Tata jest poetą, za to mama normalna. Rozmowa z Tomaszem Różyckim

Fot. Sławomir Mielnik
Fot. Sławomir Mielnik
Wiele moich wierszy powstaje przy chodzeniu. To jest taki moment w ciągu dnia, który pozwala mi wyłączyć się ze spraw bieżących i osiągnąć stan pewnego skupienia albo przeciwnie - odprężenia. Wtedy bardzo często przychodzą mi do głowy pierwsze zdania, już w skończonym kształcie - mówi poeta.

- Nareszcie wydał pan kolejny tomik...
- Rzeczywiście trwało to długo. Poprzedni, "Kolonie", napisałem w 2005.

- Widać za mało pan chodził...
- A wie pani, coś w tym jest. Więcej jeździłem samochodem, do pokonania pieszo miałem krótsze dystanse, bo gdzie indziej pracowałem.

- Nie sądziłam, że potraktuje pan moją uwagę tak poważnie...
- Bo wiele moich wierszy rzeczywiście powstaje przy chodzeniu. To jest taki moment w ciągu dnia, który pozwala mi wyłączyć się ze spraw bieżących i osiągnąć stan pewnego skupienia, albo przeciwnie - odprężenia. Wtedy bardzo często przychodzą mi do głowy pierwsze zdania, już w skończonym kształcie. A pierwsze zdanie to już model dla pozostałych: jest w nim wzorzec rytmiczny, który uruchamia ciąg pewnych skojarzeń i słów. Pewnie ten rytm chodzenia, jako zajęcia czysto mechanicznego, coś wyzwala.

- Rzesze fanów, które ujawniły się po "Dwunastu stacjach", mogą czuć się zawiedzione powrotem do poezji egzystencjalnej. Po Nagrodzie Kościelskich, nominacji do Nike i Paszportu Polityki można było sądzić, że pójdzie pan łatwiejszą drogą.
- Jeszcze nie wiadomo, jak to się skończy. Właśnie pracuję nad prozą, mam nadzieję uporać się z tym do końca roku, taki cyrograf spisałem sam z sobą. Będzie to coś większego, niekoniecznie równie zabawnego jak "Dwanaście stacji". Trudno mi powiedzieć więcej, bo rzecz jest jeszcze nie skończona i może wywinąć mi kozła, natomiast nie ulega wątpliwości, że jakieś podobieństwo do "Dwunastu stacji" wystąpi. Jestem autorem wciąż tej samej historii.

- Cóż, czerpie pan z tej samej, własnej biografii.
- Przy "Dwunastu stacjach" towarzyszyło mi założenie, że opowiem historię absolutnie prawdziwą, z przymrużeniem oka i dygresjami. Tym razem chodzi o fikcję.

- Tytuł najnowszego zbioru, "Księga obrotów", brzmi poważnie, niemal uroczyście.
- Wbrew moim założeniom. Chodziło mi o tytuł ekonomiczny, rodem z księgowości. Funkcjonuje taka nazwa: "Księga obrotów i zaszłości".

- Niemniej tytuł zbioru jest adekwatny do treści. "Księga..." dotyka spraw istotnych.
- Mam świadomość, że to trudna książka. Trzeba przekroczyć pewien wiek i zaliczyć pewne doświadczenia, żeby ją zrozumieć.

- Zawarł pan w niej pewną arytmetykę. Ósmy tomik Tomasza Różyckiego składa się z 88 wierszy, każdy z nich to dwie strofy ośmiowierszowe, a w jednym z utworów - takich przykładów można by przytoczyć więcej - "dłoń skreśla z mroku koślawą ósemkę". Ósemka to znak nieskończoności. O to chodzi?
- Od samego początku miałem tę ósemkę w głowie. Po napisaniu "Kolonii", w których zamieściłem 77 sonetów, wydawało mi się, że napisanie wierszy zebranych z iluś tam lat to już nie dla mnie. Że powinienem napisać coś ważnego, równocześnie stwarzając przeciwwagę dla "Kolonii". Nie tworzyć antologii, lecz podjąć wyzwanie. Główny problem dotyczył formy. Co zrobić, żeby była nośnikiem tego, co mam do powiedzenia? Założyłem, że będzie to poemat, a więc dłuższa opowieść. Przyszła mi do głowy strofa z Beniowskiego. Jest to równocześnie stanca używana w poezji trubadurów, która do dzisiaj cieszy się ogromnym wzięciem w poezji np. katalońskiej, z jednej strony dygresyjna, z drugiej swobodna; można operować różnymi rejestrami języka. Zacząłem na własny użytek nazywać zwrotki ósemkami. Potem uświadomiłem sobie, że będzie to mój ósmy tom, że zbierze się 88 wierszy itd. Na koniec ujawniła się symbolika ósemki.

- Pojawił się także bohater. "Gość, który kupił świat", obecny w kilku wierszach, uświadamia czytelnikowi, że ma do czynienia z ciągiem narracyjnym.
- Dlatego to trudna książka. Ktoś przyzwyczajony do krótkich wierszy nie od razu się orientuje, o co chodzi.

- A może jest w tym zbiorze i zagadka, której istnienia jeszcze nie dostrzegamy? We wcześniejszych wierszach zdołał pan przewidzieć powódź i katastrofę World Trade Center.
- To nie jest żadne wieszczenie, raczej normalny niepokój. I trochę taka samospełniająca się przepowiednia. Nie wiem, jak temu przeciwdziałać, poza tym byłoby coś bardzo fałszywego, gdybym omijał niektóre obrazy. Jeśli od dłuższego czasu prześladuje mnie jakieś natręctwo, w końcu zostaje zapisane. Powstaje coś absurdalnego, wizja koszmarna, senna, oniryczna. A później okazuje się, że się spełnia. Nad Odrą wielokrotnie wyobrażałem sobie, że woda, która tak się pieni, któregoś dnia w końcu się przeleje, a lecąc samolotem między wieżowcami - że kiedyś ten samolot uderzy. Kiedy zobaczyłem te obrazy później, miałem poczucie déja vu.
- Zawsze dotyczy ono tragicznych zdarzeń?
- Bywają i miłe. Ta druga kategoria dotyczy jednak osobistych przeżyć. Są to np. obrazki z wakacji.

- Ponieważ zdarza się, że niektóre tragiczne obrazy się spełniają, nie boi się pan pisania?
- W pisaniu jest zawsze coś pogranicznego. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to patetycznie, ale rację ma Gombrowicz, kiedy mówi, że pisanie to uwalnianie własnych demonów. Prawdopodobnie psychologicznie rzecz jest do wyjaśnienia: uruchamia się jakieś pokłady podświadomości, niekoniecznie sympatyczne, i one podpowiadają różne rzeczy. Od czasu do czasu może to być niebezpieczne i przerażające. Gdyby tak zupełnie się poddać i zdać się na podświadomość, na tzw. natchnienie, może, przynajmniej w moim przypadku, wystąpić problem z upublicznieniem. Czy publikując, nie wyrządzi się krzywdy, czy mocnym obrazem czegoś się nie wywoła...

- Nagrody Kwarka pan jednak nie przewidział?
- Byłoby trudno...

- Powiedział pan kiedyś, że dość tych nagród, że są inni, równie zdolni poeci. Nie wiem, ile było w tym kokieterii, a ile przekonania. Tak czy inaczej pojawiło się kolejne wyróżnienie.
- Nie wiedziałem nawet, że takie istnieje. To bardzo pouczająca historia: moja tłumaczka na angielski opublikowała jeden z wierszy z "Kolonii", "Spalone mapy". Zrobiła to w piśmie Pen Clubu amerykańskiego, a potem tekst opublikowano na blogu. Było na nim dużo odwiedzin i poproszono mnie o komentarz. Napisałem lakoniczne wyjaśnienie, że wiersz powstał po podróży na Ukrainę, że przypadkiem znalazłem się w miejscu, gdzie moja babcia mieszkała przed wojną, więc poszukiwałem jej domu. To wszystko wydawało mi się tak absurdalnie skomplikowane dla amerykańskiego czytelnika, że w kosmicznym skrócie wyjaśniłem jeszcze kwestię Kresów; dlaczego tam pojechałem, dlaczego babcia zamieszkała gdzie indziej i z jakiego powodu ta historia okazała się dla mnie tak emocjonalnie ważna. Okazało się, że w Stanach Zjednoczonych istnieje portal internetowy, który gromadzi wszystkie ciekawsze wpisy dotyczące kultury i potem ogłasza wśród czytelników plebiscyt na najciekawszy. "Spalone mapy" wraz z komentarzem zostały zgłoszone do nagrody jakąś ogromną liczbą głosów, redaktorzy z pism poświęconych literaturze spośród 20 wytypowanych tekstów wybrali dziesiątkę, i, na koniec, poeta, rezydent Biblioteki Kongresu Robert Pinsky wybrał zwycięzcę.

- Wygrał wiersz, tematycznie spokrewniony z "Dwunastoma stacjami"...
- Wszystko to wydarzyło się w tym roku i zaskoczenie było totalne. Zadziwiające było dla mnie, że historia, zdaje się, absolutnie niezrozumiała dla nikogo, poza kręgiem skupionych wokół towarzystwa miłośników Lwowa, okazała się tak nośna. Hindusi też głosowali na ten tekst.

- W "Księdze obrotów" pobrzmiewają echa pańskiego pobytu w Ameryce.
- Od dziesięciu lat bardzo dużo jeżdżę, zdarza się, że i kilkanaście razy w roku. Mogę powiedzieć, że część mojego życia rozgrywa się poza krajem. Niestety.

- Dlaczego pan żałuje?
- Bo nie do końca bym tak chciał. Bo nie lubię rozstań, źle znoszę rozłąkę.

- Skąd się wzięło zapotrzebowanie na pańską poezję w Stanach?
- Po ukazaniu się wyboru moich wierszy po angielsku, po prostu zaproszono mnie na czytanie. Nie nazwałbym tego zapotrzebowaniem, to za duże słowo. Za pierwszym razem był to wyjazd do Indiana i Boston University, potem Nowy Jork, a potem inne.

- Przyjęto innego Różyckiego, niż przyjmuje się w kraju?
- Było bardzo różnie. Nie może to być taki sam odbiór, coś umyka, coś nowego się pojawia. Na pewno przeżyłem rodzaj nobilitacji, kiedy czytałem na Harvardzie lub usłyszałem, że moi goście poprzednio uczestniczyli w spotkaniu z Brodskim. Nie wiedziałem, że w Stanach jest tak olbrzymi szacunek dla polskiej poezji.

- To zasługa Miłosza?
- Tak, przede wszystkim jego, ale i innych, wielbionego tam Herberta, Zagajewskiego, który jest tam niezwykle ceniony, Szymborskiej, Julii Hartwig, Anny Świrszczyńskiej. W kręgach akademickich polska poezja jest doskonale znana. Do Krakowa zjeżdżają amerykańscy pielgrzymi, żeby zobaczyć miejsca, gdzie mieszkali polscy poeci, gdzie dzisiaj się poruszają.

- W innych środowiskach w dalszym ciągu pokutuje mit Polaczka?
- Niestety, pewnie tak jest.

- Nie straciła aktualności wypowiedź, że "jak ktoś nie umie żyć, to zaczyna pisać". W pana przypadku poezja stała się dobrym sposobem na życie.
- Można byłoby się spierać o to, co znaczy umieć żyć. Ale trochę tak jest. Pisanie to rodzaj ucieczki, kreowania światów równoległych, w których można się rozprawić ze swoimi lękami.

- Te światy w jakiś sposób się łączą?
- I tak, i nie. Tak, bo na przykład to, że wydałem "Dwanaście stacji", bardzo zmieniło moje życie; to, że wydałem "Kolonie" - także. Fakt, że w dalszym ciągu uczestniczę w dziwnym doświadczeniu pisania, absolutnie wiąże się z moim życiem. Trudno rozróżnić jedno i drugie, tym bardziej że tworząc, wychodzę z osobistego doświadczenia. Nie wyobrażam sobie pisania, które by zakładało jakąś grę logiczną, jakąś abstrakcyjną metodę. Żeby pisać, trzeba żyć - i na odwrót. A równocześnie można powiedzieć, że to się nie przenika, ponieważ pisanie niewiele rozwiązuje. Może zaledwie pomóc pośrednio, może czasami zagwarantować jakieś pieniądze, a czasami moc wrażeń, związanych np. z podróżami.

- Powiedział pan również, że pisanie to luksus, osiągalny po uporaniu się z podstawowymi zajęciami.
- Pod tym względem trochę się zmieniło, bo zaczynają mi od czasu do czasu proponować jakieś stypendia, dodawać luksus do luksusu. Dostaję rzadki czas wyłącznie na tworzenie.

- Synowie rosną. Już dostrzegają w ojcu poetę?
- Tak myślę. Kiedyś, dawno, mój Kuba powiedział w przedszkolu: "Tata jest poetą, ale mama za to jest normalna".

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska