Moje kresy. Wędrówki nad Prutem i Czeremoszem

fot. Zbiory prywatne
Na bezdrożach Werchowyny i Czarnohory. Auto ledwo wytrzymało trudy podróży.
Na bezdrożach Werchowyny i Czarnohory. Auto ledwo wytrzymało trudy podróży. Fot. Zbiory prywatne
Rozmowa z prof. dr. hab. Stanisławem Sławomirem Nicieją, historykiem - znawcą i miłośnikiem Kresów.

- Ma pan za sobą trwającą ponad cztery tygodnie podróż po Ukrainie. Z jakimi wrażeniami pan wraca?
- Na Kresach byłem już wiele razy, ale zwykle w większej grupie, czasem z ekipą telewizyjną. Po raz pierwszy - z lekkim lękiem - pojechałem sam z żoną. Przebyliśmy ponad 5 tys. km, oddalając się od głównych szlaków wiodących do Lwowa czy Kijowa. Wróciłem z przekonaniem, że na co dzień żyję w świetnie zorganizowanym kraju, ze wspaniałymi drogami, bo tamte są jak sito. Całymi kilometrami nie widzieliśmy asfaltu, jeżdżąc po zbitych, ale niezwykle ostrych kamieniach albo po glinie tak dziurawej, że chwilami tarło się miską olejową o podłoże. Auto ledwo wytrzymało. Ale warto było. Trafiliśmy do miejsc, gdzie zwyczajnie prywatne samochody z Polski nie docierają - na Pokuciu, Podolu i Bukowinie. Odwiedziliśmy ponad 50 miasteczek i wiele wsi - urokliwe miejsca, często tyleż ważne dla polskiej kultury i historii, co kompletnie przez większość Polaków zapomniane.

- Skąd pomysł tej długiej i nieco karkołomnej podróży?
- Pojechałem z myślą o kontynuowaniu kresowego serialu w nto. Już za tydzień opowieścią o wybitnym aktorze Zbyszku Cybulskim i o Śniatynie wracam na łamy gazety. Będę pisał kolejne odcinki, by ożywiać i podsycać coraz bardziej widoczne zainteresowanie pokolenia wnuków Kresami, z których przyjechali na Śląsk ich dziadkowie. Generacja dzisiejszych 50-latków odkrywa sentyment do tych Horodenek, Kołomyj, Samborów, Trembowli i Stryjów, o których przodkowie opowiadali. Ale liczę też na reakcje starszych, co wiedzą i pamiętają. Wierzę, że będą dzwonić i pisać, by uzupełniać i korygować moje obserwacje, że otworzą szuflady i podzielą się ze mną zdjęciami i dokumentami z epoki. Z wdzięcznością umieszczę je w nowej książce, która ukaże się po zakończeniu cyklu reportaży w nto.

- Pierwszy tekst przypomni Zbyszka Cybulskiego, który kojarzy nam się zwykle z postacią Maćka Chełmickiego z "Popiołu i diamentu" Wajdy, ale niekoniecznie z Kresami.
- Bo taki będzie klucz do nowego cyklu: ciekawa postać i miasto jej pochodzenia. Opiszę więc dramat Zbyszka Cybulskiego, jednego z najbardziej znanych polskich aktorów, obecnego w "Encyklopedii Britannica", dla mojego pokolenia porównywalnego może tylko z Jamesem Deanem. Kresowiak, urodzony pod Śniatynem, na własne oczy oglądał aresztowanie i wywózkę bliskich - dziadka, wuja, matki - do Kazachstanu i zniszczenie ogromnych posiadłości rodziców i dziadków. Któż dziś pamięta, że Cybulski był z pochodzenia ziemianinem z arystokratycznymi korzeniami, spokrewnionym z Krzysztofowiczami, wielkim rodem polskich Ormian, latyfundystów. Krewnymi Cybulskich byli także Jaruzelscy.

- Ci Jaruzelscy od generała?
- Ci właśnie. Zbigniew Cybulski i Wojciech Jaruzelski to kuzyni. Jaruzelscy także byli wielkimi właścicielami ziemskimi. Jedyna córka Mikołaja Krzysztofowicza, marszałka Ziemi Pokuckiej i Stanisławowskiej oraz posła do wiedeńskiego parlamentu, wyszła za mąż za pułkownika Józefa Jaruzelskiego. Ich córka, Ewa Jaruzelska, została żoną Aleksandra Cybulskiego, urzędnika przedwojennego MSZ. Ich synem był Zbyszek Cybulski. Jako dziecko wakacje spędzał w Kniażach, u dziadka, nad brzegami Prutu i Czeremoszu. Ale po wojnie, choć po "Popiele i diamencie" i "Rękopisie znalezionym w Saragossie" bardzo popularny w Związku Radzieckim, w strony rodzinne nigdy już pojechać nie mógł, a swoje pochodzenie świadomie przemilczał.

- Często doganiała pana profesora na Kresach wielka polska historia?
- Bardzo silnie odczuwałem ją w Kutach, stolicy polskich Ormian. Tamtejszym mostem na Czeremoszu uszedł do Rumunii we wrześniu 1939 roku polski rząd z prezydentem Mościckim i marszałkiem Śmigłym. Na plebanii w Kutach odbyło się ostatnie - poprzedzające ewakuację - posiedzenie rządu. Byłem na tej plebanii i fotografowałem ją. I - absolutny rarytas! - spotkałem człowieka, który jako 7-letni chłopiec uczestniczył w porannej mszy, na którą wyjeżdżający członkowie rządu przyszli do kościoła w Kutach. Pamiętał niewiele, poza tym, że żony dostojników były ubrane - zgodnie z normami elegancji, choć był dopiero wrzesień - w lisy. I w tych lisach po mszy wsiadały do czarnych limuzyn i odjeżdżały w kierunku Rumunii. Dziś po granicy pozostał w Kutach zrujnowany punkt celny i mała wartownia. Most na Czeremoszu zerwano i tak już zostało do dziś. Osobny odcinek w nowym cyklu kresowych opowieści związany z Kutami poświęcę Tadeuszowi Dołędze-Mostowiczowi.

W skansenie huculskim w Rungurach.
(fot. fot. Zbiory prywatne)

- Co łączy autora "Kariery Nikodema Dyzmy" z Pokuciem?
- Śmierć, i to śmierć dramatyczna, godna filmowej kamery. Kiedy wybuchła wojna, Dołęga-Mostowicz, autor kilkunastu powieści, był jednocześnie młodym człowiekiem i niezwykle popularnym pisarzem. Jego sławę powiększyła jeszcze przedwojenna filmowa ekranizacja "Znachora" z udziałem gwiazd kina, Elżbiety Barszczewskiej, Mieczysławy Ćwiklińskiej i Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Jako kapral podchorąży Dołęga-Mostowicz wycofywał się razem z rządem. Kiedy zorientował się, że pilnujący mostu żołnierze są głodni, zawrócił ciężarówką z Rumunii do Kut. Pojechał do przyjaciół, właścicieli dużej piekarni, po chleb. W Kutach zastał już radzieckie czołgi na ulicach. Kiedy ruszył wyładowaną chlebem ciężarówką ku granicy, jeden z czołgów zaczął go ścigać. Seria strzałów trafiła w samochód, bochenki rozsypały się po drodze. Scena jak w filmie. Dołęga-Mostowicz wypadł z otwartej szoferki na jezdnię dokładnie pod domem Mojzesowiczów. Gospodyni wciągnęła go do ogródka. Gdy umarł, zajrzała do mapnika i znalazła dokumenty pisarza. Pochowano go na cmentarzu w Kutach w grobowcu Ochanowiczów. Dopiero w 1978 rodzina przeniosła szczątki na warszawskie Powązki.

- W Zaleszczykach, które kojarzą się z wyjściem wojska do Rumunii, trafił pan na ślady Piłsudskiego...
- Tak, bo i szukałem śladów po wielkich politykach. A Piłsudski jeździł do Zaleszczyk się leczyć. Przy wielkim, ale zaniedbanym moście stoi do dziś willa, w której wypoczywał. Mieszka w niej obecnie osiem rodzin. Po jednym pokoju na rodzinę. Całość, niestety, robi wrażenie mocno dziadowskie. Okna willi zamurowane. Po pięknych piaszczystych plażach nad rzeką nie ma śladu. Miasteczko jest zapuszczone. Zachowała się tylko synagoga, w której umieszczono transformator. Odradza się - jak w wielu miejscowościach na Ukrainie - katolicki kościół św. Stanisława.

- Na Pokuciu przed wojną funkcjonowały znakomite uzdrowiska. Co dziś zostało z ich sławy?
- Niewiele, ponieważ te kurorty w czasach sowieckich, jako leżące na terenach przygranicznych, były praktycznie niedostępne. Zostały więc tylko ruiny i nazwy: Worochta, Jaremcze, słynne Żabie, Werchowyna. Przepiękne kurorty leżące w bajkowym górskim otoczeniu Huculszczyzny z jej szczytami: Howerlą, Popem Iwanem czy Górą Owidiusza. Ozdobą tych sanatoriów były przepiękne wille dla kuracjuszy, godne Karlowych Warów czy Baden-Baden. Teraz są one zwykle w stanie opłakanym. Oglądałem m.in. to, co zostało z willi profesora Bartla - trzykrotnego premiera RP i profesora Politechniki Lwowskiej - w Worochcie. Ale prawdziwą perłą kurortów, dziś żyjącą już tylko w pamiętnikach, był Kosów. Takie kresowe Zakopane - miasto kuracjuszy i artystów lwowskiej bohemy. Miejsce, gdzie bywali młodzi wtedy pisarze - Dygat i Wańkowicz. Słynne sanatorium prowadził tam doktor Tarnawski. Medyk niekonwencjonalny, który leczył swych pacjentów głodem.

- Jak to - leczył głodem?
- Dosłownie. Stosował taką kurację wobec różnego rodzaju tłuściochów, którym zdrowie odebrały bogactwo i zbytek. Na frontonie swego sanatorium umieścił napis: "Władaj sobą". Bo jak przypilnujesz organizm - uczył doktor - będziesz żył długo. Tylko musisz wiedzieć, co jeść i kiedy jeść, a czego unikać. W stosowaniu tej filozofii był niesłychanie radykalny i skuteczny. Leczyli się u niego Zofia Nałkowska i mąż Marii Dąbrowskiej, po którym zresztą został spory zbiór bardzo śmiałych listów do żony. A wracając do Tarnawskiego, nie zawsze pacjenci go słuchali. Jak głosi legenda, zmożeni głodem wieczorami wymykali się do pobliskiego zajazdu Zuckermanna i hasło "władaj sobą" zamieniali na "ładuj w siebie". Za to doktor udowodnił na sobie skuteczność tej terapii. Dożył 92 lat. A pewnie śmierć dopadłaby go jeszcze później, gdyby nie to, że po wejściu Sowietów musiał opuścić sanatorium i uciekać. Zakończył życie w Jerozolimie. Był niezwykle barwną postacią. Zachowało się o nim mnóstwo anegdot.

- Zanim przeczytamy za kilka tygodni w nto całą opowieść o Tarnawskim, proszę przytoczyć choć jedną. Dla zaostrzenia apetytu.
- Tarnawski jedzie pociągiem, a naprzeciwko niego siedzi zażywny, elegancki pan i wcina ze smakiem bułkę z salami. Doktor zrywa się, wydziera mu tę bułkę z ręki i wyrzuca przez okno. "Cela, mówi do córki, daj mu suchą bułkę". A do nieznajomego krzyczy: "Kim pan jest i jak pan wygląda? Czy pan się widział w lustrze?". Zaatakowany gość nieśmiało bąka, że jest profesorem wydziału lekarskiego lwowskiego uniwersytetu. "Pan jesteś samobójca! - odpowiada doktor. - Ale ja pana wyleczę".

Cmentarz żydowski w Czerniowcach.
(fot. fot. Zbiory prywatne)

- Trafił pan na Huculszczyźnie na ślady człowieka, który ją unieśmiertlenił w literaturze, czyli Stanisława Vincenza?
- Dojechałem, choć samochód ledwo to przeżył, do Słobody Rungurskiej, miejsca urodzenia Vincenza, autora "Na wysokiej połoninie". Był bogatym nafciarzem. Zbudował dom pod samą Howerlą. Tak wysoko, że samo przenoszenie fortepianu trwało tydzień. Trafiłem tam z pomocą Hucułów.

- Byli życzliwi dla profesora z Polski?
- I to bardzo. Ludzie na Huculszczyźnie byli bardzo przyjaźni, podobnie jak wszędzie na Ukrainie. Tylko milicjanci zachowują się tam, jakby byli wielkimi panami, a Związek Radziecki nadal się nie skończył. Kiedy fotografowałem fantastyczny pomnik przed cukrownią w Chodorowie - dwa aniołki trzymają w ręku dorodne buraki cukrowe - przybiegły do mnie kobiety z bronią u pasa i zabroniły robienia zdjęć. Ochłonęły dopiero, gdy im zaproponowałem, by mnie wobec tego zastrzeliły. Więc o drogę lepiej pytać cywilów: Jak daleko do domu Vincenza? Kilometr z hakiem - odpowiadają. Po trzech kilometrach pytam raz jeszcze. Znów słyszę, że kilometr. I po raz kolejny to samo. Odległość jest dla nich czymś względnym. Ale to dzięki takim Hucułom dotarłem nie tylko do Vincenza, ale i do miejsc związanych z Dowbuszem.

- Dowbuszem? A kto to taki?
- Rabuś i rozbójnik, ale w legendzie biednego ludu - jego obrońca. To taki huculski Robin Hood z potężną legendą, bo był naprawdę nieuchwytny. Nic dziwnego, że stoi tam pełno jego pomników. Pewnego razu hrabia Potocki wysłał za nim 2,5 tysiąca żołnierzy. I nie złapali go, choć Dowbusz miał tylko 25 opryszków. Łupił kupców, napadał na pańskie domy i zamki. Zginął przez kochankę, piękną Maryjkę, mężatkę, którą kochał do szaleństwa. Zwabił go i schwytał mąż. A Maryjka, pokrętna, sama nie wiedziała, którego z dwóch mężczyzn bardziej kocha. Pojmanego zbójnika poćwiartowano na 14 części, zatykając kawałki ciała w miejscach dawnych napadów. Głowę umieszczono na palu w Zielonym pod Werchowyną.

- Udało się panu dotknąć jakichś miejsc i losów związanych z naszym regionem?
- W Rozdole oglądałem pałac Lanckorońskich większy 2-3 razy od Kopic. Ale walący się tak samo jak Kopice. Jego właściciel, Karol Lanckoroński, miał jeden z największych zbiorów malarstwa europejskiego. Córka, Karolina, była wielką filantropką, także po wygnaniu z Kresów. Czterech profesorów Uniwersytetu Opolskiego - bp Jan Kopiec, Krzysztof Tarka, Włodzimierz Kaczorowski i ja - było jej stypendystami. Mamy wobec niej dług wdzięczności. W Chodorowie starszy pan pokazał mi dawną piekarnię Puttów. A z rodziny Puttów wywodzi się opolanka, dr Wanda Matwiejczuk, dyrektor Biblioteki Głównej UO. W Nadwórnej, skąd wielu mieszkańców po wojnie przyjechało do Prudnika, spotkaliśmy się z merem nastawionym bardzo przyjaźnie do Polaków. Adam Karcher ufundował tam pomnik Jana Pawła II. W Kołomyi z wielką radością przeczytałem na bramie, że uczniowie szkoły nr 1 w Wołczynie odbudowują cmentarz. Wchodzę do środka, a na grobach odbywa się libacja jakichś miejscowych pijaczków. Zacząłem się przyglądać nagrobkom i zobaczyłem nazwiska znanych opolan. Swoje korzenie mają tam profesor Stanisław Stadniczeńko z Wydziału Prawa UO i dr Marek Piskozub, szef WCM. Muszę im o tym opowiedzieć.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska