaterowano osadników ze Wschodu. Jedna restauracja stała się świetlicą zakładową Frotexu, który miał w Podlesiu swoją przędzalnię. Po restauracji "U Burki" do dziś straszą piwnice przy rzece. Inną gospodę i schronisko przy drodze do Gęstwiny porasta las. W ruiny obrócił się poniemiecki przemysł - bielarnia, duży tartak. Przędzalnię Frotexu zamknięto dwa lata temu. Niepotrzebna nikomu czeka na śmierć techniczną.

W latach 60. zaczęły się wyjazdy. Uciekali głównie młodzi, kształcić się w mieście, żeby nigdy nie wrócić do zapomnianej, odciętej od świata wioski. Starsze pokolenie umierało. Przybywało ruin. Opuszczonych domów, zarastających sadów, zaniedbanych kapliczek i krzyży. Jeśli nawet ktoś chciał remontować poniemiecki dom, to miał problemy z kupieniem materiałów budowlanych, skąpo wydzielanych przez władzę.

Przeszkadzała wszechobecność Wojsk Ochrony Pogranicza, kontrolujących, sprawdzających, napuszczających sąsiadów, żeby donosili jeden na drugiego. Do zamkniętej przygranicznej wioski nie dojeżdżały autobusy PKS-u, tylko trzy kursy zakładowe, dowożące ludzi do przędzalni. Cywile musieli chodzić do Głuchołaz pieszo przez las.
Od Gór Izerskich po Racibórz polsko-czeska granica usiana jest miejscami takimi jak Tomkowice czy Podlesie.

Niemiecka Johanka w gminie Otmuchów. Z 6 domów po obu stronach granicy został tylko jeden, po polskiej stronie, zamieszkany przez upartych gospodarzy. Czesi z domami po swojej stronie obeszli się jeszcze gorzej. Po wojnie zostawili je specjalnie nie zasiedlone. Odcięli prąd, rozebrali budynki. Resztki piwniczek straszą w zaroślach. W głubczyckim w latach 50. Czesi wysiedlili ludzi i rozebrali całą dużą wioskę Pelhrimovy. Tylko dlatego, że ciągnęła się wzdłuż granicznego strumienia.

Zostały kopce ziemi w miejscach domów i niszczejący gotycki kościół. Młodzieżowe stowarzyszenie z Jesenika stara się go od kilku lat uratować przed całkowitym zniszczeniem. Do czasów Schengen przygraniczy pas terenu był strefą zamkniętą dla turystów i zwykłych śmiertelników. Po Schengen można go swobodnie penetrować, wyszukiwać ruin jak śladów zaginionej cywilizacji. Nawet po Wojskach Ochrony Pogranicza w wielu miejscach zostały rdzewiejące kolczaste zasieki, druciane płoty w lasach. I pełne tęsknoty za domem wpisy żołnierzy, którzy na korze leśnych drzew wycinali nożem, ile im jeszcze zostało dni do cywila.

Jeszcze tu ludzie wrócą
- Wierzę, że życie jeszcze wróci do Podlesia - mówi Marianna Kowalczyk-Bicz, która niedawno została w wiosce sołtysem. Po 30 latach życia w Nysie przeniosła się do starego domu swoich dziadków z widokiem na góry, który zapiera dech w piersiach. W Podlesiu ruch w nieruchomościach już się zaczął. W ostatnich kilkunastu latach w wiosce sprzedano 500 działek pod budownictwo.

Kupowali ludzie z całej Opolszczyzny i Śląska. Nowe domy na razie powstały tylko cztery, ale może kiedyś to pokolenie przejdzie na emeryturę i będzie chciało w górskich plenerach spędzać wolny czas. Pani sołtys z mężem myślą też o przywróceniu wiosce dawnej turystycznej sławy. Chcą założyć w Podlesiu małą gospodę. Podawać gościom wino z własnej winnicy na południowym, słonecznym stoku.

O Tomkowicach nie mogą też zapomnieć Zofia i Władysław Wenzlowie. Ostatnio ich syn się dopytywał, czy na opuszczonej działce można by coś jeszcze odbudować. Z dojazdem dziś nie byłoby większego problemu. Domy po czeskiej stronie do dziś są zamieszkane. Czeska gmina doprowadziła do nich niedawno asfaltową drogę, tuż przy polskich ruinach. Starosta czeskich Mikulovic Ivan Dost potwierdza, że w dobie Schengen nie ma żadnych przeszkód, żeby Polacy dojeżdżali do swoich domów po czeskiej drodze. Wystarczy wyciąć drzewa i zrobić zjazd na dawne podwórze.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska