Comic Con, czyli amerykański sen fanów fantastyki

Archiwum własne
Maciej Wanicki (z lewej) oraz Jakub Ćwiek z wojowniczymi żółwiami Ninja.
Maciej Wanicki (z lewej) oraz Jakub Ćwiek z wojowniczymi żółwiami Ninja. Archiwum własne
Dwaj fani SF z Głuchołaz przejechali autobusem całe Stany Zjednoczone, żeby być na największym na świecie zjeździe miłośników fantastyki.

Wejściówki kupili przez internet. W styczniu, pierwszego dnia rejestracji uczestników, Maciek zaraz po starcie zalogował się na stronie organizatorów.

- Trwało to kilka sekund, tyle, ile ładuje się przeglądarka - opowiada Maciej Wanicki, student z Głuchołaz. - W kolejce po bilet dostałem już numer 20 864. W dwie godziny sprzedano wszystkie 130 tysięcy wejściówek.

Uwielbiam cię, Chuck

Comic Con, to największy w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie zjazd, czyli konwent miłośników komiksów, literatury i filmów fantastycznych. Od lat 70. jest organizowany w San Diego w Kalifornii. Początkowo gromadził kilkudziesięciu czy kilkuset pasjonatów komiksów, którzy między sobą wymieniali kolekcjonerskie egzemplarze. Potem na spotkania zaczęli przyjeżdżać autorzy czy wydawcy komiksów, jeszcze później wytwórnie filmowe, promujące swoje najnowsze filmy science fiction.

W tym roku w połowie lipca Comic Con ledwie się zmieścił w gigantycznym centrum kongresowym. Sama hala wystawowa jest tak wielka, że przejście z jednego końca na drugi, przepychając się w tłumie ludzi, trwa dobre trzy kwadranse.

Mieści 900 stanowisk dla wystawców, 250 stoisk dla twórców i artystów oraz 150 stanowisk dla mediów. W sąsiedztwie jest kilka sal konferencyjnych na spotkania z gwizdami, aktorami, twórcami filmów.

Największa sala mieści 6 tysięcy ludzi na widowni. W sąsiedztwie centrum, na najbliższych ulicach San Diego, funkcjonuje 140 barów i restauracji, z których każda na ten czas chce się skojarzyć z ulubionym filmem czy komiksem. Z Hollywood, odległego zaledwie o dwie godziny jazdy samochodem, ściągają na tych kilka dni do San Diego dziesiątki gwiazd filmowych.

Przyjeżdżają też setki różnego rodzaju przebierańców, od żółwi Ninja po ogromnego Hulka czy Chewbacce'a z Gwiezdnych Wojen.

- Najbardziej obleganą imprezą tegorocznego Comic Conu było spotkanie z twórcami filmu "Niezniszczalni 2" - opowiada Maciek Wanicki. - Wystąpiły w nim obok siebie największe sławy kina akcji z lat 90.: Chuck Norris, Bruce Willis i Sylwester Stalonne.

Na kongres do San Diego przyjechali wszyscy poza Willisem, tymczasem sala mieściła tylko 6 tysięcy widzów. Kolejka chętnych ustawiła się dzień wcześniej. Kiedy na noc zamknięto centrum kongresowe, ludzie stali na zewnątrz. Amerykanie pilnują sami siebie, nie potrzebują porządkowych. Wiemy, bo dwa razy próbowaliśmy się wcisnąć. Zawsze słyszeliśmy: Stary, ale ty tu nie stałeś.

Na "Niezniszczalnych" dostali się jako jedni z ostatnich. Po prezentacji filmu i gwiazdorów zawsze jest kilka minut na pytania z sali, ale żeby je zadać - trzeba się ustawić do osobnej kolejki. Większość pytań do aktorów zaczyna się zresztą od stwierdzenia: Chuck, jesteś wielki. Uwielbiam cię!

Na promocji filmu "Iron Man" z Robertem Downeyem Juniorem, na którą też udało się wejść głuchołazianom, przejęta dziewczyna przy mikrofonie wydukała jedynie, że ma dzisiaj urodziny. Robert Downey z całą salą zaśpiewał jej "Happy Birthday".

Comic Con to też miejsce wielkich łowów autografów. Każdy gwiazdor przeznacza jedną lub dwie godziny tylko dla łowców. Po podpis stoi się w dwóch kolejkach. W pierwszej kolejce obsługa przeprowadza losowanie. Szczęściarze, którzy wyciągną karteczkę czy koralik, przechodzą do drugiej kolejki, gdzie każdy ma już gwarancję, że doczeka się podpisu. Czasem można też spotkać kogoś znanego, gdy przechadza się po sali wystawowej, ale wielkie gwiazdy robią to tylko w towarzystwie obstawy. Wśród 130 tysięcy fanów fantastyki zdarzają się też ludzie nie do końca normalni.

Głuchołazianie pojechali do San Diego z własną listą autografów, ale nie wszędzie udało się im dostać. Wylosowali miejsce do aktorki Ivonne Stahovsky znanej z seriali "Chuck" i "Dexter". Porozmawiali po polsku, bo urodzona w Australii gwiazda ma rodziców - emigrantów z Polski.

- Udało się nam dostać do jej kolejki, bo ktoś akurat zwalniał miejsce - wspomina Maciek Wanicki. - Dostaliśmy się też do Jossa Whedona, reżysera filmów "Firefly" czy "Buffy: Postrach wampirów". Poczekali też w kolejce do Felicii Day. Okazało się, że jej babcia też była Polką, ale Felicia ani słowa nie potrafi już po polsku.

Felicia Day, to przykład awansu, który możliwy jest chyba tylko w Ameryce. Dziewczyna nakręciła z przyjaciółmi amatorski film "The Guild" o grupie komputerowych maniaków, którzy znają się tylko z internetu, ale bardzo się lubią. Umieszczony na portalu youtube film stał się bardzo popularny. Felicię zaprosił do współpracy przy nowym filmie Joss Whedon i teraz stale gra w serialach wytwórni Sky Fly Channel.

Dziękujemy ci, "Firefly"

Maćkowi Wanickiemu najbardziej zależało na spotkaniu z twórcami filmu "Firefly". Odżałował inne wydarzenia i w drugim dniu konwentu przesiedział kilka godzin w kolejce. Zresztą to dzięki temu serialowi udało się chłopakom zaliczyć Comic Con, dysponując tak skromnymi zasobami gotówki.

"Firefly" to serial z 2002 roku w reżyserii Jossa Whedona. Opowieść o dziewięciu emigrantach z Ziemi, którzy kolonizują nową planetę niczym osadnicy z czasów westernu. Telewizja Fox zdjęła serial z anteny po emisji 11 odcinków, choć miała gotowe trzy kolejne.

Film miał średnio prawie 5 milionów widowni, rok później dostał nawet prestiżową nagrodę za efekty specjalne, ale na ekran telewizorów już nie wrócił. Jego fani stworzyli w Stanach lobby, długo zabiegali o wznowienie, potem podejmowali inne akcje społeczne, a teraz tworzą w internecie silne stowarzyszenia.

- Przygotowując się do wyjazdu, zdobyłem listę mailingową fanów serialu "Firefly" i napisałem do nich, że dwóch młodych Polaków jedzie na Comic Con i pytają o możliwość przenocowania po drodze albo wskazania tanich noclegów - opowiada Maciek Wanicki. - Z kilku miejsc ktoś się wstępnie odezwał, bez żadnych obietnic. Wszyscy natomiast zgodnie wybijali nam z głowy pomysł jechania w poprzek Ameryki autostopem.

Student Maciej Wanicki i młody pisarz SF Jakub Ćwiek wsiedli do samolotu i wylądowali w Nowym Jorku, dokąd były najtańsze bilety. Przylot spóźnił się dwie godziny. Na lotnisku nikt na nich nie czekał. Przed północą dojechali do centrum Nowego Jorku i w jednym z barów sprawdzili pocztę internetową, czy ktoś zaprasza ich na nocleg. Nikt się nie odezwał. Pomyśleli, że tani hotel łatwiej znajdą na przedmieściach i nocną kolejką ruszyli do New Weark pod Nowym Jorkiem. Kompletnie wykończeni dojechali taksówką do jakiegoś motelu.

- Następnego dnia przeanalizowaliśmy naszą sytuację i możliwości finansowe. Ustaliliśmy, że wsiądziemy do słynnych amerykańskich autobusów Greyhound i pojedziemy od razu do San Diego, nie ryzykując podróży autostopem - opowiada Maciek.

Greyhound to faktycznie bardzo tani sposób podróżowania. Autobusy są wygodne, mają klimatyzację, prąd i internet. Poza tym można w nich bezpiecznie spać w czasie podróży, która trwa trzy i pół dnia.

- W czasie jazdy wysłałem list do miłośników serialu "Firefly" z San Diego, że będziemy kilka dni wcześniej - opowiada dalej Maciek. - Odpisała nam Amelia mieszkająca 20 kilometrów od San Diego, że możemy się u nich zatrzymać.

I faktycznie razem ze swoim partnerem Kevinem przyjechali po nas na dworzec. Po jednym dniu pobytu okazało się, że mamy podobne zainteresowania, poczucie humoru i styl bycia. Tak się polubiliśmy, że zaproponowali nam, żebyśmy zostali u nich do końca naszego pobytu w San Diego. Karmili nas amerykańskim jedzeniem, wozili po okolicy, pokazywali, jak żyją przeciętni Amerykanie.

Na koniec zawieźli nas do Los Angeles na samolot i przez dwa dni pokazywali miejsca, gdzie kręcono sceny znanych filmów. W ramach podziękowań zrobiliśmy im polskie pierogi na spróbowanie, choć nie było łatwo w amerykańskich sklepach znaleźć coś takiego jak nasz biały ser.

Sprzedam komiks, kupię firmę

W Polsce od kilkunastu lat miłośnicy fantastyki też organizują swoje zjazdy i konwenty. Największy, ubiegłoroczny Polkon, na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich zgromadził 6 tysięcy fanów.

Polskie wytwórnie filmowe na takie spotkania nie przyjeżdżają, bo w Polsce niestety nie produkuje się filmów fantastycznych. Jeśli zawita na konwent ekipa telewizyjna, to zazwyczaj, żeby nakręcić reportaż o maniakach komputerowych, którzy marnują swoje życie przed ekranem.

Zlot w San Diego jest nie tylko większy od polskich imprez. Tu realizują się amerykańskie marzenia o sławie i wielkich pieniądzach. Do San Diego przyjeżdżają z całych Stanów dziesiątki twórców - amatorów. Chodzą ze swoimi komiksami, szukając wydawców, albo wytwórni, które kupią ich pomysł na film. Domorośli twórcy kostiumów zapisują się na konwentową maskaradę, żeby zwrócić uwagę producentów filmowych.

Na tegorocznym Comic Conie prezentowano film dokumentalny "Fan's Hope" ("Nadzieja fanów"), pokazujący różne oblicza tej imprezy. Jest w nim opowieść o dziewczynie z małego miasteczka, gdzieś na samym końcu Ameryki.

Cały rok z przyjaciółmi przygotowywała dla siebie kostium na maskaradę w San Diego. Potem na wielkiej scenie przed tysiącami ludzi odegrała rolę bohatera ulubionej gry komputerowej. Była w niej mutantem - pół człowiekiem, pół rybą.

Skomplikowana maszyneria powodowała, że jej maska ruszała się w miarę mówienia, naśladując mimikę twarzy. Dzięki temu kostiumowi skromna dziewczyna przeniosła się do Los Angeles i teraz produkuje kostiumy aktorskie dla największych wytwórni. Film opowiada też o kolekcjonerze komiksów i jednocześnie właścicielu firmy sprzedającej takie książki.

Żeby ratować swój biznes w czasach kryzysu, zdecydował się sprzedać dwa wyjątkowe egzemplarze starych, rzadkich komiksów. Każdy poszedł za pół miliona dolarów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska