Kietrzański kombinat - relikt przeszłości

Archiwum prywatne
Archiwum prywatne
Kietrzański kombinat to relikt przeszłości, PGR w najczystszej postaci. Z tym wyjątkiem, że od początku zarządzany był jak kapitalistyczne przedsiębiorstwo, które ma zarabiać i funkcjonować tak, jakby się w nim robiło dla siebie, a nie "na państwowym".

PGR-y w kraju padły z początkiem lat dziewięćdziesiątych. Kietrz nie dość, że pozostał, to jeszcze ma się lepiej niż dobrze. Nadal jest przedsiębiorstwem państwowym - spółką Skarbu Państwa z jego 100-procentowym udziałem, wpisaną na listę 39 przedsiębiorstw strategicznych, czyli najważniejszych dla Polski. Ale wyników finansowych, organizacji pracy i modnej w ostatnich latach innowacyjności pozazdrościć mu może niejedna spółka giełdowa.

Dyrektor, co na język nie chorował

Dziś po południu kombinat w Kietrzu będzie hucznie obchodzić swojego "abrahama", czyli 50-lecie. A jest co świętować, bo przez pół wieku PRL-owski twór nigdy nie zanotował straty. Komunistyczni księgowi, którzy zawsze potrafili skomponować tabele tak, by towarzysze w KC byli zadowoleni, nie przyłożyli do tego ręki. W czym zatem tkwi tajemnica sukcesu kombinatu? - W dobrych ziemiach, w tym, że ludzie tu od zawsze mieli serce do roboty, i w dobrym zarządzaniu - odpowiada bez zastanowienia Mariusz Sikora, od 6 lat prezes kombinatu.

To ostatnie natychmiast przywołuje na myśl Aleksandra Marszałka, nieżyjącego od kilkunastu lat dyrektora, który rządził w Kietrzu prawie trzy dekady. - To był wizjoner, świetny zarządzający, człowiek, który mógł sobie pozwolić na to, by nie słuchać komunistycznych planerów. I wcale nie miał wysoko postawionych wujków w partii, jak mawiali niektórzy złośliwi - opowiada Władysław Podłowski, dziś dyrektor i główny agronom w kombinacie, jego pracownik od 34 lat. - To był po prostu szef na dzisiejsze czasy.

O Marszałku krążą legendy nie tylko ze względu na to, jak zarządzał kombinatem. Ludzie do dziś wspominają, że na język nie chorował, szybko wybuchał i był pedantem, jakich mało.
- Jak tylko widział czyjeś kury czy gęsi luzem na podwórku, które było na terenie kombinatu, to zaraz opierniczał - śmieje się Franciszek Wąchała, pracownik Fermy Krów Krotoszyn, w kombinacie od 1984 r. - Miał być porządek, a kury i gęsi przecież brudziły!

Obrywało się nie tylko szeregowym. - Kiedyś do kombinatu przyjechała wycieczka z Akademii Rolniczej w Krakowie, mieliśmy ich w latach 70. i 80. po trzy, cztery w tygodniu - wspomina Władysław Podłowski.

Przyjeżdżali studenci, rolnicy i spece z całego kraju zobaczyć, jak się gospodarzy i zbiera rekordowe plony. Z tą wycieczką z Krakowa przyjechał jakiś profesor. Jak tylko wysiadł z autokaru, rzucił pod nogi zmiętą paczkę po papierosach.

Marszałek zobaczył to przez okno, zbiegł na podwórze i ryknął, nie bacząc na nobliwy wiek i naukowy tytuł sprawcy: "Ku…wa, natychmiast masz tu posprzątać albo wyp…!".

- Jak ktoś mu podpadł, to taką burę dostawał, że powtórzyć się tego nie dało - dodaje Józef Kalarus, od 1984 r. pracownik fermy w Krotoszynie. - Ale jak uznał, że ktoś zasługuje na pochwałę, to chwalił.

Marszałek kontra Michałek

Do legendy przeszła rywalizacja Marszałek - Michałek, czyli szefow dwóch sztandarowych kombinatów rolnych Kietrz i Głubczyce. Pracownicy kombinatu w Kietrzu dziś się na jej wspomnienie tylko uśmiechają. - A co to za rywalizacja… - próbuje bagatelizować Władysław Podłowski. - Z nami się przecież wszyscy w kraju próbowali mierzyć. Na dobre im to wychodziło, bo się podciągali…

Ale Zbigniew Michałek, dziś na emeryturze, nie ma wątpliwości: - No pewnie, że z Olkiem rywalizowaliśmy - śmieje się. - Ale też bardzo lubiliśmy.

Czemu współzawodniczyli, dziś sam już do końca nie wie. Obaj postawili na nogi dwa prężne kombinaty, obaj byli młodzi, ambitni, po praktykach w USA. - No i pewnie trochę dlatego, że przez miedzę żyliśmy - zastanawia się Michałek.

Ale - przyznaje - z Marszałkiem łatwo nie było.

- To był twardy zawodnik, świetny zarządzający. Udało mi się go w tej rywalizacji pokonać tylko raz, w zbiorach pszenicy - śmieje się. - I to jak Kargul Pawlaka o dwa palce na miedzy, tak ja Olka wziąłem na dwa kwintale z hektara. I tylko dlatego, że obaj oszukiwaliśmy!

Kiedy to było - tego Zbigniew Michałek już nie pamięta. Na pewno w latach siedemdziesiątych.
- Żniwa trwały wtedy minimum dwa tygodnie, a codziennie do komitetu wojewódzkiego trzeba było wysyłać meldunki o tym, jak wysokie są zbiory - opowiada Zbigniew Michałek. - Słaliśmy i my z Olkiem swoje. Każdy z nas codziennie je zaniżał co najmniej o dwa kwintale - żeby uśpić przeciwnika. I każdy dzwonił po południu do swojego znajomego w KW z pytaniem: jak tam u kolegi zza miedzy. W ostatni dzień żniw trzeba było podać prawdę. Jak podaliśmy, to się okazało, że Głubczyce - raz w historii - przegoniły Kietrz w liczbie kwintali z hektara. Oj, co się wtedy Olek naklął, to tylko my wiemy!
Aleksander Marszałek zasłynął też z braku spolegliwości wobec komunistycznych władz.

- Jak był nakaz, że mamy siać kukurydzę, a Marszałek wiedział, że się nie opłaca, to nie siał - opowiada Władysław Podłowski.

Raz podobno sprzeciwił się samemu premierowi Jaroszewiczowi, który wymyślił, że byki z północy Polski mają być przewożone na Opolszczyznę i tu karmione (bo tam wtedy była susza i brakowało paszy). - A trzymać je chcieli pod folią - wspomina, pukając się po głowie, Franciszek Wąchała. - Pamiętam to, bo głośno się wtedy o tym zrobiło. Wszyscy się pukali po czołach.

Pomysł padł, bo podobny gest w Warszawie wykonał Aleksander Marszałek. - A i wtedy go nie utrącili - wspominają pracownicy kombinatu. Czemu mógł sobie na to pozwolić? - Bo miał wyniki jak nikt.

Lewa ziemia w Czechosłowacji

Do Kietrza, w 1993 roku przekształconego w spółkę Skarbu Państwa, od zawsze zjeżdżali rolnicy i naukowcy, by podpatrywać, jak siać i nawozić, by zbierać rekordowe plony.

- Kiedyś mówili, że to niemożliwe, żeby zebrać tyle, ile zbieramy - wspomina Władysław Podłowski. - Poszła nawet fama, że pewnie mamy jakieś lewe pola za czechosłowacką granicą. A Marszałek, jak to słyszał, to nawet dla żartu potwierdzał…

Dziś też ziemia tu rodzi tak, jak nigdzie w Polsce. - Buraka cukrowego produkujemy najwięcej nie tylko w kraju, ale też Unii Europejskiej - chwalą się władze Kombinatu.

- Ale to przysłowie o tym, że rolnik śpi, a ziemia sama mu rodzi, jest nieprawdziwe - zapewnia Władysław Podłowski. - Już prędzej wierzę w "pańskie oko, co konia tuczy". Bo my po prostu znamy każdą grudkę ziemi na polach i co tydzień monitorujemy rośliny na każdym polu. Sprawdzamy, w jakiej są fazie wzrostu, jak wyglądają, jak są ukorzenione. Każde pole objeżdżamy i decydujemy: już nawozić, czy jeszcze się wstrzymać. Jak intensywnie nawozić. Zbierać czy jeszcze poczekać. Bywa tak, że część pól już można obrabiać, a inne jeszcze czekają. U nas wszystko zależy od roślin, a nie na przykład pogody.

- Tu cała okolica patrzy na to, co robi kombinat - stwierdza Stanisław Czerepak, operator traktora, od ponad 40 lat pracownik kombinatu. - Mój szwagier jest rolnikiem. Zawsze dzwoni i pyta: siejecie już czy nie? Zbieracie czy jeszcze nie? Bo jak w kombinacie jadą na zbiory, to wiadomo, że już można i dobre będą.

Beethoven przy dojeniu

Kietrz to dziś ponad 8,5 tys. ha pól i łąk i prawie 7 tys. sztuk bydła, w tym trzy tysiące krów.
- Mają tu u nas jak u Pana Boga za piecem - zapewniają Józef Kalarus i Franciszek Wąchała, pracownicy fermy Krotoszyn. - Pasza cały czas, dojenie dwa razy dziennie, w dodatku przy muzyce.
I to nie byle jakiej.

W nowoczesnej mleczarni, gdzie codziennie dojonych jest prawie 25 tys. litrów mleka (w dwóch podejściach - o czwartej rano i czwartej po południu) przy każdym udoju gra Beethoven, Bach albo Mozart. - Naukowcy stwierdzili, że wtedy krowy mniej się stresują, mleko jest zdrowsze i jest go więcej. Więc puszczamy im te płyty - wyjaśniają pracownicy fermy. - A jak się któraś z klasyki zatnie, to dajemy radio i mają dla odmiany trochę rocka i popu - śmieją się. - Trochę się trzeba przy tym sprzęcie nastać. Żeby w odpowiednim momencie było ciszej, a kiedy maszyny włączamy i szumią - głośniej. Krowy muszą mieć pełen komfort.

Obory każdej z trzech krowich ferm - Krotoszyna, Pilszcza i Baborowa - podzielona są na cztery sektory. Nie bez przyczyny. Każdy krowi sektor ma swoją dietę - odpowiednio dobraną i odżywczą. Bo inaczej karmi się jałówkę, inaczej krowę, która ma się cielić, a inaczej taką, co karmi - tłumaczą pracownicy. I są tego wyniki. W 1961 roku średnia ilość mleka od krowy rocznie nie przekraczała tu 3 tys. litrów. Dziś wynosi ponad 10 tys. litrów.

Z dawnego kombinatu, który wybronił się przed PRL-em, a potem prywatyzacją (w czasach, gdy prywatyzowano gospodarstwa rolne, po ziemie Kietrza ustawiały się długie kolejki), zostało już niewiele. Z 224 ciągników będących tu na stanie w roku 1985 zostało 155. - Z czego 80 procent to maszyny nowe i bardzo nowoczesne - wyjaśnia Mariusz Sikora.

Z 46 kombajnów zbożowych są tylko cztery, a z ośmiu buraczanych został jeden, który pamięta PRL-owskie czasy. Zamiast 1050 zatrudnionych jest 310 stałych pracowników. A dochody zwiększyły się dwukrotnie. - Bo u nas dwa plus dwa nie zawsze daje cztery - śmieje się prezes Sikora. - Uprawiamy i hodujemy najlepiej, jak potrafimy, przeprowadzamy eksperymenty. Sprawdzamy, jak dana odmiana zachowuje się na naszych glebach i na bieżąco dobieramy te najlepiej w danym roku owocujące. A potem stać nas na to, by nie sprzedawać plonów jesienią, czyli tuż po zbiorach, kiedy ceny są najniższe.

Możemy zrobić 60 tysięcy ton zapasów, bo taką pojemność mają nasze elewatory, i wyczekać kilka miesięcy, by potem sprzedać z dużym zyskiem. Nie bez znaczenia jest też fakt, że produkcja zwierzęca, która przekłada się obecnie na 37 proc. dochodów, i roślinna, z której mamy ponad 40 proc. dochodów, uzupełniają się. Bez tej symbiozy nie byłoby takich wyników. No i oczywiście bez ludzi, fachowców, którzy znają tu każdy skrawek ziemi i dbają o nią bardziej niż o własną.

Ciągle do przodu

Kombinat Rolny Kietrz ma też własną grupę remontowo-budowlaną, stację diagnostyczną, stację paliw i kotłownię, która sprzedaje też ciepło na zewnątrz.

Przy okazji 50. urodzin, które dziś w Kietrzu, odbędzie się wielka uroczystość. Zjedzie na nią ok. 300 gości z samym ministrem rolnictwa Markiem Sawickim na czele. Będą też profesorowie, biznesowi partnerzy, a nawet kabaret Rak i jazzowa kapela. Ale najpierw gospodarskie obowiązki, czyli otwarcie dwóch nowych pawilonów do odchowu jałowizny w Krotoszynie. - Do końca roku dwa kolejne będą gotowe w Pilszczu - zapowiada Mariusz Sikora.

O planach może mówić długo. Zwłaszcza o rolnictwie precyzyjnym, które chcą uprawiać. - Najprościej rzecz biorąc, dzięki nowoczesnym technologiom jesteśmy w stanie precyzyjnie dobierać ilość wysiewanych ziaren, potem ilość nawozów na danym kawałku ziemi - wyjaśnia. - Mamy bardzo dokładne, punktowe, elektroniczne mapy wszystkich gruntów, którymi zarządzamy. Znamy ich właściwości, zawartość składników mineralnych z dokładnością do jednego centymetra. Pozwala to na bardzo ekonomiczne, efektywne i proekologiczne gospodarzenie.

- A liczyć trzeba cały czas - zaznacza Władysław Podłowski. - I tak robimy. Od kilku lat prowadzimy bardzo skrupulatne statystyki. Wiemy naprawdę, ile nas kosztuje dana krowa w konkretnej oborze albo ile mamy roślin na danym metrze kwadratowym. Jak w którymś miejscu koszty wzrastają, to próbujemy je zmniejszać.
- Kiedyś to my jeździliśmy po Europie, żeby zdobywać doświadczenie - mówi Mariusz Sikora. - Dziś to do nas przyjeżdżają. Z Danii, Niemiec, Holandii. To też jest dla nas miara sukcesu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska