Tragedia pod Otłoczynem. Największa katastrofa kolejowa w powojennej Polsce

Fot. Archiwum prywatne
Pełne podróżnych zmiażdżone i zakleszczone wagony można było rozdzielić tylko dźwigami.
Pełne podróżnych zmiażdżone i zakleszczone wagony można było rozdzielić tylko dźwigami. Fot. Archiwum/Gazeta Pomorska
30 lat temu w największej katastrofie kolejowej w powojennej historii Polski zginęło 67 osób. Przyczyn tragedii pod Otłoczynem wciąż nie znamy. Zaś podkłady z pamiątkowymi tablicami upamiętniającymi ofiary tragedii - ktoś ukradł.
19sierpnia 1980 r. nad ranem rozdzwonił się telefon w domu Kazimierza Janickiego, naczelnika toruńskiej lokomotywowni. Dyżurny dyspozytor trakcji zameldował mu: "Zderzyły się dwa pociągi, w tym osobowy z naszą obsadą. Sytuacja jest dramatyczna".

Po kilku minutach pod domem Janickiego był już służbowy samochód. Szybko dotarł na miejsce katastrofy.

- Już na pierwszy rzut oka było widać, że nasz pociąg ratunkowy tu nie wystarczy. Trzeba było wołać pomoc z Bydgoszczy i Zajączkowa Tczewskiego. Ich pociągi ratunkowe miały cięższe uzbrojenie, większe dźwigi, które mogły podnosić całe lokomotywy - mówi Janicki.
Tragedia rozegrała się o świcie. O godzinie 4.18 ze stacji Toruń Główny odjechał opóźniony o ok. 40 minut pociąg osobowy do Łodzi Kaliskiej. Miał dwa wagony doczepione z pospiesznego z Kołobrzegu.

Mieli 8 sekund
Kilka minut później ze stacji kolejowej Otłoczyn w kierunku Torunia bez zezwolenia ruszył pociąg towarowy. Jego maszynista minął sygnał "Stój" na semaforze, rozpruł rozjazd krzyżowy i wjechał na lewy tor. Dyżurny stacji zawiadomił o tym posterunek w Brzozie Toruńskiej. Było już jednak za późno. Chwilę wcześniej, tym samym torem, przez Brzozę przejechał osobowy do Łodzi. Zmierzał wprost w towarowca. Z maszynistami nie było wówczas łączności. Dróżnicy mogli tylko czekać na tragedię.

Po około sześciu minutach jazdy pociągu towarowego i około dwóch od minięcia przez pociąg osobowy Brzozy Toruńskiej nastąpiło czołowe zderzenie. Była godzina 4.30. Jak później wyliczono, maszyniści, od momentu, gdy się zorientowali, że jadą tym samym torem, mieli najwyżej 8 sekund na reakcję.

Nigdy tego nie zapomną
Lokomotywy były spiętrzone. Tabor - zakleszczony, poprzewracany. Wszędzie dookoła leżały ciała. Dziesiątki. Niektóre były pod taborem, inne z niego zwisały. - Do dzisiaj mam to przed oczami: jeden z pasażerów wisiał na lokomotywie za nadgarstek. Nie miał głowy i nóg. Tego dnia widziałam różną śmierć - mówi z trudem Kazimierz Janicki.

- To wyglądało tragicznie. Ranni ludzie biegali dookoła, szukali swoich krewnych. Zewsząd było słychać jęki i płacz - wspomina Janusz Cetler, lekarz, który feralnego dnia miał służbę w kolejowym pogotowiu.
Wiesław Popławski, dziś emerytowany strażak, miał wtedy 21 lat. Był na miejscu już kwadrans po piątej.

- Pamiętam mgłę, która unosiła się nad wąwozem. To był wstrząsający widok. Do południa z kolegami pomagaliśmy przy wynoszeniu zwłok. Nie mieliśmy nawet rękawic. Gołymi rękami wyciągałem z wagonów rozczłonkowane ciała. Do dziś trudno mi to wszystko ogarnąć - tłumaczy.

Wspomina szczególnie dwie pasażerki. - Starsza pani opowiadała, że podróżowała z wnuczką i mężem. Chwilę przed zderzeniem wyszła do toalety. To jej uratowało życie. Jej rodzina zginęła. Druga kobieta - młoda i piękna dziewczyna - była przygnieciona wagonem, który wpadł na skarpę. Sami nie mogliśmy jej wyciągnąć. Długo trzymaliśmy ją za rękę, rozmawialiśmy z nią. Cały czas była przytomna. Zmarła przed południem, kilkadziesiąt minut przed przyjazdem ciężkiego sprzętu, który uniósł ten wagon. Do dziś mam przed oczami jej twarz - mówi Popławski.

Rannych odwożono do szpitali w Aleksandrowie Kujawskim, Włocławku i Toruniu. Ciała układano w rzędzie na skarpie. - Myślałem, że to się nigdy nie skończy. Zwłok ciągle przybywało. Słońce prażyło strasznie. Trudno było to wytrzymać - wyjaśnia Janicki, który pracował w wąwozie przez trzy dni.


Na miejscu zginęło 65 osób, 64 zostały ranne, w tym 20 poważnie. Dwie z nich zmarły w szpitalu.
Uznano, że winnym katastrofy był maszynista pociągu towarowego, który wyjechał ze stacji Otłoczyn bez pozwolenia. Nie ustalono jednak, dlaczego to zrobił. Na pewno był trzeźwy. Wiadomo też, że w chwili wypadku był już od ponad dwudziestu czterech godzin na służbie, po tym, jak sfałszował dokumentację dotyczącą czasu pracy. Śledztwo umorzono, bo mężczyzna zginął na miejscu. W szpitalu zmarł zaś, nie odzyskawszy przytomności, jego pomocnik.

Dziś w miejscu tragedii, w lesie przy drodze krajowej nr 1, ok. 2 km za Brzozą w kierunku Włocławka, stoi ponad dwudziestotonowy głaz, krzyż i pomnik. To fragment torowiska z odbojnikiem kolejowym. Na podkładach do niedawna były mosiężne tabliczki z nazwiskami ofiar.

- To przykre, ale ktoś się pokusił i ukradł taki symbol - mówi emerytowany kolejarz.

ZOSTAŁY MI PAMIĄTKI


(fot. Fot. Archiwum prywatne)

- Nasza 2,5-letnia córka obudziła się tego dnia nad ranem i spytała o tatusia. Mój mąż właśnie wtedy umierał - mówi Jolanta Frąckiewicz-Przydatek, żona Marka, który zginął pod Otłoczynem.

Pani Jolanta w rocznicę katastrofy opowiedziała nam o wielkim uczuciu, tragedii i trzydziestu latach życia bez ukochanego.

- Poznaliśmy się przypadkowo, dzięki mojej koleżance. Marysia miała oddać Markowi jakieś gitarowe chwyty. Poszłam z nią na to spotkanie. Po drodze, przy gdańskiej hali, kupiłam natkę pietruszki, bo zawsze lubiłam ją podgryzać. Marek, gdy mnie z tym pęczkiem zobaczył, od razu się zakochał. Ze mną było inaczej. Miałam wtedy 19 lat i podkochiwałam się w kimś innym. Zresztą zawsze podobali mi się faceci z ciemną czupryną, a Marek miał platynowe włosy. Był pięknym i uroczym blondynem. Tak długo deptał mi po piętach, że w końcu go zauważyłam. Moje uczucie rosło stopniowo. Okazał się fantastycznym mężczyzną. Byliśmy bardzo kochającym się małżeństwem.

I nagle Marek zniknął z mojego życia
Miałam być tam z mężem. Byliśmy wtedy bardzo młodzi. Marek miał 28 lat, ja 25. Był rodowitym gdańszczaninem, ja bydgoszczanką. Los nas rzucił do Włocławka, ale bardzo chcieliśmy stamtąd wyjechać. Ucieszyliśmy się, gdy dostał pracę w zakładach radiowych w Koszalinie. Mnie zaoferowano pracę w tamtejszej szkole muzycznej. W poniedziałek miałam tam być na radzie pedagogicznej. Umówiliśmy się z mężem, że pojedziemy razem. Też chciał załatwiać sprawy w przyszłym miejscu pracy. Kilka dni wcześniej poinformowano mnie jednak, że rada odbędzie się dopiero w piątek.
W nocy z niedzieli na poniedziałek Marek pojechał więc sam.

Po 10 zadzwoniłam do jego zakładu. Przyjaciele już wiedzieli, że coś jest nie tak. Koleżanka męża uspokajała mnie. Mówiła, żebym się nie martwiła, bo pewnie jest jakieś opóźnienie. Byłam zaskoczona, że tak do mnie mówi. Zadzwoniłam do informacji kolejowej. Kazano mi chwilę poczekać, a w tle usłyszałam: "Gierek i Jaroszewicz na miejscu wypadku". Struchlałam.

Następnego dnia z kuzynem męża, jego kolegą z pracy i moim tatą pojechaliśmy do Torunia. Zjechały tam rodziny z całej Polski, by odszukać swoich bliskich. Opisałam, jak Marek był ubrany i jakie rzeczy miał przy sobie. Po kwadransie inspektor wrócił i powiedział, że odnalazł niektóre przedmioty. Poprosił, bym poszła z nim do tego pokoju. Nie mogłam wstać z fotela, nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
W końcu weszłam. Na dużym stole leżały szare koperty, pod nimi rzeczy, które zdejmowano ze zwłok. Podniesiono jedną z nich. Były tam charakterystyczne klucze do naszego mieszkania, portfelik w kształcie podkowy, notesik i pasek od spodni.

Odradzono mi wtedy wejście do kostnicy. Ciało mojego męża zidentyfikowali kuzyn i kolega.

"Marku, pomóż!"
Zostałam sama z 2,5-letnią Magdusią i trzymiesięczną Katarzynką. Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim poradziłam. Najbliższa rodzina była daleko. Gdyby nie sąsiedzi, przyjaciele, pewnie bym tego nie przeżyła. Media mówiły wówczas dużo o tym, że państwo pomaga rodzinom, ale to nie była prawda. Przetrwałam tylko dzięki serdeczności znajomych. Sąsiadka z góry podrzucała mi wędlinki, starszy pan z dołu - świeże mleko. Ciocia gotowała zupy, przyjaciele wyprowadzali na spacery.
Pamiętam, trzy dni po katastrofie, jeszcze przed pogrzebem, przyszła Wiesia, a tu ciągle tylko płacz i płacz. W końcu zaproponowała: "Umyjmy podłogi". I to zwykłe fizyczne zmęczenie dało wytchnienie. Chociaż na chwilę.

Energii dodawała mi także wiara. I córeczki. To dla nich musiałam żyć dalej.
Po roku wyprowadziłam się do Bydgoszczy. Byłam tytanem pracy. Miałam kilka etatów, bo przez osiem lat sama utrzymywałam rodzinę. I powiem: to prawda, co mówią, że nad wdowami czuwają mężowie. W wielu kłopotliwych sytuacjach wzdychałam sobie: "Marku, pomóż" i to niesamowite, ale te problemy w jakiś sposób się rozwiązywały.

Przez kilka lat nie chciałam, by ktokolwiek pytał o tę katastrofę. Jakbym sama przed sobą nie chciała przyznać, że dziewczynki i mnie spotkało coś tak strasznego. Tylko córkom opowiadałam o ojcu.
Teraz Magda i Kasia to dorosłe kobiety. Świetnie sobie radzą. Sama też ułożyłam sobie życie po raz drugi. Mam dobrego męża. Ale to nieprawda, że czas leczy rany. On je tylko trochę zalecza. Ta trauma zostaje na całe życie. Bardzo tęsknię za Markiem i mój drugi mąż o tym wie. Wspólnie opiekujemy się jego grobem. Te rzeczy odnalezione przy ciele Marka do tej pory trzymam w domu, w kartoniku. Traktuję je jak relikwie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska