Czesi z Wołynia

Redakcja
Emilia Čmuchalkova:  – Trzy lata chodziłam do polskiej szkoły, miałam polskie koleżanki.
Emilia Čmuchalkova: – Trzy lata chodziłam do polskiej szkoły, miałam polskie koleżanki.
Czesi też mają swoich kresowian. Wołyniaków. 50 tysięcy Czechów za zgodą Stalina w 1947 roku wróciło do Czechosłowacji. Do dziś mieszkają po sąsiedzku, tuż za miedzą.

Byłem trzecim pokoleniem na Wołyniu. Pierwsi osiedlili się tam moi dziadkowie - mówi o sobie 83-letni Miroslav Hudrik z Bohusova koło Osoblahy. - Dziadek wpadł w tarapaty finansowe. Stracił większość dobytku. Z tym, co mu zostało, przyjechał do Janówki koło Równego. Dobry car dał Czechom takie możliwości.

Dziki Wschód

Czesi na Wołyniu pojawili się z biedy. XIX-wieczna emigracja zarobkowa, głównie do Ameryki, była zjawiskiem powszechnym w wielu rejonach Europy, także w Czechach. Pod koniec lat 60. XIX wieku rosyjskie władze i car Aleksander II stworzył bardzo dogodne warunki do kupowania ziemi na terenach Wołynia dla emigrantów z Czech. Tak udało się ściągnąć ok. 16 tysięcy osiedleńców ze wszystkich chyba skrawków Czech, wtedy leżących w graniach monarchii Austro-Węgierskiej. Wołyń to dawne polskie tereny zamieszkane przez Ukraińców, Polaków, Żydów, z polską szlachtą jako wielkimi właścicielami ziemskimi. Po klęsce powstania listopadowego rosyjskie władze odebrały polskiemu ziemiaństwu część majątków. Właściciele ziemscy stracili tanią siłę roboczą po wyzwoleniu chłopów z pańszczyzny. W tej sytuacji polscy magnaci chętnie sprzedawali Czechom ziemię. Przykładem jest choćby wioska Czeskie Nowosiółki, 14 kilometrów od Beresteczka. Osada założona przez czeskich emigrantów, którzy wspólnie kupili 400 hektarów ziemi od polskiego szlachcica Aleksandra Sławoszewskiego.

Jak pisze kronikarz wioski Dębrówka koło Równego, na Wołyniu hektar ziemi kosztował wtedy 12-13 węgierskich złotych, a las był jeszcze tańszy. Można też było kupować grunt na kredyt i odraczać pierwszą ratę, aż ziemia zacznie rodzić. Pierwsze czeskie wioski powstały w 1868 roku. Dębrówka została założona w latach 1869-1870. Obok powstała czeska wioska Martinówka z 30 rodzinami. Czesi mieszkali też w sąsiedniej Hruszwicy, ale tam 30 rodzin emigrantów stanowiło mniejszość wobec 250 domów ukraińskich. W 1880 na Wołyniu było już 41 czeskich miejscowości, założonych głównie na surowym korzeniu, czyli w miejscu zupełnie dziewiczym.
- Z opowieści rodziców, dziadków wiem, że ludzie karczowali lasy na grunty rolne. Budowali ziemianki i w nich początkowo mieszkali - wspomina Miroslav Hudrik.

- Prababcia opowiadała mi, że dorabiali się wszystkiego od zera - opowiada 73-letnia Anna, dziś mieszkanka Slezkich Rudoltic. - Prababcia miała 6 lat, kiedy w 1871 roku przyjechała z rodzicami na Wołyń i zamieszkała we wsi Wierchowsko. Ręcznie karczowali lasy, budowali domy, dorabiali się większych gospodarstw. Z Ukraińcami żyli dobrze. Zresztą to oni mieli dobrze z Czechami. Jak czegoś potrzebowali, to przyjeżdżali do dziadków na podwórze i wołali: Gospodarzu, potrzebuję słomy, wezmę sobie trochę. I ładowali, ile się dało zmieścić.
Car swoimi ukazami przyznał Czechom spory zakres swobód: Budowali katolickie kościoły, stawiali cmentarze dla swoich zmarłych, wybierali sobie sołtysów, budowali szkoły, gdzie uczyli po czesku swoje dzieci. W Hruszwicy Władimir Krbec postawił na wzór czeskich wiosek gospodę z wielką salą taneczną, która szybko stała się lokalnym centrum kultury, spotkań, zabaw tanecznych dla całej okolicy. Miała nawet swoją czeską orkiestrę.

Miroslav Hudrik: - Dziadek wpadł w tarapaty finansowe i wyjechał na Wołyń.

Za Polski to było dobrze
Po I wojnie światowej, wojnie polsko-bolszewickiej i traktacie ryskim ta część Wołynia została włączona do Polski. Dla czeskich Wołyniaków zaczął się okres prosperity.
- Pamiętam, jak umarł Piłsudski - wspomina Miroslav Hudrik. - Chodziłem wtedy do polskiej szkoły. Dobrze mówiłem po polsku i pewnie teraz, jakbym miał okazję, tobym sobie jeszcze przypomniał piosenki, których uczyli mnie w szkole. Moi rodzice zawsze mówili, że dobrze im się żyło za Polski. Podatki były niskie, nikt się nie wtrącał do gospodarki, nie zabierał niczego. W sklepie u Żyda w Hruszwicy były nawet pomarańcze. Pieniędzy nie mieliśmy, ale wymienialiśmy je za jajka z gospodarstwa.

- Dopóki nie przyszli banderowcy, dobrze się nam żyło - wspomina Maria, 93-letnia mieszkanka Rusina.
- Trzy lata chodziłam do polskiej szkoły - opowiada Emilia Čmuchalkova z Czeskich Nowosiółek, obecnie pensjonariuszka Domu Starców w Osobłodze. - Nauczycielkę mieliśmy z Krakowa. W klasach wisiały portrety Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego. Moją najlepszą przyjaciółką była Marysia Dobrzańska z sąsiedniej wioski. Polaków najwięcej było w miasteczku Sienkiewiczówka, gdzie jeździliśmy do lekarza, apteki czy do młyna. Za Polski to był porządek. Rodzice zawsze to dobrze wspominali. Wszystko się skończyło, jak wybuchła wojna.

17 września 1939 roku Armia Czerwona zajęła Wołyń. Kronikarz Dębrówki opisał scenę, jak mieszkańcy jego wioski wylegli na szosę, obserwować maszerujące kolumny radzieckiego wojska. - Jak się wam powodzi? - pytali czerwonoarmiści. - Nieźle - odpowiadali zdawkowo Czesi. - Będzie jeszcze lepiej, bo u nas, w Związku Radzieckim, wszystkiego jest pod dostatkiem.

Ale już zimą 1940 roku radzieckie władze ogłosiły tworzenie kołchozów. Emisariusze władz stawiali sprawę prosto: Jak nie oddasz ziemi do kołchozu, to pojedziesz na Sybir. Dla przykładu wywieziono kilku gospodarzy. U pozostałych wywołało to paniczny strach.
- Rodzice mieli 12 hektarów pola, a jak ktoś miał więcej niż 10 hektarów, to był kułak - opowiada Emilia Čmuchalkova. - Nas już wpisano na listę ludzi do wywiezienia, bo rodzice nie chcieli oddać ziemi. Już mieliśmy wyznaczony termin wyjazdu - 28 czerwca 1941 roku. Już byliśmy gotowi. Tydzień wcześniej wybuchła wojna z Niemcami. To nas uratowało przed Syberią.
W czasie niemieckiej okupacji narodowościowy kocioł na wschodzie doszedł do wrzenia. Jak zanotował autor kroniki Dębrówki, Ukraińcy witali Niemców z radością, jak oswobodzicieli. Wierzyli, że z ich pomocą zbudują Wielką Ukrainę. Niedługo potem zaczęła się eksterminacja Żydów. Uciekinierzy z getta w Równem docierali aż do Dębrówki, szukali kryjówek. Przyjeżdżali za nimi policjanci ukraińscy i wyłapywali wszystkich. Wyciągali od nich kosztowności, pod pozorem, że pozwolą im uciec. Potem rozstrzeliwali ich potajemnie w lesie za wsią. W 1942 roku zaczęły się pierwsze zabójstwa na Polakach na tle narodowościowym. Wiosną 1943 roku Ukraińska Powstańcza Armia przeszła do konspiracji w lesie i zaczęła regularne polowanie na Polaków.

- W Dębrówce były tylko cztery rodziny polskie - zapisał kronikarz wsi. - Kilometr za wsią mieszkał z rodziną Polak Józef Łopuszek. Z obawy przed banderowcami wybudował wokół domu 3 metrowy płot i wykopał podziemne, ukryte przejście w pola. W sierpniu 1943 roku przyszli po niego banderowcy. Ze wsi widać było łunę płonącego domu. Kilka godzin później do znajomego Czecha Józefa Samca przekradła się żona Łopuszka z córką. Nad ranem dołączył do nich Łopuszek z synem. Uciekli z domu podziemnym tunelem. Zaprzyjaźniony Czech jeszcze tego samego dnia wywiózł ich do Równego, ukrytych w wozie z sianem. Mniej szczęścia miała rodzina Stańkowskich. Też uciekli do Równego, ale kilka dni później wrócili potajemnie po swoje rzeczy. Banderowcy ich dopadli i zamęczyli. Czesi we wsi słyszeli krzyki mordowanych. Nikt nie odważył się ruszyć z pomocą.

- Z Janówki wszyscy Polacy uciekli do Równego. Ich gospodarstwa Ukraińcy spalili. Mordowanie Czechów też się zdarzało, ale rzadko - opowiada Miroslav Hudrik. - Niedaleko nas, w Nowosiółkach, był Ukrainiec - krawiec, który miał żonę Polkę. On nawet szył dla banderowców mundury. Pewnego dnia ostrzegła go znajoma Ukrainka, żeby uciekali. Zostawili wszystko i uciekli. Ten krawiec wrócił po dwóch tygodniach. Przyszedł do sąsiada, żeby go przenocować, ale w nocy przyszli banderowcy. Wyciągnęli go z łóżka, kazali brać łopatę i iść z sobą. Wspinali się na wzgórze za wsią, a on ich błagał, żeby go puścili. Zastrzelili go tam, tylko za to, że miał żonę Polkę. Jego żona wróciła potem do wioski razem z radziecką armią. Banderowcy zaczaili się też na nią, ale wyjechała szczęśliwie inną drogą.

Domino z narodami

Armia Czerwona wróciła na Wołyń w lutym 1944. Szła z nią samodzielna brygada czeskiego wojska generała Ludwika Swobody. W wioskach natychmiast po froncie ogłoszono mobilizację i zabrano wszystkich dorosłych mężczyzn do wojska. Czesi u gen. Swobody mieli wywalczyć sobie prawo do powrotu.

- Stalin nie chciał wypuścić Czechów, dlatego musieliśmy czekać aż dwa lata po zakończeniu wojny - opowiada Emilia Čmuchalkova. - Załatwił to Czechom generał Swoboda, za udział w wojnie światowej. Zresztą na nasze miejsce już przyjechali przesiedleńcy ze Słowacji.
Przygotowania do repatriacji trwały od jesieni 1946 roku. Ludzie dostali prawo wyboru, mogli zostać. Zdecydowało się na to niewielu, głównie z mieszanych małżeństw. Według kronikarza Dębrówki, każda rodzina miała prawo do zabrania pary koni, wozu, dwóch krów i 2 ton dobytku. Wartości zostawionej ziemi nawet nie szacowano. Była przecież własnością państwa radzieckiego. Na uroczystym nabożeństwie Czechów pożegnał pop Fedor Sobolew. Wychwalał ich dobry wpływ na miejscową kulturę i umiejętność dobrego gospodarzenia na roli. Na pamiątkę podarował im ikonę, która trafiła ostatecznie do kościoła w Osobłodze. Jeszcze zanim Czesi wyjechali, do wioski przyjechali dużą grupą Rusini z okolic Bardiejova na Słowacji, pobratymcy polskich Łemków. Mieli zasiedlać opuszczone przez Czechów budynki. Dwa tygodnie siedzieli wszyscy razem i rozmawiali o życiu. Rusini, słysząc o realiach życia w Sowietach, szybko pożałowali, że dali się zwieść czeskiej propagandzie i przesiedlili się na radziecką Ukrainę. Władze jednak nie pozwoliły im wracać. 15 marca 1947 roku kolumna wozów z czeskimi repatriantami ruszyła z Dębrówki do Równego, na stację kolejową. Stamtąd przez Karpaty do Czechosłowacji.

- Rosjanie stwarzali problemy jeszcze po drodze - wspomina Miroslav Hudrik. - Na stacjach pukali w koła pociągu, że zepsute i trzeba wymieniać. Jak się im zapłaciło, to puszczali dalej. Ludzie chcieli wracać, cieszyli się, że jadą do Czech. A Ukraińcy im mówili na pożegnanie: Na psach przyjechaliście, na psach wracacie. To znaczy, że wyjeżdżamy z niczym.
- Byliśmy bardzo szczęśliwi, że możemy stamtąd wyjechać - wspomina Maria. - Tam ciągle pojawiały się bandy rabunkowe albo banderowcy. Rodzice zakopywali cenne rzeczy w beczkach, chowali jedzenie, na noc chodzili spać do znajomych we wsi ze strachu. We wsiach wystawiano na noc straże, które chodziły i hałasowały, żeby odstraszać bandy.

- Przed wyjazdem rodzice zrobili sobie pamiątkową fotografię na grobie prababci - opowiada Anna z Slezkich Rudoltic. - Moja córka była tam w 1983 roku. Nawet ją Ukraińcy wpuścili do dawnego naszego domu. Kościół w Hruszwicy stał opuszczony. Ale rodzinnych grobów na cmentarzu nie znalazła.

Repatriantów kierowano w Sudety. 66 czeskich rodzin z Dębrówki trafiło na cypel Osobłogi. Skrawek Czech, wbity między Głubczyce a Prudnik. W 1947 roku było tu pusto. Domy stały bez mieszkańców, opuszczone ogrody, sady, gospodarstwa. Można było przebierać, wybierać. Rok wcześniej na skutek dekretów czeskiego prezydenta Benesza wysiedlono stąd sudeckich Niemców.

- Najpierw pojechaliśmy na południowe Morawy - opowiada Emilia Čmuchalkova. - A tam latem zrobiło się bardzo sucho, trawy wyschły, nie było czym karmić krów i koni. Brat ojca był już wtedy w Bohusovie na Osoblasku. Pisał, że u nich jest zielono. Sprzedaliśmy winnicę na Morawach, pojechaliśmy do niego.

Wołyniacy spod Osobłogi przez 60 lat mieszkali tuż obok polskich Kresowiaków, którzy trafili do powiatu głubczyckiego i prudnickiego. Nic o sobie nie wiedzieli. Dzieliła ich szczelnie zamknięta granica. Dopiero teraz, na starość, dzięki prywatnym kontaktom pierwsi Czesi trafili do Polski na spotkania kresowe. Od kilku lat mają też polskiego duszpasterza - o. Mariana Nowaka, który objął kilka miejscowych parafii. To z jego pomocą udało się znaleźć i odwiedzić świadków tamtych wydarzeń.

Stowarzyszenie reprezentujące 700 rodzin Czechów wołyńskich z innych regionów kraju w ubiegłym roku wystąpiło do premiera Republiki Czeskiej o odszkodowania za ziemię zabraną im na Wołyniu. Rząd odpowiedział im, że nie ma żadnych prawnych podstaw do wypłaty odszkodowań, bo nie byli wtedy obywatelami Czechosłowacji, a te tereny nigdy nie leżały w granicach tego państwa. Premier Petr Nečas po odszkodowania skierował ich do Ukrainy, Rosji i… Polski.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska