Moje Kresy. Kresowa diaspora

Stanisław S. Nicieja
Kuracjusze w Truskawcu. Ze zbiorów Jana Ziembickiego z Wrocławia.
Kuracjusze w Truskawcu. Ze zbiorów Jana Ziembickiego z Wrocławia.
Dziś 50. odcinek Moich Kresów! Jest to powód, by spojrzeć za siebie. Pokusić się o refleksję i próbę podsumowania tej niezwykłej przygody intelektualnej, turystycznej i towarzyskiej, jaką przeżywam wspólnie z redakcją nto i czytelnikami.

Rezonans społeczny

W życiu doznałem kilku poważnych zaskoczeń. Intuicja pchała mnie w jakimś kierunku, ale jej skutków nie byłem w stanie przewidzieć. Tak było w 1988 r. z Cmentarzem Łyczakowskim. Przeżyłem szok, że książkę o tej nekropolii kupiło ćwierć miliona ludzi i ukazało się o niej setki recenzji, omówień i komentarzy. Tak było z Cmentarzem Orląt, gdy ze śmietniska na moich oczach odrodził się jak Feniks z popiołów i stał się piękną nekropolią. Tak było z ruiną klasztoru Dominikanów w Opolu, gdy w krótkim czasie stał się nie tylko najważniejszym budynkiem Uniwersytetu Opolskiego, ale także ozdobą miasta, atrakcyjnym miejscem ściągającym wycieczki spoza Opola.

W ostatnim roku zaskoczyła mnie kompletnie recepcja cyklu artykułów "Moje Kresy". Gdy pojawił się pomysł w redakcji nto w gronie Zyzik - Rudnik - Nicieja, byłem sceptyczny. Otwierając ten cykl artykułów, napisałem: "Celem tej publikacji ma być odkrywanie polskiej kresowej Atlantydy zatopionej w odmętach niepamięci poprzez długotrwałe działanie cenzury.

Tej mitycznej wyspy młodzieńczych doznań i nostalgii setek tysięcy ludzi, których często okrutny los rzucił na Śląsk, Ziemię Lubuską, Pomorze, Warmię i Mazury. Dotarli tam z okolic Lwowa, Wilna, Tarnopola, Grodna, Kamieńca Podolskiego, Buczacza, Stanisławowa czy Kołomyi i skupiają się dzisiaj w towarzystwach kresowych, by wspominać, śpiewać swoje pieśni, wracać pamięcią do swoich przodków i korzeni rodzinnych.

Temat to fascynujący i rozległy, trudny do ogarnięcia myślą niby ocean. Spróbuję to uczynić. Będzie to wielobarwna mozaika. Czasem minireportaż, innym razem felieton bądź zapis rozmowy z przygodnie spotkanym człowiekiem na ulicy, w pociągu czy na stacji benzynowej. Czasem cytat z listu bądź e-maila, który trafił do mojej skrzynki pocztowej, albo opis zdjęcia, które znalazłem na strychu bądź kupiłem na jarmarku staroci w Bytomiu, Świdnicy czy Wrocławiu i próbuję ustalić, kto i w jakich okolicznościach je zrobił. Czy ten pomysł i formuła się sprawdzą? Nie wiem. Ryzyko moje i redakcji NTO".

Oto jubileuszowy, 50. odcinek cyklu "Moje Kresy". Rok pracy. I mogę stwierdzić, że pomysł i formuła sprawdziły się. Cykl znalazł swych wiernych czytelników i to nie tylko w kraju, ale i daleko poza jego granicami. Jest przedrukowywany w kilku województwach. Ostatnio podczas spotkania autorskiego w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim, na które przybyło około 300 osób, wielu czytelników przyszło z artykułami "Moje Kresy" wyciętymi z "Gazety Lubuskiej" i zgromadzonymi w specjalnych teczkach, prosząc o autograf. Stanisław Krzyż, kołomyjanin z Kluczborka, powiedział mi: "Ja tych tekstów nie czytam, ja je studiuję!".

Poza satysfakcją autorską jest to dla mnie wielkie dobrodziejstwo, bo wielu czytelników przynosi z sobą zdjęcia rodzinne, opowiada historie swoich bliskich i znajomych, które nagrywam i skrupulatnie spisuję. W ten sposób otwarły się przede mną ogromne archiwa domowe, do których dostęp jest zawsze utrudniony, bo trzeba mieć zaufanie ludzkie, aby z nich móc korzystać. Cykl "Moje Kresy" to nie tylko popularyzacja historii, jak czasem płytko się to pojmuje. Popularyzacja historii ma miejsce wówczas, gdy z jednej grubej książki ktoś zrobi krótki, streszczający ją artykuł. "Moje Kresy" wprowadzają do obiegu także naukowego wiele nowych, nieznanych dotychczas faktów, relacji, zdjęć, dokumentów, legend i opowieści rodzinnych.

Świadkowie epoki

Spóźniłem się przynajmniej 20 lat. Odeszło już najstarsze pokolenie przesiedlonych z Kresów Wschodnich na ziemie zachodnie, poniemieckie. Swoje historie zabrali ze sobą w zaświaty. Nikt ich już niestety nie odtworzy. Żyją ci, którzy w 1945 r. byli dziećmi i oni są obecnie najbardziej aktywni w utrwalaniu pamięci oraz ich potomstwo - już tu, na Śląsku, Ziemi Lubuskiej i Pomorzu urodzone.

Pragnę podziękować moim korespondentom i rozmówcom ze spotkań autorskich. Jest ich tak wielu, że nie potrafię wymienić ich wszystkich z nazwiska. Uratowaliśmy wspólnie wiele pamiątek z przeszłości i przypomnieli wiele pięknych postaci oraz ich czyny.

Dzięki tym artykułom nawiązało się wiele relacji osobistych między potomkami rodzin niegdyś sobie bliskich - sąsiadów, a których później los rozrzucił dosłownie po całym świecie. Oto kilka z kilkuset najbardziej egzotycznych geograficznie relacji, które trafiły do mego domowego archiwum.

Czortkowianin z Ontario

Przed miesiącem (25 marca 2011 r.) otrzymałem list dra Jana Dobruckiego z Brompton w stanie Ontario w Kanadzie, w którym pisze mi: "Kolega przesłał mi Pański artykuł z nto pt. »Czortków - miasto morelowych sadów«. Wzruszyłem się. Zalała mnie fala wspomnień. Wróciła mi młodość, a musi Pan wiedzieć, że jestem rocznik 1921, a więc 90-ka na karku. Wszystko pamiętam z Czortkowa. W Brzegu mieszka mój kolega inż. Tadeusz Czajkowski.

Wiem, że ma być z tego książka i prosi Pan o uzupełnienia. Pisząc szerzej o moim Czortkowie, warto przypomnieć prof. Stanisława Krwawicza - wspaniałego organistę, o mocnym barytonie, który gdy śpiewał w kościele, to mury się trzęsły. W naszym gimnazjum był łacinnikiem i rozbudził w nas wielką miłość do teatru. Reżyserował wiele gimnazjalnych spektakli z klasyki. Studiował teologię i tuż przed wyświęceniem nagle opuścił seminarium duchowne, o czym wszyscy wiedzieli w Czortkowie.

I już - jak żartowano - nie mógł na pogrzebach jako ksiądz nieboszczykom kadzić. Dlatego otrzymał ksywę Kadyło - od ukraińskiego słowa kadzidło. Nie żałował nam dwój, ale kochaliśmy go, bo był wspaniałym pedagogiem. Dobrze, że pisze Pan o kresach nie tylko smętnie, martyrologicznie: o morderstwach i wygnaniach, ale też o legendach i słodyczach tamtejszego życia, pięknie kresowych krajobrazów. Nie stroni Pan od anegdot i dowcipów, pokazując barwę i smak tamtejszego życia. Dla pełniejszego obrazu Czortkowa podsunę Panu anegdotę trochę pikantną, którą może Pan wykorzystać, bo oddaje ona jakiś klimat tamtej epoki.

Czortków, jak każdy szanujący się gród, miał trzy domy publiczne. Jeden mieścił się nad kawiarnią »Blimcia«, przy ulicy Mickiewicza, drugi, oficerski, nad hotelem »Bristol«, wreszcie trzeci, najsławniejszy, był u ciotki Klopcicowej przy dworcu, dla kolejarzy i podróżnych. Ciotka Klopcicowa była damą z zasadami. Ceniła swój zawód. Każdą nowo przyjętą panienkę witała z kwiatami, wsadzała do wynajętej dorożki i dumnie obwoziła po mieście. Z przodu grała szac cygańska orkiestra, a z tyłu ciotka Klopcicowa prezentowała swój nowy nabytek.

Kiedy na występy do Czortkowa zjechała słynna »Lwowska Wesoła Fala« i radca Strąć, żegnając się po występie z publicznością, mówił: Mam nadzieję, że się jeszcze z państwem spotkam!, to mu z widowni odkrzyknięto: U ciotki Klopcicowej! Radość na widowni była ogromna, tylko radca Strąć zakłopotany nie wiedział, o co chodzi, a może tylko udawał?".

Jan Dobrucki po wojnie mieszkał w Nysie i był tłumaczem z języka niemieckiego i rosyjskiego w Dolnośląskiej Grupie Operacyjnej. Jako tłumacz jeździł po całym Śląsku i zapamiętał szczególnie Otmuchów i Wałbrzych. Grał też w zespole kameralnym. Później skończył weterynarię na Uniwersytecie Wrocławskim.

W 1957 r., "kiedy - jak pisze w liście - Wiesio Gomułka umożliwił wyjazdy z Orbisem na zachód, wyjechałem z żoną, również lekarzem weterynarii, do Wiednia, wybierając na dobre wolność". Na stałe osiadł w Kanadzie, gdzie osiągnął sukcesy jako znany wirusolog. Prowadził własną lecznicę zwierząt i był inspektorem służby weterynaryjnej ontaryjskiego ministerstwa rolnictwa. Dziś jest człowiekiem wielu pasji, parającym się również poezją.

Oto jeden z jego wierszy:

Raz pewna miła Polka i nie bez powodu
Szepnęła do mnie czule: czy pan CZASEM nie ze wschodu?
Pan tak ładnie "śpiewa", jak kiedyś we Lwowie.
Pan chyba stamtąd, no, niech mi pan powie!
Coś w gardle mi stanęło i na chwilę zaniemówiłem,
Bo myślałem, że ten BAŁAK ja z latami straciłem...
Moja zacna damo, pani si wcale nie myli,
Ja swego bałaku nie straciłem na chwili.
Trzydzieści sześć lat w Kanadzie w językach "śpiwam" dwóch,
Ali we mni wcionż siedzi ten podolski duch...
Jest jednak różnica w tej właśnie sprawi
I pani pozwoli, że ja ją poprawi,
Że to słowo CZASEM tu ni ma racji bycia,
Bo ja ze wschodu zawsze, taj do końca życia...

Kresowiacy z Majorki

Po artykule "Złoczów - łanami zbóż malowany", gdzie pisałem o braciach Czepielewskich, "Orlętach Złoczowskich" spoczywających na tamtejszym cmentarzu w słynnej rotundzie, zareagowali polonusi z Londynu. Przywołali pamięć Bogdana Czepielewskiego, który był spokrewniony z ofiarami tej okrutnej zbrodni.

Bogdan Czepielewski był synem inżyniera nafciarza, poszukiwacza złóż ropy naftowej, rodem z Borysławia. Wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, po wojnie osiadł w Anglii, związał się ze środowiskami kombatantów i zrobił fantastyczną karierę finansową - handlował złomem i wrakami statków głównie w Afryce i Ameryce Południowej. Dorobił się dużych pieniędzy. W 1960 r. ożenił się z lwowianką Ireną Koliszer-Cieślik, byłą żoną znanego lwowskiego rzeźbiarza i malarza Emila Cieślika z grupy artystycznej "Artes", studentką orientalistyki i sanskrytu na Uniwersytecie Lwowskim.

Irena Cieślik po wojnie wiele lat kierowała znanym zakopiańskim hotelem "Kmicic" (tym, o którym "Skaldowie" w głośnym przeboju śpiewali: Porwali te panny prosto od "Kmicica"). Po ślubie Czepielewscy wspólnie otworzyli znaną w Londynie restaurację "Continental Barn" na King Road oraz ekskluzywny dom pogodnej starości. Miesiące letnie spędzali w swej luksusowej willi "Es Verda" na Majorce. W pobliżu miał swą willę amerykański gwiazdor Michael Douglas. Siedziba Czepielewskich na Majorce była miejscem, głównie za sprawą pani Ireny, gdzie spotykała się bohema artystyczna. Bywali tam m.in. Karolina Borchard (malarka) i Wiktor Suworow (rosyjski pisarz, dysydent). Ja też miałem szczęście tam gościć.

Czepielewscy mieli swój udział w powstaniu pomnika Fryderyka Chopina, który stoi dziś w stolicy Majorki - Palmie i opiekowali się jego izbą pamięci w pobliskiej Valldemossie, gdzie Chopin przebywał wspólnie z George Sand. Szczególną atencją otaczali też grób Roberta Gravesa (1895-1985) - wybitnego angielskiego pisarza, autora "Ja, Klaudiusz" i "Mitów greckich", który mieszkał w pobliżu Valldemossy, głosząc, że jest to "raj na ziemi", i tam został pochowany wspólnie z żoną. Bogdan Czepielewski pamiętał o swych stryjach zamordowanych w Złoczowie. Zabiegał o renowację ich mauzoleum na tamtejszym cmentarzu. Jest to dowód, że pamięć o Złoczowie objawiała się też gdzieś na dalekiej hiszpańskiej wyspie.

Ten sam artykuł spowodował też odzew ze Stanów Zjednoczonych. Od dra Marka Skarbka-Kozietulskiego z Pacific Palisades (West Los Angeles, Kalifornia) otrzymałem następujący list: "Szanowny Panie Profesorze, w kilku Pańskich artykułach na sieci natknąłem się na informacje o Michale Skarbku z Oleska i Złoczowa, zamordowanym przez Sowietów w r. 1941.

Zajmuję się genealogią Skarbków różnych linii i stąd chciałbym Michała Skarbka, o którym nic nie wiem, umieścić w opracowanych przeze mnie drzewach genealogicznych tej rodziny. Byłbym wdzięczny, gdyby podał mi Pan jakiś namiar (najlepiej e-mailowy) na wspomnianego w artykułach p. Janusza Karpińskiego z Opola, wnuka Michała Skarbka". Skontaktowałem oczywiście dwóch panów, co spowodowało, że odkryli nowe wątki i biografie członków swoich rodzin.

Opolski epizod Barucha Milch-Zielińskiego

Dzięki artykułom z cyklu "Moje Kresy" trafiłem na opolski epizod we wstrząsającej biografii Barucha Milcha (1907-1989), lekarza rodem z Podhajec, który cudem przeżył na Podolu holocaust i po wojnie na krótko znalazł schronienie w Opolu, używając nazwiska Zieliński. Zwróciła mi na to uwagę Monika Sieradzka, realizująca film dokumentalny o wybitnej izraelskiej kompozytorce Elli Milch-Sheriff, która z mężem Noamem 6 maja br. zaprezentuje swój koncert w opolskiej filharmonii. Przybywa do Opola na zaproszenie dyr. Bogusława Dawidowa.

Ella Milch-Sheriff, jedna z najbardziej dziś znanych na świecie izraelskich kompozytorek, jest córką Barucha Milcha-Zielińskiego. Ma w swoim dorobku artystycznym wysoko ocenione kompozycje i jest laureatką licznych prestiżowych wyróżnień. Najwyżej ceniona jest jej opera "Baruchs Schweigen", oparta na pamiętnikach jej ojca, będących przejmującym świadectwem czasów zagłady i pogardy.

Jest to opowieść o ludziach postawionych w skrajnie ekstremalnych warunkach, w których zatracono wszelkie cechy i granice człowieczeństwa, gdy nie istnieje już solidarność międzyludzka, a wszechobecny strach wydobywa najgorsze instynkty i okrucieństwo; istnieje tylko egoizm i samotna walka o przetrwanie. Baruch Milch przedstawił w swych zapiskach apokalipsę, w której terror unicestwił wszelką moralność.

Jest w tych wspomnieniach straszliwe oskarżenie wszystkich nacji, na które spadła praktyka szatańskich ideologii, w tym Żydów zrzeszonych w Judenratach. Członkowie Judenratów - w opisie Barucha Milcha - w złudnej nadziei przeżycia denuncjują i wyręczają gestapowców w mordowaniu współziomków.

Jest w tych wspomnieniach m.in. wstrząsający zapis tragedii jego szwagra, który udusił własnego trzyletniego synka, bo ten, nie mogąc wytrzymać w kryjówce w ciemnej piwnicy, płacząc, zagrażał życiu ukrywającej się grupy Żydów.

"Szwagier - notował w swych zapiskach Baruch Milch - jednym chwytem ręki złapał syna za delikatną szyjkę, żeby zagłuszyć jego krzyk (...) potem nakrył kocem twarzyczkę i usiadł w kącie, wyrywając włosy z głowy. Mówił: - Na wieczne czasy będę potępiony jako dzieciobójca, ale jemu wiele cierpień zaoszczędziłem, nie zginął przynajmniej z rąk krzyżackich katów".

Milch przeżył holocaust. Po wojnie dotarł do Opola i tu pod nazwiskiem Jan Zieliński został ordynatorem szpitala, w którym dziś mieści się Collegium Maius Uniwersytetu Opolskiego. Pracował tam wspólnie z innymi lekarzami, którzy przybyli z kresów, głównie ze Stanisławowa, m.in. z Tadeuszem Olszańskim, Kazimierzem Niemczewskim i Tadeuszem Keckiem.

W czerwcu 1946 r. przekazał 61 zeszytów, w sumie 1600 stron swoich zapisków z czasów, gdy ukrywał się pod Tarnopolem, do Centralnej Żydowskiej Komisji w Katowicach. Po kilku miesiącach opuścił Opole, udając się do Izraela, gdzie zmarł przed 22 laty. Przed rokiem w opolskiej filharmonii w obecności jego córki przedstawiono fragmenty wstrząsających wspomnień Barucha Milcha w interpretacji Edwarda Lubaszenki, w oprawie muzycznej Elli Baruch-Sheriff.

Wyrazy wdzięczności

Niestety, na pewien czas muszę przerwać swój cykl, bo w tej chwili przy normalnej pracy akademickiej nie mogę ogarnąć setek relacji podobnych do przedstawionych wyżej, które płyną do moich skrzynek pocztowej i internetowej.

Jeżeli redakcja nto uzna, że jest sens kontynuować ten cykl, wrócę na łamy po pewnym czasie, wzbogacony o nowe materiały i fotografie, które mam zamiar przywieźć z Ukrainy po ponownej tam wyprawie. Dziękuję kilkuset moim korespondentom za pomoc, a zwłaszcza pani Marii Kucab z Osieka Oławskiego, Janinie Szalińskiej z Jarosławia i Franciszkowi Magdzie z Wrocławia, którzy towarzyszą temu cyklowi od początku, przysyłając na mój adres coraz to nowe informacje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska