Epitafium dla Hanuszkiewicza

Archiwum prywatne
W moich Pępicach
W moich Pępicach Archiwum prywatne
8 grudnia 2011 r. przykuty do opolskich obowiązków, nie mogąc pojechać do Warszawy na pogrzeb Adama Hanuszkiewicza, poszedłem na wywiad do Radia Opole z Elżbietą Trylnik.

Ta znakomita dyrygentka chóru uniwersyteckiego przed dziesięciu laty sprawiła w Opolu nie lada sensację.

Podczas uroczystości nadania doktoratu honorowego doprowadziła Hanuszkiewicza swoją aranżacją piosenki Chopina ("Gdybym ja miała skrzydełka jak gąska, poleciałabym za tobą Adasiu do Śląska") do takiego wzruszenia, że na oczach 600 widzów w auli uniwersyteckiej ten mag teatru rozpłakał się i nie mógł zacząć przemówienia. To wydarzenie weszło do historii nie tylko Uniwersytetu Opolskiego i uległo mitologizacji.

Tak więc w smutnym dniu pożegnania Adama Hanuszkiewicza na warszawskich Powązkach, przygotowując się do wywiadu z dr Elżbietą Trylnik, sięgnąłem do moich wspomnień i notatek z rozmów z Hanuszkiewiczem w moim opolskim domu i na wsi w Pępicach. Otrzymałem od losu dar goszczenia Hanuszkiewicza kilkakrotnie w Opolu, bywania w jego Teatrze Nowym w Warszawie przy ulicy Belgijskiej i dziesiątków rozmów telefonicznych. Nie potrafię i nie chcę z pamięci mego telefonu komórkowego wykasować jego numeru. Niech tam pozostanie do zużycia się aparatu.

Morszyn i Siemaszkowa

Ostatnią rozmowę, gdy był w warszawskim szpitalu, odbyłem kilka dni przed jego śmiercią. Powiedział mi wówczas, że ktoś przyniósł mu wycinek z moim artykułem w "NTO" o kresowym uzdrowisku w Morszynie i że się bardzo wzruszył, bo zalała go fala wspomnień. Jeździł bowiem przed wojną ze Lwowa z rodzicami do Morszyna na krótkie wypady w weekendy, bo jego ojcu, mającemu problemy gastryczne, dobrze robiła gorzka woda morszyńska.

Hanuszkiewicz, urodzony w 1924 r. we Lwowie, czuł się Kresowiakiem. Mówił o swoim mieście rodzinnym zawsze z miłością, atencją i dumą. "Nadzwyczajne miasto, świetni ludzie, w leksykonie biograficznym z 1938 r. na 200 wymienionych osób, które stanowiły o potędze II RP, ponad 100 pochodziło ze Lwowa. Wilno, Lwów, Kraków, Poznań - tam kwitła kultura polska w tym obwarzanku - jak to mawiał Piłsudski. Warszawa tylko te osiągnięcia sprzedawała na zewnątrz. Sama była jedynie autorem nieudanych powstań". Ostro mówił o Warszawie, bo trudno się w niej adaptował i uważał, że tam ma najwięcej wrogów.

W młodości jako lwowiak miał problemy ze swoim akcentem (zaśpiewem kresowym), którego nie mógł na początku kariery aktorskiej wyeliminować, nad czym pastwili się jego krytycy. Był synem Włodzimierza Hanuszkiewicza, właściciela sklepu na Rynku lwowskim. W Morszynie pierwszy raz zobaczył z bliska wielką polską aktorkę Wandę Siemaszkową, która tam również jeździła na kurację.

Siemaszkowa odegrała wyjątkową rolę u zarania jego kariery. To ona pierwsza powiedziała publicznie: "To będzie wielki człowiek polskiego teatru". Zdarzyło się to po jego debiucie w 1945 r. w Rzeszowie. Grał tam w "Zemście" Fredry Wacława. Siemaszkowa przypadkowo widziała ten spektakl i powiedziała w kulisach: Najlepszy był Hanuszkiewicz.

I to prawem paradoksu, bo jeżeli dyrektor teatru chciał wyrzucić młodego aktora, to polecał, aby obsadzić go w roli Wacława, najbardziej papierowej, sztywnej i literacko nieudanej we Fredrowskiej sztuce. Grając Wacława, aktor z reguły wypadał blado, banalnie, obnażał wszystkie swe braki. Dyrektor mógł powiedzieć: nie umie pan grać, zwalniam pana. Tymczasem Hanuszkiewicz w Rzeszowie zagrał tę banalną rolę brawurowo, czym zaszokował i olśnił samą Siemaszkową, która od tej pory głosiła wszędzie zachwyty o jego talencie. To dzięki Siemaszkowej po epizodach w prowincjonalnych teatrach Rzeszowa i Jeleniej Góry trafił Hanuszkiewicz do Krakowa, do opromienionego sławą Juliusza Osterwy, dyrektora Teatru im. Słowackiego. Nigdy nie skończył żadnej szkoły aktorskiej ani reżyserskiej. Był genialnym samoukiem. To mu doskwierało i rodziło kompleksy, czemu dał wyraz w swojej mowie, którą nazwał spowiedzią, po przyznaniu mu doktoratu honoris causa na Uniwersytecie Opolskim w 2001 r., jedynego, jaki otrzymał.

W drodze na teatralny Olimp

Hanuszkiewicz żył długo - 87 lat - choć ostatnie lata zatruli mu zawistnicy, którzy zabrali mu teatr, a później choroba przykuła go do łóżka. Ale też żył nieprawdopodobnie intensywnie, zostawiając po sobie tyle wyrazistych śladów, których okrutny czas raczej nie potrafi zatrzeć.

Od lat 60. do końca XX w. był w Polsce powszechnie znany. Fascynował stylem i sposobem mówienia, ubiorem i był rzeczywiście gejzerem pomysłów, które nikomu nie były obojętne, czy to w telewizji, czy w teatrach. Jedni go nienawidzili, wyszydzali, we wszystkim, co czynił, dopatrywali się objawów megalomanii, złego smaku, profanacji literatury polskiej. Inni uwielbiali go, podziwiali, garnęli się do niego i robili w jego cieniu błyskotliwe kariery.

Gdy w telewizji na czarnym pasku pojawiła się informacja, że zmarł, Daniel Olbrychski skomentował tę wiadomość stwierdzeniem cytowanym później przez całą polską prasę: "Był być może największym twórcą w historii polskiego teatru, najmłodszym Duchem w sensie sposobu myślenia, najbardziej nowoczesnym.

Przez kilka dekad przybliżał klasykę milionom Polaków, wychowywał pokolenia".
Czy Olbrychski przesadził? Nie sądzę. Był bowiem Hanuszkiewicz absolutnym fenomenem w polskiej kulturze. Andrzej Łapicki, jego rówieśnik, żegnając go, napisał: "To jedna z najbarwniejszych postaci polskiego teatru. Począwszy od wyglądu - ubierał się jak książę, chodził w kolorowych strojach, wyróżniał się swoją zmysłową osobowością".

Badacze dziejów teatru i telewizji polskiej nie sporządzili jeszcze pełnej inwentaryzacji dorobku artystycznego Hanuszkiewicza. Niewielu próbowało dogłębnie prześwietlić i zdiagnozować tę twórczość. Jednym z pierwszych był prof. Piotr Obrączka. W obszernej, erudycyjnej laudacji wygłoszonej na cześć Hanuszkiewicza 10 marca 2001 r. w auli Uniwersytetu Opolskiego, w dniu przyznawania mu doktoratu honoris causa, skrupulatnie wyliczył jego osiągnięcia na niwie teatralnej. A jest to katalog zadziwiający.

Składało się nań ponad trzysta przedstawień polskiej i europejskiej klasyki. Spektakle te obejrzało miliony widzów poprzez Teatr Telewizji, który był wówczas ewenementem w Europie. Jest to dorobek imponujący, oparty na polskiej klasyce, zwłaszcza epoki romantyzmu. Fenomen inscenizacji Hanuszkiewicza polegał na tym, że sięgając częstokroć po utwory zupełnie zapomniane, zwietrzałe, utrzymane w anachronicznej stylistyce i w przebrzmiałej manierze charakterystycznej dla swego czasu, pod ręką Hanuszkiewicza otrzymywały nowe życie, niosły nowe znaczenia.

Tak było z nigdy przez 150 lat nie wystawianym w teatrze i zupełnie zapomnianym poematem Stefana Garczyńskiego "Wacława dzieje". Tak było z "Fantazym" Juliusza Słowackiego czy też publicystyką XIX-wieczną Bolesława Prusa ("Telepaczydło Pana Prusa") czy Tadeusza Boya-Żeleńskiego ("Obrachunki Boyowskie"). Nie miejsce tu, aby wyliczać dziesiątki tego typu przedstawień, których literackie pierwowzory nie miały, jak się wydawało, szans w teatrze. Przed Hanuszkiewiczem nikt się na to nie porywał. Tymczasem on przykrawał tekst, przesuwał akcenty, przywoływał zaskakujące skojarzenia i szokował scenografią. Stał się mistrzem scenariuszopisarstwa.

Reżyserując spektakle, grywał częstokroć z powodzeniem główne role, jak choćby Fantazego, Hrabiego Henryka w "Nie-Boskiej komedii" czy Raskolnikowa w "Zbrodni i karze". Nie wahał się ryzykować, sięgając po muzykę twórców, którzy wcześniej dla potrzeb teatru nie komponowali. Sięgnął m.in. po kompozycje Andrzeja Kurylewicza i Czesława Niemena. To dla Niemena, przyjmowanego wówczas niezwykle kontrowersyjnie, stworzył w Teatrze Narodowym specjalne studio i tam powstał rewolucyjny jak na muzyka bigbitowego "Bema pamięci żałobny rapsod" do słów Norwida.

Zaskoczenie było ogromne, bo utwór ten, oparty na skomplikowanej materii słowa, trafił na młodzieżowe listy przebojów.

Nie sposób wyegzemplifikować tutaj całej twórczości Hanuszkiewicza, zwłaszcza telewizyjnej, począwszy od słynnej inscenizacji "Apolla z Bellac" Jeana Giraudoux, w której jako aktor partnerował Kalinie Jędrusik, po 12 ksiąg "Pana Tadeusza", gdzie pełnił rolę narratora. Trudno pominąć też przynajmniej niektóre role filmowe, jak choćby w "Czasie przeszłym", gdzie grał z Tadeuszem Łomnickim, w "Zuzannie i chłopcach" z Ewą Krzyżewską i w "Ręce do góry" Jerzego Skolimowskiego.

Hondy w teatrze - krytycy i admiratorzy

Najbardziej sensacyjnym wydarzeniem teatralnym w Polsce drugiej połowy XX w. była inscenizacja "Balladyny" w Teatrze Narodowym. Był to szok dla krytyki i publiczności teatralnej. Sam Hanuszkiewicz skomentował to wydarzenie, które dla niego też było wielkim zaskoczeniem, w sposób następujący: "Miałem stałą drużynę przyjaciół Teatru Narodowego, która zawsze zjawiała się w komplecie na każdej mojej premierze.

Wysyłam im zaproszenia na "Balladynę" i nagle wszyscy jak jeden mąż odsyłają mi te zaproszenia ze smutnymi adnotacjami lub telefonicznymi informacjami o nagłych zejściach ciotek dalekich, ospie dzieci i temu podobnych, aż jeden z nich rąbie mi prawdę w oczy: - Z tej piły to nawet ty nie zrobisz przedstawienia. Naprawdę szkoda nam tego wieczoru".

A co się stało po premierze? Koniki na "Balladynę" sprzedawały bilety po 300 złotych. A najdroższy bilet do Narodowego kosztował wówczas 25 zł. Po prawie 400 przedstawieniach Hanuszkiewicz musiał zdjąć sztukę z afisza, bo aktorzy nerwowo nie wytrzymywali już udziału w tych spektaklach. Szczególny szok wywołało wprowadzenie na scenę wówczas supernowoczesnych japońskich motocykli, na których - zamiast na miotłach - pomiędzy balkonami śmigały i ścigały się atrakcyjne "wiedźmy" o twarzach Anny Chodakowskiej i Bożeny Dykiel.

W tym kontekście pragnę przytoczyć nie publikowaną dotychczas relację Hanuszkiewicza, którą zapisałem podczas jego wizyty w Pępicach w 2001 r. "Najbardziej dramatyczny - mówił wtedy Hanuszkiewicz - był spektakl »Balladyny« 3 lipca 1974 r., w dniu, gdy w Monachium polscy piłkarze grali z Niemcami mecz o finał mistrzostw świata. Mimo że cała Polska siedziała wówczas przy telewizorach, na widowni Teatru Narodowego też zjawił się komplet widzów. Wiedziałem, jak koszmarnego wyboru musieli dokonać tego dnia kibice-teatromani.

Mecz czy spektakl, na który trudno było zdobyć bilety? Postanowiłem więc wyjść naprzeciw kibicom, którzy znaleźli się na widowni Teatru Narodowego. Przy każdym wjeździe hondą na scenę Bożena Dykiel ciągnęła szarfę z napisem: Polska-RFN ciągle 0:0. I ostatnie minuty meczu, gdy Dykiel wjechała z napisem: Niestety 1:0 dla Niemiec, usłyszałem potworny jęk na widowni. Ale spektakl musiał toczyć się dalej jeszcze godzinę".

Równie sensacyjne były inscenizacje "Kordiana", gdzie Hanuszkiewicz posłużył się drabiną symbolizującą Mont Blanc, z której aktor wygłaszał główny monolog, i "Miesiąca na wsi" Turgieniewa, gdzie wprowadził na scenę prawdziwą trawę, krzewy i żywe zwierzęta, w tym psy. Po latach swoją książkę wspomnieniową, pełną anegdot, zadziwiających skojarzeń, polemik i replik zatytułował właśnie "Psy, hondy i drabina".

Spektakle Hanuszkiewicza znajdowały się ciągle w ostrzu krytyki. Obok zachwytów spotykały się z totalną krytyką i absolutnym potępieniem, że przywołam tylko skrajną opinię Romana Pawłowskiego, który nazwał te inscenizacje "mieszaniną kiczu i udawanej erotyki", Jan Koniecpolski uznał Hanuszkiewicza za "wymóżdżacza teatru polskiego", Kazimierz Deymek - za "niszczyciela kultury polskiej", a Marta Fik twierdziła, że "Hanuszkiewicz prezentuje myślenie licealisty". W kontrze do takich wypowiedzi były inne oceny, dla przykładu Jarosława Iwaszkiewicza, który twierdził, że "od czasów Bogusławskiego Hanuszkiewicz był pierwszy, któremu udało się zorganizować teatr narodowy, grać klasykę polską przy pełnej, reagującej żywiołowo młodzieżowej widowni". Zdzisław Pietrasik pisał, że Hanuszkiewicz "nie przyjął do wiadomości, że scena narodowa jest przeznaczona do grania nudnej klasyki, w nudny sposób, dla widowni sprowadzanej metodami administracyjnymi.

Teatr Narodowy za jego rządów stał się najbardziej modnym teatrem w Polsce, do którego ciągnęła tłumnie młodzież szkolna i studencka, chociaż nikt jej do tego nie zmuszał, a po spektaklach ustawiała się przed wyjściem i żebrała u aktorów o autografy, jakby to byli idole muzyki rozrywkowej".

Podobną opinię o twórczości, zwłaszcza telewizyjnej Hanuszkiewicza wyraziła wybitna scenografka Xymena Zaniewska. Sukces ma wielu ojców. Były więc próby odebrania zasług Hanuszkiewiczowi przy stworzeniu Teatru Telewizji.

Ale ostatnio powstają już monografie, jak choćby Macieja Wojtyńskiego, w których nie kwestionuje się pierwszorzędnej roli Hanuszkiewicza w stworzeniu Teatru Telewizji - "największego teatru w Polsce". Wybitny krytyk Roman Szydłowski napisał: "Powiedzmy otwarcie, że był w historii Teatru Telewizji tylko jeden okres, w którym posiadał on wyraźny profil. To czas, w którym nadawał mu piętno swej artystycznej osobowości Adam Hanuszkiewicz". A dodajmy, że był to czas niebywałej konkurencji w tym teatrze, bo pracowali tam również Jerzy Antczak, Erwin Axer, Konrad Swinarski i Józef Słotwiński.
Opolski doktorat
Hanuszkiewicz bardzo przeżył przyznanie mu doktoratu honoris causa w Opolu. Zaczynając swoją mowę dziękczynną po wręczeniu dyplomu, powiedział: "Magnificencjo, Drodzy Państwo i ty, cholerny Chórze, któryś mnie doprowadził do łez (...). To, co mnie tu spotkało, przekracza możliwości spokojnej reakcji.

Sądzę, że wymaga ode mnie czegoś w rodzaju spowiedzi - i zasłużyli na nią ci, którzy mnie tu zaprosili. Doktorat ten jest wydobyciem mnie z samotności. Nisko się wam kłaniam, bo nie wiecie, czym to dla mnie jest".

"Kiedyś - kontynuował swą wypowiedź - marzyłem o tym, żeby dostać doktorat honoris causa, ale nie dostałem. I nagle przyszło to do mnie z Opola. Ja wiem, że to Lwów się o mnie upomniał, moje miasto. Bo gdyby Nicieja nie pojechał do Lwowa, nie zakochał się w tym mieście tak mocno, że stał się lwowianinem, toby tego nie było".

Środowisko kresowe przyjęło ten doktorat z radością. Jerzy Janicki, znakomity scenarzysta i bard Lwowa, napisał:

"Dla społeczności lwowskiej, dziś w diasporze, nie mogło być większej satysfakcji od tej, jaką jest nadanie Adamowi Hanuszkiewiczowi tytułu doktora honoris causa. Wszak Lwów, miasto - jak pisał Hemar - talentów i błyskawic, zawsze był kolebką wielkich ludzi teatru. To tu się narodził i Papkin, i Pani Dulska, i Cześnik z Rejentem, to stąd i Siemaszkowa, i Zapolska... Adasiu, jesteś jednym z nich, więcej - masz nad nimi tę przewagę, że do żadnego z nich nie mówiono: panie doktorze. A my od dziś do Ciebie mówimy po lwowsku: Pani doktorze, Adaśku, daj Ci Boże zdrowia, a Matka Boska pieniędzy".

W podobnej tonacji mówił Norbert Kwaśniok, Ślązak z dziada pradziada, mecenas kultury: "Trzy dni temu stuknęła mi siedemdziesiątka. I tak oto przekroczyłem półmetek. Już dawno powiedziałem Panu Bogu: Szach! Czekam teraz na Jego nieuchronne: MAT! Lecz cieszę się już teraz, że spotkam Tam: Pana Boga i Piotra, Przyjaciół Szczerych, wrogów zawziętych... Schillera, Goethego, Puszkina, Dantego, Słowackiego na hondzie, Mickiewicza przy rondzie... A pierwsze, co uczynię tam, wśród chmurek, w Agencji - na rogu Lwowskiej i Halicza - wykupię sobie abonament na wszystkie spektakle Hanuszkiewicza!".

Gdy dziennikarz zapytał Hanuszkiewicza przewrotnie na kilka lat przed jego śmiercią, co by chciał, aby napisano mu w nekrologu, odpowiedział: "Umarł Hanuszkiewicz. Będzie nudno w teatrze".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska