Kayah: Bluzki za 2000 zł bym nie kupiła

fot. Sławomir Mielnik
Tomek Grewiński (z lewej) i Kayah.
Tomek Grewiński (z lewej) i Kayah. fot. Sławomir Mielnik
Rozmowa z Kayah i Tomikiem Grewińskim, współwłaścicielami wytwórni Kayax.

- Podobno nie lubi pani określenia bizneswoman…
K: - W pierwszej kolejności jestem artystką. Wszelka działalność, która jest dodatkowo przeze mnie podejmowana, jest ściśle związana z muzyką. Doświadczenia w tym zakresie, które zbierałam przez lata, pozwoliły mi rozwinąć się biznesowo, a to głównie za sprawą Tomika Grewińskiego, mojego wspólnika. On nakręca mechanizm naszej firmy. Trudno mi myśleć o sobie w kategorii bizneswoman, skoro jeszcze nie tak dawno naprawdę ogromną trudność sprawiało mi nawet zrozumienie, jaka jest różnica między netto a brutto. W końcu skojarzyłam, że netto jest na literkę "n", czyli jak "na rękę". Podejmuję mnóstwo decyzji bez skrupulatnego liczenia, które cechuje biznesmenów. W dużej mierze polegam na własnej intuicji i poczuciu tego, czy mi się coś podoba, czy czuję w tym chemię. A jeśli przynosi to zyski, to bardzo fajnie.
TG: - Kayax to przedsiębiorstwo, które ma kilkumilionowe obroty, więc będąc artystą, trudno je prowadzić samemu.

- Kiedy postawiła pani pierwszy krok w biznesie?
K: - Pomysł zrodził się ponad 10 lat temu. Ja byłam wówczas związana kontraktem z wytwórnią płytową, w której Tomik reprezentował moje interesy. Dziś już mogę powiedzieć głośno, że mimo iż pracował dla tej firmy, to bronił mnie przed nią samą. Współpraca z wytwórnią była dla mnie stresująca - często mieliśmy różne wyobrażenia o moim wizerunku, o tym, co powinnam robić, w którym kierunku pójść. Wówczas Tomik zadecydował, że odchodzi z wytwórni i będzie mnie reprezentował. Tak zrodziła się firma Kayax Management. To był przełom roku 1997 i 1998. Decyzja o otwarciu własnej firmy fonograficznej, choć wolę używać określenia "firemka", bo ta pierwsza kojarzy mi się z bezduszną, wielopiętrową machiną, zapadła w roku 2003. Tomik uznał, że jesteśmy już w stanie działać na własną rękę. Zgłosili się do nas muzycy z mojego zespołu, którzy stworzyli formację "15 Minut Projekt". Postanowiliśmy wydać ich płytę, bo nawet gdybyśmy popełnili jakieś błędy, to przy debiutancie łatwiej byłoby je sobie wybaczyć i z nich wybrnąć, niż gdybyśmy mieli położyć na szali moją karierę. Chcieliśmy też w swojej firmie pełnić misję ambasadora undergroundowych, awangardowych i ciekawych projektów. I z satysfakcją stwierdzam, że nam się to udało.

- Trudno nazwać undergroundowymi płyty Zakopowera…
K: - Zespół Zakopower został wymyślony przez nas od początku do końca. To projekt szczęśliwie oparty na ogromnym talencie i charyzmie chłopców. Znaliśmy się z nimi od wspólnej płyty z Goranem Bregoviciem. Potrzebny był nam polski akcent, żeby nie brzmiała czysto bałkańsko, i wydawało nam się, że najbardziej charakterystyczną dla Polski jest nuta góralska. Przyjaciel, aktor Bartek Topa powiedział mi, że jego brat gra w góralskiej kapeli Sebastiana Karpiela-Bułecki i tak się poznaliśmy. Okazało się, że chłopcy są niezwykle sprawni, muzykalni, urodziwi i charyzmatyczni. Po nagraniu płyty z Bregoviciem czułam ogromny niedosyt, że gdzieś ten potencjał jest niewykorzystany, i wtedy uznaliśmy, że z ich charyzmą i ogromną energią doskonale by się sprawdzili w takim melanżu tej góralskości i mocnego, nowoczesnego bitu. Idealnie do tego pasowała nazwa Zakopower.

- Mieliście też nosa do Krzysztofa Kiljańskiego, który podobno wcześniej pukał do drzwi innych wytwórni...
K: - Jego płytę demo dostałam od znanej dziennikarki. Kiedy wrzuciliśmy ją w samochodzie do posłuchania, od razu stwierdziliśmy, że się za to bierzemy. Jej sukces na początku nie był taki oczywisty. Była na niej cudowna piosenka w języku angielskim, a że łatwiej jest na naszym rynku promować piosenki w języku polskim, stwierdziłam, że napiszę do niej polski tekst. Był dla mnie tak ważny, że przez pół roku nie potrafiłam napisać nic satysfakcjonującego. Ponieważ studio miałam w piwnicy domu, kryłam się po kątach przed Krzyśkiem. Musiała się dopiero zdarzyć tragedia w Biesłanie, żebym wiedziała, o czym ma być tekst - "Prócz ciebie nic" - o kruchości ludzkiego życia. Ale kiedy nagraliśmy piosenkę, okazało się, że stacje radiowe nie są nią zainteresowane i dopiero po kolejnej tragedii, kiedy przeszło tsunami, okazało się, że piosenka cudownie im pasuje. Czasem się zastanawiam, czy moja płyta z Bregoviciem osiągnęłaby taki sukces, gdyby nie przypadała na czas wojny w byłej Jugosławii. Wydając płyty, nie zastanawiamy się, jaki jest obowiązujący trend. Po prostu albo coś nam się podoba, albo nie.

- Czy takie misjonarskie podejście nie stoi w konflikcie z robieniem interesów?
TG: - Mamy wygodną sytuację, bo jako artystka Kayah zarabia bardzo dobrze na swojej twórczości, a ja jestem managerem jej i wielu innych artystów i z tego się utrzymuję, firma fonograficzna to na początku było tylko hobby, ale oczywiście to jest biznes. Wymyśliliśmy sobie, że przez pierwsze lata inwestujemy w nazwę, markę, miejsce na rynku i budujemy katalog. W ciągu tych kilku lat wydaliśmy ponad 40 płyt polskich wykonawców, m.in. Andrzeja Smolika, Marysi Peszek, Zakopower, Krzysztofa Kiljańskiego, Kapeli ze Wsi Warszawa, Sofy, Bisquit, Loco Star. To katalog bardzo interesujących polskich artystów nieraz znanych tylko subkulturowo. I to jest pewna wartość trudna do wycenienia, bo mamy katalog kilkuset utworów i ponad 40 płyt, do których mamy prawa. Mamy kilkunastu artystów, którzy cały czas co weekend gdzieś grają w Polsce. To jest od 260 do 300 koncertów rocznie. I to biznesowo jest olbrzymią wartością. Ja bym tego nie nazwał misjonarstwem - bardziej luksusem prowadzenia biznesu, który nie musi zarabiać na właścicieli, byleby zarabiał na siebie. Przez te lata zbudowaliśmy mocną pozycję na rynku, dzięki czemu jesteśmy w tej chwili w stanie konsumować wiele kontraktów. Stoimy teraz przed problemem - tak jak wiele innych firm rozwijających się - co dalej. Moglibyśmy zatrudnić kolejnych ludzi, ale bardzo ważne jest dla nas indywidualne podejście do artysty. Więc chcemy pozostać małą firmą z ludzką twarzą.

- Ile zarabiacie na takich zespołach jak Sofa czy Novika? Ich odbiorcami są osoby młode, które często słuchają muzyki z internetu.
TG: - Ostatniej płyty Noviki, wydanej w lutym, zatytułowanej "Lovefinder", sprzedaliśmy już 9,5 tys. egzemplarzy i ten krążek już zarobił na siebie przy nakładach, jakie na niego ponieśliśmy.

- Jaki jest podział ról w firmie?
K: - Bardzo oczywisty. Tomik odpowiada za logistykę. Moim zadaniem jest komunikacja z ludźmi, PR, daję twarz. Bez Tomika nie dałabym rady tego wszystkiego ogarnąć. Jestem artystką od początku do końca i kłopot dla mnie stanowi nawet umówienie się z kimś i bycie o określonej porze w ustalonym miejscu. Oczywiście mogłabym to zapisywać w kalendarzu, ale gdzie mam zapisać, gdzie położyłam kalendarz? Od spraw logistyczno-technicznych, wymyślania i spajania projektów jest Tomik.
TG: - Kayax ma dwie wielkie zalety. Pierwsza to nasza wspólna ogromna wiedza i nasze know-how, jak ten biznes w Polsce wygląda i jak powinno się go prowadzić. Druga - to, że mamy najlepszego PR managera. Kayah dzięki swojej ogromnej medialności może w każdej chwili powiedzieć o naszych projektach to, co zechce, nawet pytana o to, jak spędzi wakacje, może odpowiedzieć, że z albumem Fox "Box" na uszach.
K: - Mogę też odpowiedzieć, że z najnowszym wydanym przez nas albumem "Radio Retro" zespołu incarNations. Z premedytacją nazwaliśmy firmę Kayax, bo nazwa wiązała się z moim pseudonimem artystycznym. A x na końcu dodaliśmy, bo bawiły nas popularne wówczas nazwy typu "Obuwex".

- Czy jest pani szefową, która potrafi przywołać pracownika do porządku albo zwolnić?
K: - Tym zajmuje się Tomik (śmiech). Choć zwolnień dyscyplinarnych nie przypominam sobie. Rozstawaliśmy się ze współpracownikami, ale to dlatego, że mieli inny pomysł na życie.
TG: - W naszej firmie pracuje i współpracuje z nią na zasadzie własnej działalności 10 osób, ale druga ekipa to zespół Kayah, w którym zatrudniamy 22 osoby.
K: - Specjalnie to podkreślamy, bo śmieszy mnie, gdy jakieś media wyliczają, że Kayah wzięła za koncert 50 czy 80 tys. zł, ale nikt nie zastanowi się, ile osób przy nim pracuje.
TG: - Oprócz Kayah mamy innych artystów i przy nich zatrudniamy w sumie co miesiąc 120-140 osób: muzyków, techników, realizatorów, wizażystów, fryzjerów, kierowców, ochroniarzy, ale głównie jest to współpraca na umowę o dzieło.

- Gdyby miała pani wskazać największy sukces i porażkę, to byłoby to...
K: - Moim największym sukcesem jest to, że od 20 lat robię to, co lubię, i jeszcze mi za to płacą, że nie dałam się zgiąć, nie poszłam na kompromis artystyczny. Sukcesem jest to, że udało nam się namieszać na rynku fonograficznym. Porażek biznesowych nie mamy.
TG: - Wielkim naszym sukcesem jest nasza niezależność!

- Czy potrafi pani oddzielać życie prywatne i zawodowe?
K: - Mam tylko jedno życie, ale muszę się sprawdzać na obu frontach naraz. Nieraz te oba światy konkurują, Czuję duży rozdźwięk między tym, co powinnam jako matka, np. codziennie wyprawiać dziecko do szkoły. A jednocześnie żyję jak prawdziwa artystka, na walizkach, w rozjazdach. Bywa, że wchodzę na scenę w Tarnowie i zastanawiam się, czy nie jestem w Tarnobrzegu. I powodem nie jest nieznajomość geografii, ale ciągłe podróżowanie. Między tym wszystkim trzeba znaleźć równowagę. Kiedyś wydawało mi się, że dzieciństwo mego syna bardzo cierpi na tym, że nie ma mnie w ważnych dla niego chwilach, np. pierwszego dnia w szkole, ale wypracowaliśmy sobie bardzo cenną rzecz - ważna jest dla nas jakość, nie ilość. Nie mogłabym powiedzieć, że jestem osobą nieszczęśliwą, odczuwającą braki - no, może poza fajnym, mądrym facetem. Ale nie mam poczucia bycia ofiarą.
Kiedyś wydawało mi się, że nie mam instynktu macierzyńskiego, ale dziś nie wyobrażam sobie życia bez syna.

Czym są dla pani pieniądze?
K : - Lubię pieniądze, bo pozwalają mi się rozwijać, inwestować, ale nie są dla mnie celem samym w sobie, co udowadniałam nie raz, np. realizując projekty artystyczne w zgodzie z samą sobą, niezależnie od tego, jaki jest trend na rynku. Niech przykładem będzie moja ostatnia płyta z kwartetem smyczkowym "Kayah & Royal Quartet", projekt nie rokujący zysków, mało komercyjny, który okazał się sukcesem, więc dobrze, że efekt finalny jest nieraz zupełnie inny. Umiem czerpać ogromną satysfakcję z pracy, nawet kiedy nie ma ona poparcia finansowego. Angażuję się też w działalność charytatywną: wspieramy fundację działającą na rzecz dawców szpiku kostnego, zasiadam również w kapitule Komitetu Ochrony Praw Dziecka.

- Czy klimat do biznesu w Polsce jest teraz łatwiejszy niż wtedy, kiedy wy startowaliście z biznesem?
TG: - Najważniejsze dziś to mieć pomysł, bo to pomaga zarobić pieniądze. Zwłaszcza popularne są projekty biznesowe związane z nowymi technologiami, za które biorą się często młodzi ludzie. Czego dowodzą sukcesy pomysłodawców Naszej-Klasy czy Gadu-Gadu. Moja koleżanka, wzięta modelka, właśnie zakłada portal, który będzie promował pieczenie ciast. I już się zgłosiło kilka firm, które chciałyby te domowe ciasta sprzedawać.
K: - Ja też mam mnóstwo pomysłów na świetne biznesy, ale wiele realizacji przechodzi mi koło nosa, bo nie mam na to czasu. Myślałam o założeniu w Zakopanem baru sushi, bo po czterech dniach jedzenia pstrągów i rydzów miałam już dość takiego menu. Sushi to jedzenie ekskluzywne, na które jest moda. Miałam już nawet wypatrzony lokal, ale kto by mi miał poprowadzić tę restaurację? Dziś ktoś już wdrożył mój pomysł w życie, a teraz w Zakopanem powstaje druga restauracja z sushi, więc zapotrzebowanie na to jest.

- Jak gospodaruje pani domowym budżetem, w co inwestuje oszczędności?
K: - Tomik zawsze mnie gani i mówi, że żyję za skromnie, że powinnam jeździć, gdzie tylko chcę. Ale jak widzę bluzkę za 2000 zł, to czułabym się jak idiotka, gdybym ją kupiła. Widziałam w Afryce chłopca, który dumnie ciągnął na smyczy zrobionej z papieru patyk, który udawał psa. Mając taki obraz przed oczami, nie mam skłonności do szastania pieniędzmi, choć drogie stroje to część mojego warsztatu artystycznego. Od jakiegoś czasu za namową Tomika i innych przyjaciół zaczęłam inwestować w nieruchomości. Najpierw kupiłam dom na Podhalu. Udało mi się zainwestować w ziemię na Mazurach, której wartość po przekwalifikowaniu z rolnej na rekreacyjną znacznie wzrosła. Kupiłam 300-metrowy apartament w Rio de Janeiro. Mam dom z ogrodem. Stać mnie na inwestowanie w edukację dziecka. Może moje szczęście w inwestycjach polega na tym, że nie napinam się, żeby przyniosły one nie wiadomo jakie kokosy. Mam też szczęście do ludzi, którzy dobrze mi radzą. Tak było z pierwszym mieszkaniem na warszawskich Szczęśliwicach. Kupiłam je za namową przyjaciela w okresie, kiedy samo słowo "kredyt" robiło na mnie straszne wrażenie. W tamtym okresie nawet nie miałam konta w banku. Szczęśliwie zakup zbiegł się z sukcesem płyty "Zebra", więc kredytu nie potrzebowałam. W dzieciństwie przeżyłam różne sytuacje materialne. Mój ojciec był wynalazcą i zdarzało się, że w naszej gdańskiej szafie pieniądze leżały owinięte banderolkami, a czasami bywało, że brakowało nam na chleb.

- Czemu nie zobaczyliśmy Kayah na tegorocznym festiwalu w Opolu?
K: - Nie przepadam za festiwalami, bo bywa na nich bardzo nerwowo, ale Tomik przekonuje mnie, że to jedna z nielicznych możliwości promocji muzyki w publicznych mediach. Jednak w tym roku dostaliśmy zbyt późno propozycję i nie udało nam się zgrać terminów. z

Odpowiedzi na te pytania Kayah i Tomik Grewiński udzielili opolanom podczas spotkania w Wyższej Szkole Bankowej w Opolu w ramach X Forum Gospodarczego.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska