Krystyna Loska: Lubiłam patrzeć ludziom w oczy

Jolanta Jasińska-Mrukot
Rozmowa z Krystyną Loską, legendarną spikerką, ikoną polskiej telewizji.

- Kiedy uśmiechała się pani z ekranu do widzów, mieli wrażenie, że uczestniczy pani w ich życiu, jest obecna w ich domach.
- Ja zawsze bardzo ceniłam telewidzów. Kiedy się uśmiechali na ulicy, to odwzajemniałam te uśmiechy. Proszę zauważyć, że w tamtych latach były maleńkie mieszkania, więc jeśli ktoś pojawiał się kilka razy w ciągu dnia na ekranie, to z jego twarzą cała rodzina oswajała się jak z twarzą dobrego znajomego. Często mi nawet mówiono, że traktują mnie jak członka rodziny.
Na dodatek w latach 60. był tylko jeden program telewizji, trudno więc było nie pamiętać spikerów. Dopiero w latach 70. pojawił się drugi program TVP.

- Wtedy spikerzy do widzów wychodzili "portretowo", czyli z ekranu widoczna była zapowiadająca głowa. Dzisiaj spikerzy prezentują się w całości…
- To prawda, kadrowano nas do piersi. Z drugiej strony możliwości eksponowania i zmiany stroju były wtedy niewielkie. Zmieniało się korale, apaszki czy kołnierzyki… Kiedyś w sklepie rozpoznała mnie mała dziewczynka. Krzyczała do swojej mamy: "Mamusiu, popatrz, ta pani ma też nogi!". Ale czasem odstępowaliśmy od tej reguły portretowej, chociażby na Boże Narodzenie, wtedy witaliśmy się z telewidzami i składaliśmy im życzenia na stojąco.
- W tamtych ateistycznych czasach było na ekranie odświętnie, ale o religijnym wymiarze tego święta raczej nie było mowy. Obowiązywały jakieś instrukcje z Komitetu Centralnego PZPR?
- Ależ skądże! Nic podobnego! Na stole choinka, nastrój świąteczny, a ja, kiedy miałam dyżur, często z Jankiem Suzinem składaliśmy życzenia "W Święta Bożego Narodzenia życzymy Państwu Zdrowych i Wesołych Świąt". Nie było żadnych instrukcji co do tego, jak mamy składać życzenia. Nie unikaliśmy słów związanych z religią.
Moim zdaniem wtedy było bardziej uroczyście niż dzisiaj. My sami byliśmy nastrojeni bardziej świątecznie. Poza ekranem - podczas dyżurów - robiliśmy sobie telewizyjne święta, każdy przynosił z domu swoje przysmaki. Ja makówki i moczkę, tego w Warszawie nie znano, ten zwyczaj przywiozłam ze Śląska. Zresztą do dzisiaj przygotowuję to na święta. Największy problem miałam z porterem, bo piernik do moczki wymagał moczenia w piwie. Dzisiaj dla ludzi, zwłaszcza młodych, to naturalne, że wszystko jest w sklepach. Wtedy wszystkie produkty trzeba było gromadzić dużo wcześniej, jeśli chciało się zrobić święta. A specjalny piernik przywoziliśmy ze Śląska, w Warszawie takiego nigdzie nie było.

- Awansowała pani z ośrodka telewizji regionalnej - wcześniej w Katowicach, potem skok do stolicy.
- A dokładnie wywodzę się z Tychów, to moje rodzinne miasto. Nie do końca jednak byłam nieznaną twarzą z ośrodka regionalnego. Telewizja Katowice miała telekino, więc codziennie pojawiałam się na antenie ogólnopolskiej. Pracowałam w ośrodku lokalnym, ale moja twarz była znana w całym kraju.

- Pani przejście z ośrodka regionalnego do stolicy kojarzono z przejściem ekipy Gierka do Warszawy. Plotkowano wtedy: Loska wyjechała ze Śląska wraz z Gierkiem.
- Tłumaczę to już od wielu lat! Poszłam do Warszawy za mężem, który był przez wiele lat kierownikiem robót górniczych w kopalni Ziemowit. Potem przeniesiono go do Państwowej Rady Górnictwa w Warszawie, gdzie pracował pięć lat. Potem mój mąż wrócił do robót górniczych, budował metro w Warszawie. No i nie zatrudniał mnie Jan Szczepański, ale ówczesny prezes telewizji Włodzimierz Sokorski. Moje przejście nie miało nic wspólnego z Gierkiem.

- To były jednak szczególne czasy. Co trzeba było w tamtych latach zrobić, żeby trafić do rodzącej się, elitarnej telewizji? Mieć czyjeś poparcie, jakieś układy w radiokomitecie?
- Nic podobnego! Żeby trafić do telewizji, wtedy trzeba było mieć predyspozycje. Zaczynałam od radia. Na początku lat 60. miałam stałą audycję w rozgłośni katowickiej "To idzie młodość". Zyskała dużą popularność wśród młodzieży.
Kiedyś spotkałam szkolnego kolegę, Józka Kopacza, znanego już wtedy na Śląsku spikera telewizyjnego, zaproponował mi, żebym przyszła do telewizji. Pomyślałam sobie: czemu nie? Zaczęłam od czytania list dialogowych. W tym samym czasie studiowałam w szkole teatralnej w Krakowie.

- Czy nikt nigdy nie słyszał u pani pobrzmiewającej twardej mowy, tej z czarnego Śląska?
- Nikt mi wtedy nie zwrócił na to uwagi. Zresztą ja bardzo dbałam o swoją wymowę - ćwiczyłam i pracowałam nad tym. Ale to przecież gwara śląska, mówią nią górnicy. Gwarą mówią też moi rodzice. Teraz, kiedy wyjeżdżam z Warszawy na dłużej do Katowic, to znajomi zauważają po moim powrocie, że byłam na Śląsku. W moim domu już nie mówiło się gwarą.

- Nie od razu została pani spikerką. Jak to się stało?
- Przypadek. Spiker zachorował, zadzwoniono do mnie z propozycją, żebym go zastąpiła. Można powiedzieć, że to pierwsze wejście do studia było z marszu. Do telewizji napłynęło wiele listów z pozytywnymi opiniami pod moim adresem. Zaproponowano mi następne wejście. Tak zostałam.

- W tamtych latach była pani, jak to się dziś mówi, celebrytką. To spikerki kreowały modę, wiele kobiet, patrząc na panią, szyło sobie podobną sukienkę a la Loska. Nosiły wpięte do sukienki sztuczne kwiaty. Były zachwycone ilością pani garderoby, to przecież czasy szarego PRL-u. A z ekranu wiało luksusem. Kto dobierał pani fryzury i ubrania, uczył, jak się zachować przed kamerą?
- Nikt mnie niczego nie uczył, wszystko dobierałam sama. To nie były czasy wizażystów. W telewizji była charakteryzatorka i to wszystko. W sklepach ziały pustki, więc można było liczyć tylko na swoją pomysłowość. Ubierałyśmy się w to, co akurat udało się zdobyć. Czasami zadbała o nas "Wólczanka" i coś podesłała, ale kiedy rozpakowałyśmy paczkę, to się okazywało, że są to te same bluzki, tylko różnią się kolorem. Ubierało się więc tę samą bluzkę, tylko raz była z koralami, innym razem z dopiętą różą albo z apaszką itd. Czasem Xymena Zaniewska, kreatorka z Mody Polskiej coś podpowiadała. Ale najwięcej szyłam na Śląsku, miałam tam doskonałą krawcową, właściwie modystkę, która szyła przed wojną u Diora. Potrafiła mi już bez miary szyć. Kiedy nie miałam czasu, to tylko dzwoniłam, żeby mi uszyła i z jakiego materiału. To wystarczyło.

Kadrowano nas do piersi. Z drugiej strony możliwości eksponowania i zmiany stroju były wtedy niewielkie. Zmieniało się korale, apaszki czy kołnierzyki… Kiedyś w sklepie rozpoznała mnie mała dziewczynka. Krzyczała do swojej mamy: "mamusiu, popatrz, ta pani ma też nogi!"

- Dzisiaj niejedna firma, szyjąc dla kogoś tak znanego, zrobiłaby z tego swój szyld: "Loska się u nas ubiera!".
- To były inne czasy, mojej krawcowej nie przyszłoby do głowy, żeby czerpać korzyści z tego, że ktoś znany u niej sobie szyje.

- Na tych najwcześniejszych zdjęciach jest pani brunetką. A pamiętamy panią głównie jako blondynkę.
- W rzeczywistości byłam szatynką, ale powoli rozjaśniałam włosy, aż osiągnęłam blond. To mi podpowiedzieli koledzy oświetleniowcy. Po prostu techniczne możliwości, to znaczy oświetlenie nie pozwalało odpowiednio oświetlić brunetki.

- Zasłynęła pani jako spikerka, która nie czyta z kartki. Mówiła pani wszystko z pamięci?
- Ja po prostu lubiłam telewidzom patrzeć w oczy. Nie czytałam z kartki, wolałam nauczyć się całego programu na pamięć. W szkole aktorskiej było wiele do zapamiętania, a w telewizji kilka informacji. Choć powiem szczerze, że nie wszystkim się to podobało…

- Dlaczego?
- Trudno powiedzieć. Po prostu nie każdemu mój pomysł się podobał.

- Czy pamięta pani jakieś swoje wpadki w telewizji?
- Być może były, ale powiem szczerze, że ja tych wpadek nie pamiętam. Kto by tam magazynował coś takiego w pamięci. Było, minęło i tyle.

- Była pani nie tylko spikerką, ale też konferansjerką na wielu festiwalach w Opolu i Sopocie. Dzisiejsze gwiazdy z telewizji biorą za to bardzo wysokie honoraria, a jak było wtedy?
- Sopot był festiwalem międzynarodowym, kilka razy miał rangę Eurowizji. Ale honoraria naprawdę dostawałam marne. Prowadzenie festiwalu to była wielka satysfakcja i tyle. Pamiętam za to, że na któryś festiwal do Sopotu miała dojechać z Telimeny z Warszawy moja suknia, w której miałam zapowiadać. No i nie dojechała…

- Dzisiaj byłby to narodowy skandal. Ale w czym pani wystąpiła?
- Przecież na taką okazję nie brało się jednej kreacji. Jakąś ze sobą miałam, więc sobie poradziłam. Nie robiłam z tego wydarzenia żadnego problemu. Wtedy byliśmy przyzwyczajeni, że nie wszystko działa jak w zegarku.

- Krystyna Loska to także dobry duch. Kibice mówili, że ilekroć zapowiadała pani mecz piłkarski, to za każdym polscy piłkarze wygrywali…
- Tak jakoś wychodziło. Można powiedzieć, że miałam szczególne związki z piłką. Kiedy jeszcze pracowałam w Katowicach, mój mąż był kierownikiem Górnika Zabrze, a także współpracownikiem Kazimierza Górskiego. Górnik to była wtedy silna drużyna. Pamiętam, jak miał grać ze słynną AS Roma w półfinale Pucharu Europy. Włosi trenowali przed meczem na stadionie w Siemianowicach. Pojechałam na ich trening, ktoś mnie przedstawił słynnemu trenerowi Herrerze. A któryś z Polaków powiedział, że nie muszą już trenować, bo skoro ja zapowiadam, to nasi piłkarze i tak wygrają.

- Można też uznać, że przyniosła pani szczęście abp. Damianowi Zimoniowi…
- Tak trzeba powiedzieć (śmiech). Przed pięćdziesięciu laty brałam ślub ze swoim mężem w kościele w Tychach, udzielał go nam wtedy wikary Damian Zimoń. Kiedy obchodziliśmy złote wesele, błogosławił nam ten sam ksiądz, tyle że już arcybiskup Zimoń i przed tym samym ołtarzem w kościele parafialnym w Tychach.

- Czasy były dla pani szczęśliwe. Dzisiaj wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie, częściej i szybciej się zmienia żonę, męża. Podobnie jest z pracą, chociażby patrząc na częste zmiany w telewizji. Trudno zapamiętać twarze…
- Dla mnie zawsze rodzina była najważniejsza. A telewizja to tylko praca, którą bardzo lubiłam. Nie można utrzymać rodziny, nie znajdując czasu na to, żeby być z najbliższymi. Ja zawsze znajdowałam dla nich czas. A co do telewizji - jeśli ktoś nie zagrzeje miejsca na ekranie, to powinien się zastanowić, czy w ogóle powinien tam kiedykolwiek być. Wielu powinno wcześniej popatrzeć w lustro i posłuchać, jak mówią, zanim wejdą na wizję.

- Rzeczywiście, ma się wrażenie, że standardy w telewizji się zmieniły, dzisiaj szansę ma niemal każdy. Słyszy się źle mówiących, ze złą dykcją…
- No proszę! A ja się już obawiałam, że mam kłopoty ze słuchem!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska