Moje Kresy. Łyczaków - Ogród snu i pamięci

Stanisław S. Nicieja
Po 20 latach postanowiłem jeszcze raz napisać książkę o Łyczakowie.
Po 20 latach postanowiłem jeszcze raz napisać książkę o Łyczakowie.
Trudno, abym tuż przed Świętem Zmarłych nie wrócił myślami na Cmentarz Łyczakowski we Lwowie.

Minęło trzydzieści kilka lat od chwili, gdy dość przypadkowo, po raz pierwszy w życiu, pojechałem do Lwowa wspólnie z moim przyjacielem drem Henrykiem Koniarskim. Tamta wizyta diametralnie zmieniła moje zainteresowania historyczne. Przewróciła mój świat.

Przypuszczam, że gdybym nie pojechał wówczas do Lwowa, nie napisałbym monografii o Cmentarzu Łyczakowskim, książki, która ukazała się przed 22 laty w gigantycznym nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy. Nie było wówczas gazety w Polsce czy periodyku polonijnego na świecie, w którym nie ukazałaby się jej recenzja (w sumie ponad 400) - od "Gwiazdy Porannej" w Toronto do "Czerwonego Sztandaru" w Wilnie. Nie było stacji radiowej i telewizyjnej, w której by nie komentowano i nie dyskutowano o tej książce - od radiowęzłów fabrycznych po rozgłośnię Radia Wolna Europa. Mówili i pisali o niej najwybitniejsi wówczas publicyści, pisarze, intelektualiści - od Stanisława Lema i Ryszarda Kapuścińskiego po Adama Wiercińskiego, Janusza Maćkowiaka i Zbigniewa Górniaka.

Była to absolutnie książka roku 1989. Z dnia na dzień - ku swemu zaskoczeniu - stałem się rozpoznawalny w całej Polsce, szczególnie po reportażu Polskiej Kroniki Filmowej wyświetlanym w kinach przed każdym seansem i entuzjastycznej recenzji Jerzego Waldorffa w głównym wydaniu Dziennika Telewizyjnego, który nazwał mnie "odkrywcą Łyczakowa".

Następnie dostąpiłem zaszczytu przyjaźni i znajomości z wielkimi lwowianami. Mogłem bywać w ich domach, m.in. u Stanisława Lema, Jerzego Janickiego, Kazimierza Górskiego, w Londynie u prezydentów RP na uchodźstwie - Edwarda Raczyńskiego i Ryszarda Kaczorowskiego, u pisarki Stefy Kossowskiej, gdzie przemieszkałem wiele tygodni, w Monachium u pisarza Igo Szenfelda, a w Paryżu i Maisons-Laffitte - u Jerzego Giedroycia i Andrzeja Krzeczunowicza, wówczas dyrektora Biblioteki Polskiej w Paryżu, przyszłego ambasadora Polski w Brukseli.

Po 20 latach postanowiłem jeszcze raz napisać książkę o Łyczakowie.

Nowe spojrzenie
Po 20 latach postanowiłem napisać jeszcze raz książkę o Łyczakowie i wydać ją u Bogusława
Szybkowskiego, który jako wydawca ma niezwykłą cierpliwość i pozwala na każdy kaprys autora, jeśli chodzi o rzadkie ilustracje. Jestem dziś już innym człowiekiem, z innym bagażem doświadczeń i wiedzy, inna jest też dziś publiczność czytająca. Tamto pokolenie, dla którego książka o Łyczakowie w 1989 r. była najważniejsza, ludzie wówczas około 70-letni, dziś już prawie przeminęli.

Biologia zrobiła swoje. W moim notatniku przy setkach adresów i numerach telefonicznych osób, które mi pomagały w gromadzeniu zdjęć i dokumentów, doradzały i recenzowały, są dziś krzyżyki. Ich telefon, jak Jerzego Janickiego czy Andrzeja Przewoźnika, nigdy mi już nie odpowie, choć nie potrafię jeszcze - nie chcę - ich numerów usunąć z pamięci mej komórki.

Ta nowa książka, nosząca tytuł "Ogród snu i pamięci", którą z takim pietyzmem oraz smakiem pięknie wydał Bogusław Szybkowski (bardzo ważny dla naszego miasta wydawca), zamyka moje ponad 30-letnie badania dziejów Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie. Wracałem tam z różną częstotliwością wielokrotnie. W cieniu cmentarnych drzew spędziłem całe miesiące. Spisywałem epitafia, robiłem nowe zdjęcia, siedziałem godzinami w lwowskich archiwach i bibliotekach. Otrzymałem od czytelników tysiące listów z korektami, uwagami, uzupełnieniami, sugestiami, które dały tej książce nowy kształt i ponad 600 nowych odkryć biograficznych o ludziach, którzy żyli przed stu laty i nikt już o nich prawie nie pamiętał.

Dzieje Łyczakowa bowiem to nigdy nie kończąca się opowieść. Każda wyprawa na ten cmentarz to nowe odkrycia. Na tej słynnej nekropolii w ciągu jej ponad 225 lat istnienia pochowano około 400 tysięcy osób, z których szacunkowo ponad 10 tysięcy przekroczyło tzw. próg przeciętności, czyli czymś nadzwyczajnym się wyróżniło - zapisało swoje biografie w pamięci nie tylko swojej rodziny. Dla potrzeb tej nekropolii pracowały setki artystów: rzeźbiarzy, architektów, inżynierów, kamieniarzy, ogrodników, poetów, tworząc jej niepowtarzalny kształt i klimat. Starałem się tych ludzi przypomnieć i ich wyjątkowość zapisać.

Wyrwać tajemnice zamierzchłym dziejom
Mimo wielu miesięcy spędzonych na Łyczakowie i w archiwach Lwowa nie dotarłem do wielu tajemnic, nie rozszyfrowałem wielu anonimowych mogił i nie przywołałem wszystkich, którzy na to zasłużyli. Historia jest często niewdzięczna i niesprawiedliwa, zazdrośnie skrywająca sekrety. Człowiek może dokonać rzeczy największych, najwspanialszych, ale jeśli tego ktoś w odpowiednim czasie nie zapisze, nie zarejestruje w jakimś dokumencie, z upływem lat czyny te zanurzą się w ludzkiej niepamięci, pogrążą się w czeluściach zapomnienia. A zdarza się, że czyny będą przypisane innym ludziom. Nie opisane zdjęcia będą przypominać człowieka tkniętego chorobą Alzheimera. Nie wiadomo, kto jest na zdjęciu, nie ma już świadków, aby je zidentyfikować. Pamiętajmy: podpisujmy swoje zdjęcia rodzinne, bo czas jest nieubłagany, zaciera wszystko, na co mu pozwolimy.

Zadaniem historyka biografisty jest dotrzeć do prawdy. Ale nie zawsze jest to możliwe. Jeśli nie ma źródeł wiarygodnych, dokumentacji, wspomnień, relacji, fotografii, a odeszli już bezpośredni świadkowie epoki, odtwarzanie biografii staje się niewykonalne, tak jak niemożliwe jest odtworzenie melodii z płyty gramofonowej, w której rowki dźwiękowe zostały zatarte.

Na kartach tej nowej książki przywołuję ponad 4 tysiące nazwisk osób, których prochy spoczywają na Cmentarzu Łyczakowskim. Wymieniam tu nie tylko ludzi godnych pamięci ze względu na jakieś wyjątkowe osiągnięcia, trwałe miejsce w kulturze, nauce, w gospodarce, ale też w tych lapidarnych przypomnieniach, swoistych migawkach biograficznych ukazuję dramatyczne przypadki śmierci, pasje zmarłych, ich fascynacje, oryginalne wybory, specyficzne związki i zażyłości, ciekawe pokrewieństwa i przyjaźnie. Czasem, aby ukazać barwę człowieka, uciekam się do przypomnienia charakteryzującej go anegdoty, jak choćby w przypadku prof. Antoniego Małeckiego i szynkarki Zofii Teliczkowej. Nie jest to bowiem książka o smutku i rozpaczy - z czym kojarzy się na ogół śmierć i cmentarz - ale przede wszystkim próba zapisu różnych przejawów urody życia i smaków epoki.

Oto dla przykładu kilka migawek biograficznych o ludziach spoczywających na Łyczakowie z nowej mojej książki, która wchodzi właśnie do księgarń.

Spiskowiec Kasper Cięglewicz
W słynnej kwaterze "Żelaznej Kompanii" powstańców listopadowych spoczywa na Łyczakowie Kasper Cięglewicz (1807-1886) - głośny swego czasu konspirator, syn ubogiej rodziny z Horodenki, spod Stanisławowa, wyrosły w środowisku ukraińsko-polskim, mówiący o sobie z dumą: gente Ruthenus, natione Polonus (z urodzenia Rusin, z narodowości Polak). Był to człowiek niepospolitej przedsiębiorczości i utalentowany literat, tłumacz Horacego, Schillera i Byrona. Walczył w powstaniu listopadowym, z którego klęską nie mógł się pogodzić i po jego upadku wszczął działalność konspiracyjną.

Przez kilka lat krążył między Lwowem a Stanisławowem, montując siatkę spiskową pod nowe powstanie polskie, ukrywał się przed żandarmami w przebraniu kobiecym, udawał znachora leczącego po wsiach, czy pszczelarza. Złapany przez Austriaków, po pokazowym procesie został skazany na 20 lat więzienia w najcięższej austriackiej twierdzy - Kufsteinie koło Salzburga, w Tyrolu. Więzienie to, umieszczone w zamku na wysokiej górze, jest czasem porównywane do słynnego więzienia amerykańskiego w Alcatraz. Cięglewicz siedział w Kufsteinie w jednej celi wspólnie z towarzyszem niedoli Stanisławem Marynowskim i obaj postanowili, że stamtąd uciekną.

Mieli za sobą już cztery lata więzienia w twierdzy. Inspiracją do podjęcia ucieczki było znalezienie przez Cięglewicza podczas rutynowego spaceru kawałka blachy od płyty piecowej. Tym "narzędziem" rozpoczęli żmudne dłubanie otworu w ścianie celi, która była równocześnie murem wieży w Kufsteinie. Mur w tym miejscu miał trzy łokcie grubości (1 łokieć równał się ok. 59 cm). Cięglewicz i Marynowski pracowali więc na zmianę, magazynując wydłubywane z muru kamienie i zaprawę wiążącą w siennikach na pryczach. Po wykonaniu otworu mieli pod osłoną nocy spuścić się na zaimprowizowanych linach na dolny podest fortecy i stamtąd zbiec do pobliskich lasów.

Dłubiąc otwór w murze, obaj więźniowie musieli zachować krańcową ostrożność, aby nie zauważył ich strażnik przez szybkę w drzwiach oraz aby w dzień najmniejszy pyłek wapna nie zdradził, iż ściana jest naruszona.

Po kilku tygodniach pracy wyłom w murze był gotowy. Została tylko wąska skorupka na ścianie zewnętrznej. W nocy z 1 na 2 września 1842 r. uciekinierzy wyrzucili słomę z sienników i porwali je na pasy, by następnie wiążąc je z bielizną i kawałkami odzieży, zrobić odpowiedni powróz. Musieli też obwiązać płótnem kajdany na nogach, aby nie brzęczały w trakcie ucieczki. Noc była wyjątkowo ciemna. Gruba powłoka wrześniowych chmur zalegała nad całą doliną kufsteińską. Ponadto wiał ostry wicher, świszcząc w skałach warowni i wieży, co wpływało na stępienie czujności strażników.

Pierwszy przeszedł przez otwór Marynowski. Będąc drobnej budowy ciała, zjechał jak pająk szczęśliwie na skałę. Przyszła kolej na Cięglewicza. Wszedł w wyłom i tu nastąpiła niespodziewana katastrofa. Otwór w ścianie wewnętrznej okazał się za wąski dla dość masywnego, krępego Cięglewicza. Dosłownie się zaczopował, nie mogąc się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Unieruchomiony wewnątrz otworu począł wokół siebie powiększać wyłom. Perspektywa kilkunastu dalszych lat siedzenia w twierdzy wzmogła w nim desperację. Ale robota przy braku narzędzi i zważywszy fakt, iż więzień całym ciałem wypełniał otwór, była wprost niewykonalna. Mimo to, nie zważając na ból, krwawiące palce, dłonie i ramiona oraz poobdzierane biodra - walczył. W tym czasie przeszywany zimnym wiatrem jego towarzysz czekał na skale z niepokojem. Zaczęło świtać. I wtedy strażnik dostrzegł szamoczącego się w otworze muru twierdzy zbiega. Ucieczka z austriackiego Alcatraz polskiego spiskowca nie powiodła się. Odzyskał wolność dopiero po Wiośnie Ludów w 1848 r.

Cięglewicz dożył sędziwego wieku dzięki opiece nad nim Ignacego Łukasiewicza, wynalazcy lampy naftowej. Gdy zmarł, pochowano go jako bohatera w centralnej części Cmentarza Łyczakowskiego.

Zofia Teliczkowa i "Człowiek Mucha"
Jest na Cmentarzu Łyczakowskim grobowiec rodziny Teliczków. Spoczywa w nim Adolf Ignacy Teliczek (1864-1920), kupiec, przemysłowiec, właściciel fabryki wędlin i wyrobów masarskich. Jego żoną była Zofia Teliczkowa (1880-1942), która weszła na stałe do legendy Lwowa. Wyróżniała się niepospolitą tuszą. Prowadziła otwarty od siódmej rano do północy znany lokal gastronomiczny w centrum miasta, w którym - jak pisał Jerzy Janicki - na śniadanie podawano wyjątkowo pyszne i tanie parówki oraz smakowicie przyprawione flaczki. Lokal oblegali głównie studenci uniwersytetu.

Znakomite potrawy kuchni Teliczkowej powodowały, że międzywojenne gwiazdy Adolf Dymsza, Eugeniusz Bodo czy Jadwiga Smosarska tylko tu ściągały na obiad w czasie swych pobytów we Lwowie. Obok restauracji był należący do Teliczków sklep towarów kolonialnych, w którym do każdej paczki herbaty Liptona dołączana była srebrna łyżeczka. Nazwisko Teliczkowej rozsławił szczególnie humorystyczny, frywolny wierszyk powszechnie znany we Lwowie, a przypisywany Marianowi Hemarowi.
Wierszyk wiązał się z tragedią, która rozegrała się 15 stycznia 1928 r.

Tego dnia do Lwowa przyjechał Stefan Poliński, światowej sławy - jak głosiły gazety i rozwieszone na mieście afisze - akrobata, "Człowiek Mucha", który na linie rozwieszonej wysoko nad ulicą Akademicką między domem, gdzie mieścił się lokal Teliczkowej, a kamienicą po drugiej stronie ulicy miał przejść po linie bez żadnego zabezpieczenia. Na chodnikach, w oknach, na balkonach i na dachach okolicznych kamienic zgromadził się nieprzebrany tłum widzów. Spiker przez megafon podgrzewał atmosferę, mówiąc: "Wstrzymajcie oddech. Oto za chwilę zobaczycie wyjątkowo odważnego i zręcznego człowieka, który z lekkością muchy przejdzie ponad dachami miasta. Odwagę Człowieka Muchy podziwiało już wiele miast europejskich".

Niestety, już na początku swego występu, rozpoczynającego się od dachu domu Teliczkowej, Poliński zachwiał się, stracił równowagę i runął na bruk, ponosząc śmierć na miejscu. Już następnego dnia lwowska ulica skomentowała ten wypadek wierszykiem:
Przyjechał do Lwowa
Akrobata Mucha
Wlazł na Teliczkową
I wyzionął ducha.

W czasie wojny Zofię Teliczkową i jej syna Stanisława Sowieci wywieźli do Kazachstanu. Udało im się wydostać z armią Andersa, ale Zofia już po kilku tygodniach zmarła w Iranie (w 1942 r.) i spoczywa na cmentarzu w Pahlevi obok kościółka polskiego; jej syn zmarł w 1996 r. w Warszawie. Druga gałąź lwowskich Teliczków osiadła po wojnie w Gliwicach. Był wśród nich Władysław Teliczek, masarz, oraz Mieczysław Teliczek, we Lwowie kreślarz u prof. Kazimierza Bartla (premiera RP), a w Gliwicach u prof. Stanisława Szerszenia, prorektora Politechniki Śląskiej. W radzieckim Lwowie w dawnym lokalu Teliczkowej sprzedawano - jak napisał Jerzy Janicki - o zgrozo, sandały i pepegi.

,b>Miłość i rzetelność profesora Finkla
Jest na Łyczakowie skromna mogiła wybitnego historyka, rektora Uniwersytetu Lwowskiego Ludwika Finkla (1858-1930), erudyty, znakomitego archiwisty, uważanego za ojca polskiej bibliografii oraz znawcę dziejów epoki jagiellońskiej.

Ludwik Finkel nigdy nie był żonaty, choć zakochał się z wzajemnością w bogatej szlachciance, Stanisławie Pilawa-Smalawskiej. Z racji swego semickiego pochodzenia i wrodzonej nieśmiałości nie odważył się poprosić ojca swej wybranki o jej rękę. Lękał się odmowy, a poza tym był człowiekiem bardzo ciężkiej pracy. Właściwie nie widywano go nigdzie poza biblioteką uniwersytecką i salami wykładowymi. W wolnych chwilach marzył o Pilawiance. Nie było tygodnia, aby nie pisał do niej listów. Nie pobrali się nigdy, choć kochali się i byli sobie wierni do śmierci. Ona została starą panną, on starym kawalerem. Przeżyła go pięć lat. Po jej śmierci likwidujący jej mieszkanie natrafili na duży pakiet starannie przechowywanych listów, w których Finkel w sposób przepiękny i najtkliwszy spowiadał się swej jedynej ze swych trosk i osiągnięć. Wtedy to odkryto tajemnicę tej wielkiej miłości.

Z biografią Finkla wiąże się też historia, jaka przydarzyła się znanej warszawskiej firmie wydawniczej "Trzaska, Ewert i Michalski", która w 1930 r. zdecydowała się wydać obszerną, opracowaną przez specjalistów, monografię historii Europy. O napisanie przedmowy do tej publikacji uproszono będącego już na emeryturze i złożonego ciężką chorobą nestora polskich dziejopisów - Finkla, który nie chciał się na tę propozycję zgodzić, ale w końcu ją przyjął.

Minął termin określony umową, a rękopis od profesora do redakcji nie wpłynął. Zbiegło się to z opublikowaniem w prasie lwowskiej informacji o śmierci profesora. Wiadomość ta wywołała szczególny wstrząs u redagującego książkę Stanisława Lama, który stanął przed problemem, kto mu teraz, w krótkim terminie, napisze odpowiedni wstęp do książki. Z tym zmartwieniem udał się do redakcji. A tam na biurku zastał przesyłkę z zamówioną przedmową. Na końcu przysłanego tekstu, przy nazwisku Finkla, zobaczył datę: dzień śmierci profesora i dopisek: "nie mogłem odejść ze świata bez wypełnienia tego ostatniego zobowiązania".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska