Udawał maklera i zgarniał wielkie pieniądze

fot. sxc
fot. sxc
Podawał się za maklera giełdowego, choć nie ma nawet matury. Ludzie bezgranicznie mu ufali. Brali półmilionowe kredyty pod hipotekę, by mieć na pomnożenie. Tak wsiąkło kilka, może nawet kilkanaście milionów. Kluczem była obietnica krociowych zysków, to zwykle wyłącza rozsądek.

Zaufał mu nawet ksiądz z parafii. Dał się skusić.

- Proboszcz się przyznał, że tak jak my dał się Damianowi omotać, liczył, że za zysk z pożyczki wymaluje kościół - opowiada Kornela. - Nie powiedział, ile mu pożyczył, ale był zmartwiony, więc to pewnie nie była mała suma. Teraz dopiero wiemy, że kiedy dawaliśmy mu pieniądze, żeby je nam pomnożył, był już niewypłacalny i wiele osób ścigało go za długi. Nasza wierzytelność, czyli 100 tys. złotych, to pikuś przy tym, co wyciągnął od innych...

Wielu z nich to właściciele znanych opolskich firm. Dzisiaj ledwie garstka chce o tym rozmawiać. Większość nie, ze wstydu.

Ufali mu bezgranicznie. Ze wszystkimi, od których pożyczał, zawsze się zaprzyjaźniał.
- Przecież Damian to kuzyn męża, no to jak można mu było nie zaufać? - płacze Kornela. - Do tego wcześniej już od nas pożyczał i zawsze oddawał.

Na początku pożyczył od Korneli 25 tysięcy, na trzy miesiące i na dwadzieścia procent. Potem jeszcze raz, na podobnych warunkach, ale już 40 tysięcy.

- Zwrócił terminowo i na umówiony procent - opowiada Kornela. - Kiedy więc przyszedł po te 100 tysięcy, sama namówiłam męża żeby mu zaufać. Zysk miał nam pomóc w dokończeniu budowy domu, a mąż po czternastu latach pracy za granicą mógłby szybciej zjechać na stałe do domu.
Damian lubił się rozliczać na oczach całej rodziny, w większym gronie znajomych. Potrafił oddawać pieniądze z dużą "górką". Jednemu z kuzynów na urodziny podarował 10 tysięcy złotych. Latem jechał na Dominikanę, a zimą na narty w Dolomity. Tak przynajmniej mówił.

- Przyszedł do mnie i mówi, że trafiła mu się nadzwyczajna inwestycja, potrzebuje natychmiast pieniędzy i mam pożyczyć, od kogo się da i ile się da - opowiada Kornela. - Namówiłam siostrę i koleżankę. Damian wiedział też, że mojej znajomej córka wróciła z Holandii po kilku miesiącach pracy, więc ją też namówiłam.

Dobroczyńca opolskich elit
Damian po trzech miesiącach oddał pieniądze i umówiony procent tylko córce koleżanki. Pozostałym już nie.

- A dziewczynie, której oddał pożyczkę już po dwóch tygodniach, zaproponował kolejną pożyczkę na jeszcze wyższy procent - mówi Kornelia. - Był zdumiony, kiedy odmówiła, powiedziała, że jej już wystarczy i nie zamierza u niego więcej inwestować.

"Inwestować" - tak mówią wszyscy o pożyczkach, których udzielili Damianowi, a których ten nie zwrócił.
- Mówił, że jest maklerem giełdowym, potem - że pracuje w banku - opowiada Adam C., opolski przedsiębiorca rolny. - Ciągle z laptopem i komórką przyklejoną do ucha śledził notowania giełdowe. Dziadek Damiana i jego matka potwierdzali, że pracuje w banku. Jest bankierem - podkreślali. Teraz mi wstyd, że dałem się takiemu omotać, przecież ten chłopak zaledwie skończył zawodówkę, został cukiernikiem. Przez jakiś czas zasuwał na polach w Holandii, a udawał kogoś całkiem innego.
I wcisnął mi ten kit, bo kiedy przyszedł i powiedział: "Pożycz na kilka dni 600 tysięcy na dobry procent", to mu dałem. Znamy się od dawna, więc przez myśl mi nie przeszło, że tych pieniędzy nigdy mi nie odda. Że zwyczajnie mnie wykiwa.

Damian każdą pożyczkę dokumentował, zostawiał oświadczenie, ile pożycza i na jaki czas.
- Ale co mi z tego papierka, skoro takich naiwnych jak ja jest dużo? - denerwuje się Adam C. - W okolicy będzie z pięć osób, które mu pożyczyły podobne sumy jak ja. A on się śmieje teraz ludziom w twarz. Przyznaje, że pożyczał, ale zawsze mówił, że odda. A zgodnie z naszym prawem trzeba mu najpierw udowodnić, że nie zamierzał oddawać tych pieniędzy.

Damian jeździł w tym czasie najnowszym modelem Audi i przechwalał się znajomościami. Rzucał nazwiskami z opolskiej śmietanki towarzyskiej i szczytów władzy. Opolskie elity, profesorowie uczelni i lekarze to byli ci, którym Damian miał dawać zarabiać.

- Kiedyś zaprowadził mnie do takiej prywatnej przychodni w Opolu i mówi: "Patrz, Kornelka, to powstało dzięki moim pieniądzom" - opowiada Kornela. - Ci lekarze z Damianem witali się jak starzy przyjaciele, był z nimi na ty. No to zgłupiałam, pomyślałam, że to musi być prawda…
Dzisiaj właściciel przychodni jest wściekły.

- Był naszym pacjentem, ale przede wszystkim chłopakiem z naszej parafii, z którym moja żona chodziła do szkoły - stwierdza wyraźnie poirytowany mężczyzna. - Nigdy z nim nie prowadziliśmy żadnych interesów, a nasza przychodnia to wynik naszej bardzo ciężkiej pracy. To, co mówi Damian, nas obraża, więc zastanawiamy się, czy nie wnieść sprawy do sądu.
W banku już go nie znają

Jednak tym, co najbardziej uwiarygodniało Damiana w oczach ludzi, było to, że umawiał się z nimi w jednym z opolskich banków.

- Przesiadywał tam i był najwyraźniej zadomowiony - mówi Karol H., opolski przedsiębiorca z branży budowlanej. - Kiedyś, gdy przyszedłem, to zadzwonili po niego pracownicy banku, żeby szybciej przyszedł, bo ktoś na niego czeka. Nie mogę, więc zrozumieć, jak to jest, że teraz nikt go tam nie zna i nie pamięta.
Damian chodził z przyklejoną komórką do ucha. - Zawsze padały trzy imiona pracowników banku - mówią jego wierzyciele. - Ciągle coś z nimi ustalał, mówił o dogrywkach. Ustalali jak będą inwestować.
- Stale powtarzał: "Ja na tym biznesie mogę nawet zarobić dwieście procent, a tobie jak obiecałem dwadzieścia, to je dostaniesz" - opowiada Kornela.

Ale mijały kolejne terminy zwrotu pożyczki, a Damian nie oddawał im kapitału, nie mówiąc o procentach.
- Tłumaczył, że wybrał jakąś dobrą lokatę w Szwajcarii, więc gdyby teraz się wycofał, to byłby bardzo stratny - mówi Kornela. - Uspokoił mnie tym, więc się zgodziłam jeszcze z miesiąc zaczekać. Często mi też mówił, że te moje 100 tysięcy to żadne pieniądze, bo u niego ludzie inwestują taką kasę, o której mi się nawet nie śniło. I nie histeryzują tak jak ja.

Sebastian L., pracownik banku, którego imię często wymieniał Damian, zgadza się na rozmowę. Ale nie w banku, tylko w jednej z opolskich kawiarni.

- To prawda, że przychodził do banku i przesiadywał, tak jak wielu innych klientów, w jednej z sal, gdzie odbywały się tzw. dogrywki - przyznaje Sebastian L. - Czasami rzeczywiście ktoś o niego pytał, to grzecznościowo odpowiadało się, że go nie ma. Kiedy pytaliśmy Damiana, czym się zajmuje oprócz giełdy, mówił, że ma jakiś dobrze ustawiony biznesik w Niemczech, co mu daje stały dochód.
Raz pojechali z nim nawet do Niemiec.

- Ale on w swoją stronę, a my w swoją stronę - przekonuje. - I nic więcej.
L. dodaje, że przed kryzysem Damianowi nawet nieźle szła gra na giełdzie. Podczas kolejnej rozmowy, telefonicznej, Sebastian L. ocenia, że to, co robił Damian, to była zwyczajna piramida finansowa.

Manna nigdy nie spada
Piramida finansowa to stożek, który działa, dopóki ktoś go napełnia. Kiedy przestaje, to już niczego nie ma. Ta stworzona przez Damiana najwyraźniej już dawno runęła.
Sebastian L. nie ukrywa, że wiele osób ciągle pyta w banku o Damiana. Wśród nich są przedsiębiorcy budowlani, znane na opolskim rynku nazwiska.

Firma Grzegorza Z., która ma filie w różnych miejscach Opolszczyzny, budowała Damianowi dom oraz przeprowadziła gruntowny remont domu jego rodziców. Rachunek wyniósł 600 tys. złotych.
- Kiedy przyszło do rozliczenia, Damian powiedział: "Co z tego, że weźmiesz te 600 tysięcy do kieszeni? Te pieniądze powinny trafić na giełdę, zostaw mi je, a ja wzbogacę cię w ciągu trzech miesięcy o 20 procent" - wspomina Grzegorz Z. - Nie wiem, co mnie podkusiło, zgodziłem się. A potem stale tylko obiecywał, że za chwilę będą pieniądze. W końcu przestał odpowiadać na nasze telefony, w domu też go nigdy nie było.

- Wpadliśmy przez to w kłopoty, zabrakło nam pieniędzy na wypłaty dla ludzi - dodaje żona Grzegorza Z. - Przecież nam manna nie spada z nieba tak jak Damianowi. On ciągle gdzieś wyjeżdżał, a my ciężko pracujemy. Musieliśmy sprzedać dom…

Potem spotkali go przypadkowo na letnim festynie w Gogolinie.
- Damian siedział obok, pił piwo i zachowywał się tak, jakby nas tam nie było - żali się pani Z.
Grzegorz Z. wniósł sprawę do sądu.

- Na początku myślałem, że jak będziemy cicho, to nam w końcu zwróci te pieniądze - przyznaje. - W końcu powiedziałem dość! Tylko co z tego, że wygrałem, skoro postanowienie sądu z europejskim nakazem egzekucyjnym nic mi nie daje. Damianowi nie ma czego zająć. W księgach wieczystych ta część domu, w którym mieszka dziadek i jego rodzice, należy już do kogoś innego. On niczego nie ma, niczym nie dysponuje.

Na podwórku przed posesją Damiana krząta się jego dziadek. Na pytanie, czy wnuk jest w domu, odpowiada, że nie wie i zaraz pójdzie zobaczyć. Po chwili wraca, mówi, że Damiana nie ma. To już kolejna próba skontaktowania się z nim.
Za to z domu wychodzi jego matka. Z relacji osób, które pożyczyły pieniądze Damianowi, wynika, że była doskonale zorientowana w tym, co robi jej syn. Często jeździła z nim na spotkania "inwestycyjne".
- Przecież ja nie mam prawa jazdy i nigdzie z synem nie jeździłam! - zaprzecza zdenerwowana. A po chwili dodaje: - To nie było wyłudzanie, tym bardziej że ludzie wiedzieli, co robią. Musieli wiedzieć, że z pieniądzem raz jest tak, a raz inaczej. Jak to na giełdzie…

- Jak może tak mówić?! - oburza się Kornela. - Przecież zawsze z nim jeździła, zawsze się chwaliła, że musi o wszystkim wiedzieć, że ma upoważnienia do wszystkich kont i zna wszystkie kody. Na wypadek, gdyby Damianowi się coś stało. A teraz potrafi mi powiedzieć, że nikt nie widział tego, że ode mnie brała pieniądze - Kornela zaczyna płakać. - A przecież była po to u mnie w pracy, tam jest monitoring, więc wszystko zostało zarejestrowane, jak brała ode mnie pakunek.

Kornela dodaje, że chcąc normalnie pokazywać się ludziom w swojej wsi, musiała zaciągnąć w banku 500 tys. złotych pożyczki, żeby spłacić za Damiana dług zaciągnięty u siostry i koleżanki. Teraz jej mąż pracuje w Niemczech tylko na raty.

Nikt nie wie, ile ludzi padło ofiarą Damiana. Niektórzy nawet przed rodziną ukrywają, że skuszeni łatwym i dużym zyskiem utopili coś w tej piramidzie. Wśród tych poszkodowanych osób jest małżeństwo emerytów - zaciągnęli pożyczkę 500 tysięcy złotych, zastawiając swój dom.
Jedni stracili więcej, inni mniej. Nie wszyscy chcą się pogodzić z utratą pieniędzy
- Pod domem Damiana i jego rodziców ktoś stale zapala trzy świece - mówią ludzie z ich wsi. - Już ktoś oblał im farbą dom, a oni wciąż udają, że nic się nie dzieje.

Niedawno śledztwo w tej sprawie wszczęła opolska prokuratura.

PS. Imiona oraz inicjały nazwisk bohaterów tekstu zostały zmienione.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska