Biskupia Kopa jest na topie

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Ta góra ma swój nieoficjalny fanklub. Jeden z jej miłośników po śmierci kazał spalić swoje ciało i rozsypać prochy na szczycie.

O Kopie Biskupiej powstaje właśnie książka. Pisze ją Josef Smoldas, historyk amator ze Zlatych Hor. Góra ma na koncie niezliczoną ilość rajdów pieszych, wyścigi rowerowe, własne rekordy wejść na szczyt, stronę internetową, kamerę w sieci, znaczek i stempel pocztowy.

Jedno schronisko w budowie, drugie czynne i trzy w ruinie. 114-letnią wieżę widokową z kasztelanem. Najgęstszą chyba w Sudetach sieć szlaków pieszych. Kilka tablic pamiątkowych po ludziach związanych z regionem w przeszłości. I na dodatek grób nieznanej czarownicy na przełęczy.

- Japończycy mają swoją Fudżijamę. Wrocław Ślężę, a my Kopę Biskupią - wyjaśnia Paweł Szymkowicz, historyk i prezes Towarzystwa Przyjaciół Głuchołaz. Sam na górze bywa regularnie, a w 2004 roku zrobił równo sto wejść, żeby uczcić urodziny córki.

- Dla radioamatorów z Opolszczyzny to nasz mały Everest - dodaje Tadeusz Pardela, krótkofalowiec z Prudnika.

- Ma w sobie coś, jakąś magię - przyznaje Robert Jamróz, turysta rowerowy z Charbielina (w 2009 roku 153 wjazdy i wejścia na szczyt potwierdzone pieczątką na wieży). - Przede wszystkim jest charakterystyczna, bo przy dobrej pogodzie widać ją z najdalszych krańców województwa.

W średniowieczu dobrze rozpoznawalna góra była wschodnią granicą księstwa biskupów wrocławskich i granicą diecezji kościelnych. W czasie II wojny światowej amerykańscy lotnicy, lecący z baz we Włoszech na bombardowanie zakładów chemicznych w Kędzierzynie traktowali Kopę jako punkt orientacyjny. Tu kończyły się góry, a na szczycie wznosiła się widoczna z powietrza wieża.

Za Kopą samoloty brały kurs na wschód, wzdłuż linii kolejowej do Kędzierzyna. Wiosną 1945 roku w jej lasach stacjonowały oddziały obrony terytorialnej, sformowane z miejscowej niemieckiej ludności. W zasobach archiwalnych zachowała się też stara fotografia wieży widokowej z hitlerowską flagą na szczycie.

Góra trzech narodów

Zaraz po wybudowaniu wieży widokowej w 1898 roku na szczyt Kopy wchodziło rocznie 5-6 tysięcy niemieckich turystów. Najlepszy był rok 1924, kiedy sąsiednie Zlate Hory obchodziły 700-lecie powstania. Szacuje się, że całą okolicę odwiedziło wtedy sto tysięcy gości.

- Przed wojną na Kopie funkcjonowało pięć schronisk turystycznych. Trzeba je było rozbudowywać, bo ruch turystyczny systematycznie się zwiększał - mówi Paweł Szymkowicz.

Po wojnie zaczął się turystyczny kryzys i żelazna kurtyna na granicy. Czeskie władze zamknęły schronisko Rudolfsheim, leżące 300 metrów od szczytu. Szybko je zdewastowano. Zostały po nim tylko fundamenty, stare zdjęcia i kamienny krzyż koło wieży, ufundowany przez ówczesnych właścicieli, rodzinę Rudolfów z Petrovic. Zamknięto też wieżę widokową, a klucz do obiektu przejęli czescy pogranicznicy.

- W 1984 roku zaczęliśmy przyjeżdżać na Kopę, najpierw w grupie trzech krótkofalowców z Prudnika i Głuchołaz - wspomina Tadeusz Pardela. - Zależało nam, żeby tu być. W nawiązywaniu łączności na falach ultrakrótkich ważna jest wysokość, z której się nadaje. Z Kopy można mieć łączenia z praktycznie całą Europą.

Na każdy 24 godzinny wyjazd musieli mieć wtedy zgodę dowództwa Wojsk Ochrony Pogranicza w Katowicach i miejscowej milicji.

- Początkowo za każdym razem na plecach wnosiliśmy ze sobą cały sprzęt, namiot do mieszkania, rurki masztu do nadajnika - opowiada radioamator. - W 1989 roku za zgodą nadleśnictwa urządziliśmy dla siebie pod szczytem niewielką bazę. Na nasze stałe spotkania w sierpniu zaczęli przyjeżdżać krótkofalowcy z całej Opolszczyzny i z ówczesnej Czechosłowacji. Czesi sobie znanym sposobem zaczęli "organizować" klucze do wieży i wchodziliśmy do zamkniętego obiektu, oglądać panoramę z góry. Pamiętam, że w 1989 roku przyjechała na górę milicja ze Zlatych Hor.

Byłem akurat pod wieżą i milicjant pyta mnie, czy widziałem, że ktoś wchodzi do środka. Ja na to, że nie widziałem nikogo. Poszedł po schodach na górę i po chwili sprowadził pod pistoletem ze dwudziestu kolegów. Ledwie się wybronili przed pokutą, czyli mandatem.

- W 1982 roku sprowadziłem się pod Prudnik i wybrałem się pierwszy raz na Kopę, bo to najwyższy szczyt w okolicy - mówi Władysław Wrzochol z Prudnika (rekord - 161 udokumentowanych wejść na szczyt w 2010). - Turystów było niewielu, za to patrole WOP szalały. Musieli się chyba wykazać, bo zatrzymywali ludzi, legitymowali, spisywali, kazali się tłumaczyć, skąd się idzie i dokąd. Ja sam na szczycie zacząłem się pojawiać regularniej, gdy Mirek Petřik objął prowadzenie wieży i zaczął budowę swojego schroniska. Zawsze było przyjemniej zatrzymać się u niego i pogadać.

Po przemianach politycznych wieżę Franciszka Józefa przejęło miasto Zlate Hory i wydzierżawiło je Klubowi Przyjaciół Zlatych Hor. Od 1998 roku gospodaruje tu kasztelan Mirek, świetnie znany wszystkim turystom. W lecie śpi w sąsiedniej drewnianej budzie. W zimie co sobota i niedziela wspina się na szczyt na nartach.

- W lipcu 1990 roku pierwszy raz wszedłem na szczyt od strony czeskiej - wspomina Paweł Szymkowicz. - Żeby pojechać za granicę, trzeba było mieć zaproszenie, a ja akurat miałem wyjazd do Krnova. W powrotnej drodze z ciekawości zatrzymałem się w Zlatych Horach i wszedłem czeskim szlakiem na szczyt. Skorzystałem z tego, że nie było pograniczników, i poszedłem coś zjeść do naszego schroniska. Ale żeby wrócić do Polski, musiałem z powrotem przejść zieloną granicę do Czech i pojechać na przejście graniczne, żeby dostać w paszporcie pieczątkę powrotną. Bez tego następnym razem by mnie nie wypuścili z kraju.

Bywalcy i koneserzy

Góra ma stałe grono coniedzielnych gości, własne tradycje i obyczaje. Kasztelan Mirek Petrik na swojej stronie internetowej umieścił galerię fotografii z Kopy. Jest tam nawet para nowożeńców z Prudnika, która w ślubnych strojach przyszła na szczyt zrobić sesję fotograficzną.

Wśród znanych postaci Kopę odwiedził prywatnie arcybiskup Alfons Nossol, już po przejściu na emeryturę. 1 stycznia tego roku turyści z Prudnika zapoczątkowali nowy zwyczaj. Pod Krzyżem Narodów, ufundowanym przez Petrika w 2005 roku, zapalili świeczkę z pamiątkowym napisem ku czci zmarłego prezydenta Vaclava Havla, wielkiego Czecha i przyjaciela Polaków. I zostawili na wieży dodatkowe wkłady do znicza, żeby ogień płonął przez cały następny tydzień.

- To bardzo mądry pomysł naszego kolegi z oddziału PTTK, aby honorować w ten sposób zmarłe ważne postacie naszych narodów albo osoby zasłużone dla turystyki - mówi Zbigniew Zagłoba Zygler, komandor ostatniego rajdu z Prudnika na Kopę. - Będziemy pamiętać o tej tradycji. Zresztą stare zwyczaje z Kopy też nie giną. W powrotnej drodze ze szczytu w schronisku pod Kopą obcięliśmy kolejny krawat i powiesiliśmy na ścianie na pamiątkę. Kolega się bronił i krzyczał, ale musiał ulec.
Tradycją stały się polsko-czeskie spotkania turystów 1 maja i w Nowy Rok. Popularne jest przychodzenie tu w sylwestrową noc. Robert Jamróz z Charbielina pierwszego sylwestra spędził na szczycie w 2003 roku.

- Było nas wtedy ze 40 osób - opowiada. - Natomiast w ostatnich latach przychodzi o północy nawet po 200-300 osób. Tej nocy pan Mirek otwiera wieżę i wpuszcza nieco więcej ludzi niż zawsze. Gdy jest śnieg, mróz i ładna pogoda, z wieży widać fajerwerki i sztuczne ognie na całej Opolszczyźnie.
Od kilku lat szczyt coraz chętniej szturmują także rowerzyści na "góralach". Kolarze z głuchołaskiego klubu Wiktoria rozpoczęli w sierpniu organizowanie nietypowego rajdu. Uczestnicy wyścigu mieli 8 godzin, żeby jak najwięcej razy wjechać na górę i zjechać do bazy przy ośrodku Ziemowit. Startowało ponad 30 kolarzy, najlepsi zaliczyli szczyt 10 razy. Wygrał Robert Jamróz z Charbielina. We wrześniu prudnicki klub sportowy zorganizował rajd rowerowy Kopa MTB Trophy i pierwsze nieoficjalne mistrzostwa Polski w kolarstwie MTB uphill. Jamróz był na drugim miejscu.

- Podobno pierwszy raz na Kopie byłem z rodzicami w wieku 4 lat, ale nic z tego nie pamiętam - śmieje się kolarz z Charbielia. - Pamiętam natomiast pierwszy wjazd na rowerze, w 1994 roku. Końcówkę pod szczytem prowadziłem rower. Nabiłem sobie nawet na opony kilogram gwoździ, papiaków, żeby się lepiej trzymały śniegu. Potem co zimę z młodszym rodzeństwem wchodziłem na szczyt, żeby jeździć na sankach albo na workach ze słomą. Od jakichś dziesięciu lat systematycznie wjeżdżam na Kopę na rowerze, nawet po wydeptanej w śniegu ścieżce. Z mojego domu w Charbielinie przy dobrych warunkach to tylko 45 minut jazdy. Nie boję się jeździć po górskich ścieżkach, ale zawsze na rowerze używam kasku.

Góra dla mas

Jednego Kopa nie doczekała się nigdy - własnej stacji Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Rannym z pomocą ruszali mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W 2008 roku wypadkowi pod szczytem uległ polski rowerzysta. Kasztelan wieży wzywał na pomoc śmigłowiec, który zabrał go do kliniki w Ołomuńcu. Do groźnego wypadku na szczycie doszło też latem 1989 roku.

W czasie burzy piorun poraził żołnierza WOP. Pomoc dla rannego wzywali wtedy radioamatorzy. Przed laty prudnicki PTTK zabiegał o wprowadzenie w schronisku stałego dyżuru. Zabrakło pieniędzy na ratownika, wynajęcie pomieszczenia, wyposażenie czy transport. Szlaki patroluje społecznie Andrzej Sitarz z Moszczanki, ratownik GOPR, który uprawnienia zdobywał w grupie wałbrzysko-kłodzkiej.

- Wypadki zdarzają się, choć niezbyt często - opowiada Andrzej Sitarz, który też stara się prywatnie bywać na Kopie jak najczęściej. - Najgorzej jest zimą, gdy szlaki są oblodzone, a na górę wchodzą ludzie nie przygotowani do takich warunków. Bywało, że transportowaliśmy poszkodowanych do Ziemowita, gdzie czekała karetka pogotowia. Pamiętam, że po jednej z sylwestrowych imprez znaleziono w śniegu pijanego turystę. Z zaspy wystawała mu tylko głowa. Bez pomocy byłby zamarzł.

- Ostatnio bywam na Kopie rzadziej - przyznaje Robert Jamróz, który w ostatnią noc sylwestrową pojechał na nartach biegowych na Pradziada. Pierwszy raz po ośmiu sylwestrach opuścił spotkanie na Kopie. - W Górach Opawskich zrobiło się trochę za tłoczno jak dla mnie. Mam wrażenie, że turyści z Górnego Śląska przenieśli się ze Skrzycznego do nas, bo tam się im już znudziło. Wszędzie na szlaku słychać śląską gwarę.

- Na parkingach pod Kopą widać coraz więcej samochodów z rejestracjami z województwa śląskiego, z powiatu krapkowickiego, strzeleckiego czy z Kędzierzyna-Koźla - dodaje Władysław Wrzochol. - Ale nie czuję, żeby w klimacie tej góry coś się zmieniło. Może dlatego, że zawsze chodzę na szczyt sam. I zawsze wcześnie rano, gdy szlaki są puste. Duży ruch na szlakach robi się dopiero koło południa.
Opinii o rosnącej liczbie turystów nie podziela natomiast gospodarz czeskiej wieży widokowej Franciszka Józefa.

- W 2011 roku sprzedałem nieco ponad 20 tysięcy biletów wejściowych na wieżę - mówi Petřik. - 70 procent z nich to Polacy. 20 procent Czesi. Reszta, to turyści z Niemiec i innych krajów. To nie był najlepszy rok, widzę nawet pewien spadek odwiedzających. W 2010 miałem 25 tys. turystów. W 2009 roku na wieżę weszło 31 tysięcy i to był najlepszy okres.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska