Cmentarze wyklęte

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Dr Łukasz Szleszkowski, medyk sądowy z Wrocławia, pokazuje znalezioną w Barucie kość noszącą ślady złamania od wybuchu i obgryzania przez leśne zwierzęta.
Dr Łukasz Szleszkowski, medyk sądowy z Wrocławia, pokazuje znalezioną w Barucie kość noszącą ślady złamania od wybuchu i obgryzania przez leśne zwierzęta. Krzysztof Strauchmann
Wyklęto ich. Bez wyroków skazano na śmierć i niepamięć. Pozbawiono nawet grobu.

Kiedy w 2000 roku polska antropolog Ewa Klonowski ekshumowała z jaskini Jama Lisać w Bośni ciała wymordowanych osiem lat wcześniej Bośniaków, rodziny zaginionych stały nad płachtą, gdzie składano odkryte kości.

Patrzyły i płakały, pilnowały, rozpoznawały rzeczy. W Barucie koło Jemielnicy ziemia też odkrywa ludzkie kości, ale nad wykopem na Polanie Śmierci nie ma rodzin.

Nie dojechały z Żywca, Wisły czy Ustronia. Nie doczekały się tej chwili po 66 latach.

- Może to tylko kwestia czasu, kiedy się dowiedzą i przyjadą - zastanawia się Paweł Konczewski, szef ekipy archeologicznej. - Zajmujemy się archeologią sądową, szukamy grobów ofiar niedawnych przestępstw, pomagamy w śledztwach. Nie poszukujemy wymarłej populacji, ale ludzi, którzy mają żyjących bliskich, krewnych. Nikt ich stąd nie przegoni.

Ciężarówkami w nieznane

Stanisław Włoch umarł w maju tego roku. Nie doczekał znalezienia szczątków swoich kolegów, towarzyszy broni z oddziału Narodowych Sił Zbrojnych pod dowództwem "Bartka" - Henryka Flamme.

- Ojciec był dowódcą drugiej grupy - opowiada jego córka Aurelia Włoch. - Kiedyś zabrał mnie do wsi Górki koło Skoczowa i pokazał las, z którego mieli odjechać. Po prostu pomylili się. Przyszli z innej strony tego zagajnika, nie znaleźli ciężarówek. Słyszeli odgłos silników, gdy już odjeżdżały. Ojciec był przesądny. Powiedział dowódcy, że to może być znak i on więcej nie pojedzie.

Pojechali inni. W archiwach UB zachował się dokument z 1946 roku "Plan likwidacji B", który opisuje, jak zaplanowano całą akcję. Żołnierze "Bartka" byli przekonani, że są przez centralę NSZ przerzucani ciężarówkami na Ziemie Zachodnie w rejon Jeleniej Góry, gdzie będą kontynuować walkę z nową, komunistyczną władzą w Polsce.

Tam miało być spokojniej, bo w Beskidach od połowy sierpnia przez lasy i wioski co chwila przechodziła kolejna obława Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W sztabie na Baraniej Górze zapadła decyzja, że oddział podzielony na kilka grup skorzysta z propozycji kapitana Lawiny, przysłanego przez centralę NSZ. Lawina miał zorganizować wyjazd.

- Plan likwidacji powstał latem 1946 roku w Ministerstwie Bezpieczeństwa Wewnętrznego - opowiada dr Krzysztof Szwagrzyk, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej. - Kierownictwo ministerstwa doszło do wniosku, że zamiast organizować wojskowe obławy, walczyć z partyzantami z niewielkim efektem w górach, w ich środowisku, trzeba znaleźć bardziej skuteczną metodę likwidacji.

Do oddziału Bartka wprowadzono kreta, a potem kolejnego, którzy przedstawili się jako przedstawiciele Okręgu Zachodniego NSZ. Główny agent UB kapitan Lawina doskonale odegrał swoją rolę i zdobył zaufanie "Bartka". Dla uspokojenia dowódcy trzech jego zaufanych ludzi wcześniej faktycznie przerzucono w rejon Jeleniej Góry. Po kilku dniach wrócili i potwierdzili, że wszystko jest dobrze przygotowane.

1 września 1946 roku w lesie koło Wisły czekały na partyzantów ciężarówki, wypożyczone do akcji od Ministerstwa Górnictwa. W kabinach siedzieli ludzie kapitana Lawiny. W jednym wozie złożono broń długą i ciężki sprzęt. Do pozostałych żołnierze wsiadali po kilkunastu tylko z pistoletami.

Spuszczono plandeki na pakach i ciężkie samochody ruszyły. Wieczorem były w Barucie. Przejechały przez wieś i pojechały kilometr leśną drogą do starej, malowniczej leśniczówki. Na polanie za leśniczówką stała murowana stodoła i kamienna owczarnia. Obstawa od Lawiny kazała partyzantom ukryć się na nocleg w stodole.

- Tu miał być punkt etapowy podróży - mówi dr Krzysztof Szwagrzyk. - Ubecy w przebraniach partyzantów postarali się o obfitą kolację z wódką, do której lekarz Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach Iwański wstrzyknął wcześniej środki nasenne. Nad ranem, w czasie snu, cały budynek wysadzono w powietrze za pomocą 5 - 6 min przeciwczołgowych.

Potem UB zebrało zwłoki poległych i gdzieś pochowało. Wybuch był tak silny, że miejscowa ludność jeszcze przez długi czas znajdowała w tej okolicy strzępki mundurów z naszywkami "Poland", dokumenty, listy i fragmenty ciał. Wiemy, że po pewnym czasie mężczyźni z Baruta pod kierunkiem leśniczego zebrali pozostałości ludzkich zwłok, w tym jedną czaszkę i pochowali w innym miejscu. Archeolodzy szukają obu tych grobów.

Kto przeżył, ten podejrzany

Wiadomość o mordach przyniósł pozostałym na Podbeskidziu partyzantom jeden z wywiezionych na Zachód, Andrzej Bujak.

- Opowiadał o miejscowości, której nazwy nie znał - relacjonuje wspomnienia ojca Aurelia Włoch. - Mówił, że w sąsiedztwie było jezioro, a na miejscu jakiś pałacyk, że wcześniej przejeżdżali przez Toszek. Podejrzewam, że "Bartek" wytypował Barut na pod-stawie opisu topografii.

W 1947 roku, kilka miesięcy po mordzie, Henryk Flamme przyjechał do Baruta.

- Wiemy o tym od jego ówczesnej przyjaciółki, pani Ani, która już też nie żyje - opowiada Aurelia Włoch. - Przyjechali tu razem. "Bartek" poszedł gdzieś z leśniczym, a ona czekała na nich w leśniczówce. Nie wiedziała, o czym rozmawiali. Leśniczy z Baruta był wcześniej leśniczym w Wiśle i znali się z "Bartkiem".

Podobno Bujak szedł pieszo do Wisły przez dwa tygodnie. Po powrocie w Beskidy nie zgłosił się sam do oddziału. Partyzanci dowiedzieli się o jego obecności i siłą sprowadzili go do dowódcy. Opowiedział, że wszystkich zabito.

Rzucono granaty do budynku, gdzie spali, a resztę rozstrzelano. Tylko on miał szczęście i ocalał. Dawni towarzysze nie uwierzyli mu. Oddział potraktował go jak zdrajcę, współpracownika UB, którego specjalnie przysłano, żeby skłonił innych do poddania się.

- Nie ma żadnych dokumentów świadczących o współpracy Andrzeja Bujaka z UB - mówi dr Krzysztof Szwagrzyk z IPN. - On był ofiarą tej akcji. Na początku lat 50. uciekł z Polski do Stanów Zjednoczonych w atmosferze podejrzeń, że zdradził swoich kolegów. Zmarł w latach 90. i nigdy nikt nie spisał jego relacji.

- Po przemianach politycznych w 1990 roku napisałam do prokuratury w Gliwicach doniesienie o mordzie na partyzantach w Barucie i wszczęto śledztwo - opowiada Aurelia Włoch.

- Prokuratur chciał przesłuchać Bujaka w polskiej ambasadzie w Stanach, ale jego rodzina powiadomiła polską placówkę, że niedawno zmarł. Kiedy się o tym dowiedział listonosz w Wiśle, zaczął rozpowiadać, że przecież on cały czas pisze listy do Polski. Ale oficjalnie, przed prokuratorem, wycofał się z tych oskarżeń.

Kiedy w Barucie zabijano partyzantów, Henryk Flamme "Bartek" był w Katowicach w szpitalu na operacji. Załatwienie mu szpitala akurat w tym momencie było też elementem planu operacyjnego bezpieki. Flamme ukrywał się do lutego 1947 roku, kiedy Sejm ogłosił amnestię dla politycznych. On i pozostali przy życiu członkowie oddziału ujawnili się i skorzystali z amnestii.

- Może dla niego nawet lepiej by było, gdyby zginął razem ze swoimi ludźmi - komentuje dr Szwagrzyk. - Jestem przekonany, że "Bartek" bardzo to przeżył. UB pozwoliło mu żyć ze świadomością, że wyprowadzili go w pole.

Musiał dalej mieszkać wśród rodzin zaginionych partyzantów. Musiał codziennie odpowiadać na pytania wdów, dzieci - gdzie są nasi bliscy? Co się z nimi stało. Prawdopodobnie część podejrzewała go także o współpracę z UB.

"Bartek" zginął 1 grudnia 1947 roku. W gospodzie w Skoczowie zastrzelił go funkcjonariusz MO po służbie, Rudolf Dadak. Podobno to była samowola, ale morderca nigdy nie stanął przed sądem. W ubeckich archiwach zachowała się fotografia zwłok Henryka Flamme, polskiego niepodległościowego bohatera, leżących wśród krzeseł i stolików z ceratami.

W czaszkach będzie dziura

Na początku lat 90. o sprawie Baruta zrobiło się dość głośno. Prasa opublikowała kilka artykułów, podając mój numer telefonu do kontaktu - wspomina Aurelia Włoch.

- Zadzwonił do mnie wtedy były żołnierz Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, że wie coś na ten temat. Pojechałam do niego do domu pomocy społecznej na rozmowę. To on opowiedział mi, że stu członków oddziału "Bartka" rozstrzelano w dołach gdzieś w rejonie Łambinowic.

Ponownie powiadomiłam o sprawie prokuraturę w Opolu. Szukali śladów, podobno nawet znaleźli u jakiegoś byłego ubeka charakterystyczny lotniczy zegarek, który nosił Jan Przewoźnik "Ryś", zastępca Bartka.

Trzecie śledztwo w sprawie mordu na partyzantach w 2002 roku rozpoczął pion śledczy IPN. Prokurator Piotr Nalepa umorzył je w 2010 roku. Ustaleni wtedy sprawcy zbrodni - wiceminister Roman Romkowski, naczelnik departamentu w MBP Władysław Śliwa, szef UB w Cieszynie Leon Wajntraub, Włodzimierz Ossowski, Jerzy Iwański - już nie żyli.

Mimo poszukiwań w Wierzbiu koło Łambinowic, na terenie dawnego lotniska w Starym Grodkowie, nie udało się odnaleźć ciał. A w kryminalistyce obowiązuje zasada: nie ma ciała, nie ma zbrodni.

Śledczy z pewnym trudem dotarli też do kapitana Lawiny - Henryka Wendrowskiego, agenta, który wprowadził oddział "Bartka" prosto w zasadzkę. Po akcji szybko awansował. W 1968 roku został na pięć lat ambasadorem Polski w Kopenhadze.

- Nic nie wiedziałem o planowanym mordzie - mówił śledczym emeryt Wendrowski (zmarł w 1997 roku). - Byłem przekonany, że zostaną dowiezieni do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach i aresztowani, a potem staną przed sądem.

Przesłuchano natomiast "nawróconego" żołnierza KBW i informatora Aurelii Włoch, Jana Zielińskiego.
- Nad ranem przystąpiliśmy do akcji - opowiadał. - Włodzio Ossowski, który w 1959 roku wyjechał do ZSRR, nożem fińskim zasztyletował wartownika grupy "Bartka". Przez okna ktoś wrzucił do środka dwa granaty. Po wybuchu większość ludzi żyła, zaczęli uciekać. Byli oszołomieni wybuchem i wypitym wcześniej alkoholem. Wszystkich wyłapaliśmy.

- Po wysadzeniu stodoły w Barucie przewiezienie tu kolejnej grupy partyzantów było zbyt ryzykowne. Mogli się zorientować, przecież wokół tego miejsca jeszcze przez wiele dni na drzewach wisiały strzępy ludzkich ciał - mówi dr Krzysztof Szwagrzyk.

- Dwie kolejne grupy przywiezione na Opolszczyznę w odstępach 2-3 dni trafiły w inne miejsca. Z 90-procentową pewnością możemy powiedzieć, że drugą grupę podobnie wysadzono w powietrze w baraku na terenie lotniska w Starym Grodkowie. Ich szczątków również będziemy szukać. Inaczej było z trzecią grupą.

Trafili do starej willi, gdzie też dostali kolację z alkoholem zaprawionym środkiem nasennym. Potem do środka wrzucono wiązkę granatów ogłuszających. Część partyzantów próbowała się bronić, ale wyłapano ich wszystkich. Rozebrano do naga, zaprowadzono kolejno do dołu wykopanego w pobliżu i zabijano strzałem w tył głowy, jak w Katyniu. To z tego miejsca uciekł Andrzej Bujak. Zakopał się w trocinach gdzieś na strychu willi i przeleżał dwie doby, aż wszystko ucichło.

Historycy są bliscy ustalenia lokalizacji miejsca trzeciej zbrodni. W grę wchodzą dwie miejscowości. Ten ostatni grób będzie nietypowy. Ciał nie kawałkowano, szkielety powinny być kompletne. Za to w czaszkach będzie dziura po pocisku.

Demony zacierają ślady

- W środę 20 czerwca odkopaliśmy pierwszy, nieduży fragment ludzkiej czaszki - relacjonuje z Baruta dr Szwagrzyk. W wykopie widać smugi ciemniejszej ziemi. Ślady po fragmentarycznych wykopach poszukiwawczych z poprzednich lat. - Będziemy tu tak długo, aż sprawdzimy całą polanę. Nawet jeśli nam się nie poszczęści, wiadomo będzie, że nie ma tu po co wracać. A może jakiś były ubek przeczyta ten artykuł i powie nam prawdę o tej zbrodni?

Lista zaginionych jest znana. Prawie 200 mężczyzn. Każdy miał matkę i ojca, braci; niektórzy żony i dzieci. Jeśli uda się trafić na ich zwłoki, bliscy dostarczą dowodów do identyfikacji zabitych. Oddadzą własne DNA.

- Do przeprowadzenia akcji w Barucie z Katowic przyjechało ok. 70 najbardziej zaufanych i doświadczonych funkcjonariuszy UB. Było też ok. 40 Rosjan. Ich nazwisk ani roli raczej nigdy nie poznamy - mówi dr Szwagrzyk. - Nie mamy w archiwach żadnych akt osobowych jednostek specjalnych ZSRR w Polsce.

W wewnętrznych informacjach UB nie ma żadnej wzmianki o ich obecności. Rosjanie odpowiadali za zacieranie śladów. Zrobiono to niesłychanie profesjonalnie. Do dwóch dołów, gdzie zakopano zastrzelonych z ostatniej grupy, wrzucono potem żołnierskie nieśmiertelniki z II wojny światowej.

Tyle samo, co zakopanych ciał. Gdyby nawet ktokolwiek trafił na mogiłę, musiał uznać, że to po prostu wojenny grób.

Wykopaliska w Barucie to dopiero początek. Potem będą w Starym Grodkowie, może w Wierzbiu czy Podlesiu. A po żołnierzach "Bartka" przyjdzie czas na zabitych z oddziału "Wołyniaka", "Mewy" i "Groma". Opolszczyzna to przecież anonimowa mogiła najbardziej zaciekłych polskich antykomunistów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska