Katastrofa w Smoleńsku. Jak politycy chcą wykorzystać tragedię

WS
WS
Zbrodnia - tak o katastrofie z 10 kwietnia mówią dziś politycy PiS. Adwokaci rodzin ofiar są ostrożniejsi, ale i oni stawiają trudne pytania i mnożą wątpliwości. Bo ta sprawa wcale nie jest jednoznaczna.

- Poza ciałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie mamy potwierdzenia, że zwłoki którejkolwiek z pozostałych ofiar zostały poddane sekcji i identyfikacji metodą DNA - mówi mecenas Rafał Rogalski, reprezentujący m.in. rodziny Kaczyńskich, Gosiewskich i Putrów. - Bliscy zmarłych dokonali wprawdzie identyfikacji zwłok w Moskwie, ale nie byli obecni przy składaniu ciał do trumien, które do Polski przyleciały zalutowane.

Tymczasem Beata Gosiewska, wdowa po pośle PiS, trzy miesiące po katastrofie odebrała wstrząsającą przesyłkę. Rosjanie odesłali jej garnitur, w który mieli odziać zwłoki polityka. - Pani Beata Gosiewska, podobnie jak inni krewni osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, nie ma na piśmie żadnego potwierdzenia, że pochowała swojego męża, a nie kogoś innego - mówi mecenas Rogalski. - Zresztą w ekshumacji nie chodzi tylko o identyfikację, ale przeprowadzenie sekcji i określenie przyczyny zgonu.

Na razie Rosjanie dostarczyli do Polski tylko dokumenty, świadczące o wykonaniu tych czynności w stosunku do ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wprawdzie nie ma dowodów, że Rosjanie dopuścili się zaniedbań czy popełnili pomyłki, ale coraz więcej rodzin chce rozwiać narastające wątpliwości. - Dostaliśmy zalutowane trumny i poza słowem nie mamy żadnego potwierdzenia, że są w nich nasi bliscy - mówią krewni ofiar katastrofy. - Kto nam zagwarantuje, że nie pomylono tabliczek, skoro na przykładzie państwa Gosiewskich wiadomo, że Rosjanom nie udało się uniknąć bałaganu.

Ponadto moskiewscy śledczy ociągają się z przekazywaniem Polsce dokumentów. Nie mamy nie tylko oryginałów nagrań z czarnych skrzynek, czy szczątków samolotu. - Także telefon satelitarny prezydenta nie wrócił do Polski - wylicza mec. Rogalski. - Rosjanie twierdzą, że go nie znaleźli. Lista zaniedbań w śledztwie jest długa, rodziny coraz bardziej się niecierpliwią, a politycy doskonale wiedzą, że ta sprawa może w nich uderzyć z potężną siłą. W kampanii prezydenckiej prawie nie poruszano wątku katastrofy, która była bezpośrednią przyczyną tejże kampanii i przyspieszonych wyborów. Oficjalnie kandydaci postępowali tak ze względu na pamięć ofiar, ale prawdziwa przyczyna może być inna: strach.

Ruską trumną w rząd

Gdy 5 lipca (dzień po wyborach) Janusz Palikot wypalił "Lech Kaczyński ma krew na rękach", stało się jasne, że odtąd kulturalnie i z godnością o katastrofie smoleńskiej rozmawiać już nie będziemy. Czy to był przypadkowy atak? Nie, to była odpowiedź na słowa Jarosława Kaczyńskiego, który podczas wieczoru wyborczego zapowiedział dążenie do uzyskania odpowiedzi na temat katastrofy z 10 kwietnia w każdym wymiarze: moralnym, politycznym i prawnym. A kilka dni później sprecyzował, że winni "moralnie i politycznie powinni zejść ze sceny". Odtąd fala emocji systematycznie wzbiera.

Palikot nawoływał do zbadania, czy prezydent podczas tragicznego lotu nie był pijany. A gdy w tym tygodniu na podstawie protokołu z sekcji zwłok okazało się, że we krwi Lecha Kaczyńskiego nie było alkoholu, poseł PO stwierdził, że to "tym gorzej dla prezydenta", bo "jeżeli wywierał presję na lądowanie, to wywierał ją w pełni świadomie". Z drugiej strony poseł PiS Joachim Brudziński oskarżył premiera Donalda Tuska, że dopuścił, by ciało Lecha Kaczyńskiego leżało na błocie "w ruskiej trumnie". A we wtorek Antoni Macierewicz wprost stwierdził, że w Smoleńsku doszło do zbrodni, chociaż odmówił uzasadnienia.

Mają się czego bać

Skąd takie emocje u polityków? Otóż zarówno PiS, jak i PO mają się czego bać w kwestii Smoleńska, bo jedno i drugie środowisko może na następstwach katastrofy stracić bardzo wiele. Przy czym w znacznie trudniejszej sytuacji jest Platforma. - Jeśli chodzi o sam lot, to sprawa jest jasna: nie powinno do niego dojść i cywilna załoga zapewne nie wystartowałaby do takiego rejsu - uważa Tomasz Hypki, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa. - Nie mając wiedzy o pogodzie panującej na lotnisku docelowym, które jest pozbawione przyrządów wspomagających lądowanie w trudnych warunkach, nie leci się.

Hypki nie ma wątpliwości: 96 pasażerów feralnego lotu zginęło przez brawurę pilotów, którzy chcieli pokazać "jak lądują debeściaki". Takie słowa miały paść z ust załogi Tu-154M, gdy koledzy z Jaka-40 poinformowali ich o fatalnej pogodzie na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku (rządowy Jak-40 wylądował tam ponad godzinę przed katastrofą tupolewa).

Pewne jest także, że piloci zeszli poniżej granicy 100 metrów, czego w złych warunkach pogodowych nie wolno im było robić. I ten fakt ponad wszelką wątpliwość obciąża załogę. - Jeśli na 100 metrach pilot nie widzi pasa, ma obowiązek odejść, niezależnie od tego, co słyszy z wieży, czy zza pleców. Niezależnie od wszystkiego - mówi Wojciech Łuczak, ekspert lotniczy, redaktor naczelny pisma "Raport - Wojsko, Technika, Obronność". - Piloci popełnili wszystkie możliwe błędy i w tym sensie wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej jest proste. Ale nie zamyka sprawy, gdyż pozostaje jeszcze aspekt prawny i polityczny.

Wojsko broni swoich

Katastrofa smoleńska ukazała, jak wielki bałagan panował w polskich siłach powietrznych oraz Ministerstwie Obrony Narodowej. Wspomniani piloci Jaka-40 opowiadają dziś w wywiadach, że wieża kontroli lotów w Smoleńsku kazała zejść samolotowi prezydenckiemu na pułap zaledwie 50 metrów. - Załoga Jaka-40 kręci i opowiada dziwne rzeczy, bo gra pod siebie - twierdzi Tomasz Hypki z Krajowej Rady Lotnictwa. - Oni też nie powinni lądować w warunkach, jakie panowały w Smoleńsku, a wylądowali, łamiąc procedury i prawo.

Komisja sił powietrznych uznała wprawdzie ich manewr za dopuszczalny, ale to o niczym nie świadczy, bo w tych strukturach było tyle nieprawidłowości, że ludzie muszą się teraz nawzajem ochraniać. Na razie nie słychać też o konsekwencjach wobec osób przygotowujących kwietniową wizytę prezydenta w Katyniu. - Ekipy Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmerii Wojskowej oraz eksperci od naprowadzania samolotu na lotnisko polowe powinni się znaleźć w Smoleńsku przed przylotem prezydenckiej maszyny oraz trafić na lotnisko zapasowe.

Wtedy piloci nie byliby pod tak potworną presją psychiczną, a po katastrofie telefony satelitarne, laptopy i komórki ofiar nie trafiłyby w ręce Rosjan - mówi gen. bryg. rez. Sławomir Petelicki, twórca i dwukrotny dowódca Jednostki Specjalnej GROM. Ale wyciąganie konsekwencji wobec wspomnianych służb musiałoby mieć także wymiar polityczny. - Podlegają one bowiem bezpośrednio ministrowi obrony Bogdanowi Klichowi - przypomina generał Petelicki.

Tusk odwleka czystkę

Nie chcąc okazać słabości w trakcie kampanii prezydenckiej, premier Donald Tusk nie zdymisjonował Klicha, mimo że za rządów tego ministra polskie wojsko poniosło największe straty od czasów II wojny światowej. Najpierw pod Mirosławcem zginął kwiat lotnictwa, a potem w Smoleńsku dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Minister Ewa Kopacz w kwietniu zapewniała, że miejsce katastrofy zostało starannie oczyszczone, a kilka dni później spod ziemi zaczęły się wydostawać ludzkie szczątki, części samolotu, paszporty, pieniądze i inne rzeczy osobiste ofiar.

Kopacz udzieliła zresztą wielu informacji, które później nie znalazły potwierdzenia (np. o sekcjach zwłok, jakim rzekomo poddano wszystkie ofiary). Pani minister postawiła premiera w na tyle trudnej sytuacji, iż zagubiony Donald Tusk wymyślił nawet naprędce, że rząd wyśle na miejsce katastrofy... archeologów. Ostatecznie pomysł, wyśmiany przez fachowców od kryminalistyki i badania katastrof lotniczych, został schowany do szuflady, chociaż Rosjanie 30 czerwca wydali formalną zgodę na wizytę polskich naukowców.

Wraz z postępem śledztwa premierowi może być coraz trudniej odwlekać wyciągnięcie konsekwencji wobec urzędników, którzy fatalnie przygotowali wizytę prezydenta i jego delegacji w Smoleńsku, później prowadzili nieskoordynowane i niewolne od błędów działania podczas śledztwa.

A także tych, którzy w MON-ie unieważnili przetarg na zakup nowych samolotów rządowych (Jarosław Kaczyński właśnie to nazwał "zbrodniczą polityką", o czym miał powiedzieć 10 kwietnia rano szefowi MSZ Radosławowi Sikorskiemu, gdy ten informował prezesa PiS o smoleńskiej tragedii). Tyle, że jedyny ogłoszony przetarg unieważnił szef MON w rządzie Jarosława Kaczyńskiego - Aleksander Szczygło, który również zginął pod Smoleńskiem.

PIS uprzedza atak

Katalog błędów rządu i śledczych (włącznie z kardynalnym: oddaniem w ręce Rosjan śledztwa w sprawie przyczyn śmierci polskiego prezydenta, najważniejszych wojskowych oraz wybitnych przedstawicieli życia politycznego i społecznego) zostanie stworzony przez zespół poselski PiS, działający od wtorku. Fakt, że na jego czele stanął Antoni Macierewicz Platforma przyjmuje z pewną ulgą, gdyż kontrowersyjny poseł wśród jej elektoratu nie ma wielkiego posłuchu.

Jednak siła argumentów i mnogość zaniedbań oraz pomyłek na pewno nie ułatwi ekipie Tuska obrony. Pewnie dlatego do zespołu jako jedyny spoza PiS zapisał się Janusz Palikot... Partia Jarosława Kaczyńskiego skrzętnie wykorzysta każdy wątek katastrofy, którym będzie mogła uderzyć w rząd i Platformę, gdyż PiS poważnie obawia się potwierdzenia słów Palikota, że zmarły 10 kwietnia prezydent ma "krew na rękach". Coraz więcej wskazuje bowiem, że piloci działali pod ogromną presją VIP -ów znajdujących się na pokładzie, o czym świadczą m.in. ujawnione w mediach fragmenty stenogramów z czarnych skrzynek.

Pierwszy pilot, kpt. Arkadiusz Protasiuk miał krótko przed katastrofą powiedzieć: "jak nie wyląduję(my) to mnie zabije(ją)". Niezależnie od tego, czy kapitan miał na myśli prezydenta, czy obecnego w kokpicie wbrew procedurom generała Andrzeja Błasika, dowódcę sił powietrznych - nikt nie ma już wątpliwości, że piloci działali pod ogromnym, pozaregulaminowym naciskiem.

Eksperci lotniczy są wprawdzie zgodni, że dobrze wyszkolony pilot takiej presji nie powinien ulec, ale co innego teoria, a zupełnie inaczej praktyka, szczególnie w tak hierarchicznej strukturze jak wojsko. - Pilot cywilny, nawet jeśli straci pracę, może sobie szukać innej. Dla pilota wojskowego taka sytuacja oznacza definitywny koniec kariery i wszystkiego, na co pracował przez wiele lat - wyjaśnia Tomasz Hypki. Ekspert nie wchodzi jednak w te rozważania. - Dla mnie nie ulega wątpliwości, że zgubiła ich przede wszystkim brawura - mówi sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa.

Politycy, szczególnie spoza PiS, na pewno będą jednak pod kątem nacisków na załogę (w domyśle - inspirowanych przez Lecha Kaczyńskiego) analizować kolejne fragmenty nagrań z czarnych skrzynek, które uda się odczytać. A zmarły prezydent z góry stoi na straconej pozycji, gdyż wiadomo o jego naciskach na załogę podczas lotu do Gruzji 12 sierpnia 2008 roku.

Trudno tego głośnego zdarzenia nie wiązać z tragicznym rejsem do Smoleńska, tym bardziej, że kpt. Protasiuk był w załodze podczas obu lotów (w 2008 roku jako drugi pilot). Wówczas po powrocie do kraju posłowie PiS Przemysław Gosiewski i Karol Karski wręcz zarzucali pilotom tchórzostwo i nawoływali do ich ukarania za niesubordynację wobec prezydenta, zwierzchnika sił zbrojnych.

Najbliższe miesiące będą pełne ostrych ataków w sprawie katastrofy. Ich natężenie będzie tym silniejsze, bo zarówno PiS w kwestii zaniedbań rządu oraz błędów podczas śledztwa, jak i PO w kwestii nacisków na załogę, będą mieć coraz mocniejsze argumenty. A nie wolno zapominać, że jest jeszcze trzecia strona sporu.

- Rodzinom ofiar zależy jednak wyłącznie na rzetelnym ustaleniu prawdy o tym, jak i dlaczego zginęli ich bliscy - mówi mec. Rafał Rogalski. Czy to pragnienie będzie wykorzystywane politycznie? Trudno zakładać, by politycy obu stron odmówili sobie takiej okazji.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska