Emigracja tylko dla młodych

sxc.hu
Wielu młodych Polaków wyjechało za pracą do Londynu.
Wielu młodych Polaków wyjechało za pracą do Londynu. sxc.hu
Młodzi zakotwiczyli w Niemczech, Anglii, USA. Ich rodzice pojechali sprawdzić, czy tam, przy dzieciach, będzie im lepiej. Wrócili dość szybko z przekonaniem, że emigracja jest nie dla nich.

- Wybór syna wydawał mi się straszny także z tego względu, że wyjeżdżał do Niemiec, kraju, który wtedy kojarzył mi się tylko z wojną - wspomina pani Elżbieta. - Jak więc mogłam być spokojna? To moje jedyne dziecko. Po jego wyjeździe długo nie mogłam dojść do siebie. Płakałam i płakałam. Z czasem jednak ból staje się łatwiejszy do zniesienia. Od razu poszłam na lekcje języka niemieckiego. Wtedy jeszcze nie byłam pewna czy nie dołączę do syna. Dzieci dzwoniły i złożyły mi taką propozycję, szybko okazało się bowiem, że ich rodzina się powiększy. Babcia bardzo by im się przydała, a ja miałabym cel w życiu i poczucie, że jestem niezbędna.

Pani Elżbieta pojechała do dzieci po kilku miesiącach ich pobytu. To były lata 80., największe wrażenie zrobiły na niej sklepy z pełnymi półkami. Dostrzegła jednak także inne aspekty życia na obczyźnie, które i jej by dotyczyły. Zauważyła, że dzieci żyją tam dość osamotnione. Nie dlatego, że taka izolacja wyłącznie ich dotyczyła.

- Dziś jest podobnie i u nas - zauważa pani Elżbieta, ale wtedy, 20 lat temu, w Polsce na porządku dziennym były odwiedziny u znajomych bez zapowiedzi, długie nocne rodaków rozmowy, przyjęcia złożone z tego, co akurat było w lodówce.

Moje dzieci wynajmowały mieszkanie u Niemców, a stosunki z nimi były poprawne, ale chłodne. Wyobraziłam sobie siebie tam w kilkanaście lat później. Wnuki by podrosły, równolatków bym nie znała, więc co miałabym robić?

Czekać, aż dzieci przyjdą z pracy i stęskniona za ludzkim głosem zmuszać je do rozmowy? Dlatego zdecydowałam, że z Polski na stałe nie wyjadę i od tego momentu zaczęłam inaczej organizować swoje życie - wychodzić do ludzi, rozwijać zainteresowania.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że los szykuje dla mnie miłą niespodziankę i postawi na mojej drodze człowieka, z którym spędzę starość. Wkrótce minie dwa lata mojego małżeństwa. Dawniej kilka razy w roku odwiedzałam dzieci.

Teraz to one często przyjeżdżają. Wnuki dobrze mówią po polsku, bo rodzice o to zadbali. Mają tu swoje towarzystwo, a 15-letnia wnuczka - ulubionego konia w pobliskiej stadninie. Dwa razy w tygodniu rozmawiamy przez telefon. Dzieci wrosły w środowisko, w którym mieszkają. Minęło 21 lat. Dobrych. Syn i synowa pracują i dobrze im się powodzi.

Wnuk już studiuje i zastanawia się, gdzie szukać pracy w zjednoczonej Europie. Dziś uważam, że decyzja syna sprzed lat, którą tak bardzo kiedyś przeżyłam, była słuszna. Ale to była decyzja dobra dla niego, nie dla mnie…

Zatęskniłam nawet za kotami

Danuta i Sławomir Śmielewscy z Opola należą do tzw. rodzin zrekonstruowanych. Ich pierwsi współmałżonkowie wyjechali za granicę.

W kraju każde z nich miało po dwóch synów. Gdyby wszystkie dzieci mieszkały w Polsce, byliby naprawdę wielkim klanem. Ale czterech synów (dwóch pani Danuty i dwóch pana Sławomira) też wyjechało. Do Niemiec, Anglii, USA i Szwecji. Pierwszy syn pana Sławomira otrzymał propozycję wyjazdu na studia doktoranckie na uniwersytet w Cambridge. I tam zakotwiczył. Drugiego zaprosiła jego mama do Szwecji. Został na stałe, ożenił się i jest mu bardzo dobrze.

Z kolei synowie pani Danuty wyjechali do Stanów, do swojego ojca.
- Wiedziałam - wspomina Danuta Śmielewska, że ich ojciec zrobi wszystko, by możliwie najszybciej stanęli na własnych nogach w obcym kraju i tak się też stało. Była to dla nich wielka szansa, bo Polska jeszcze wtedy była taka szara i bez perspektyw. Ja - choć bardzo chciałam, by znaleźli się tam, gdzie na pewno czeka ich dostatnie życie - gdy wyjechali, myślałam, że umrę z tęsknoty. Zostałam tu, ponieważ miałam starych i chorych rodziców. Dziś uważam, że nie umarłam wtedy tylko z poczucia obowiązku wobec nich.

- Pierwsza wizyta u chłopców była niezapomniana - wspomina pani Danuta. Obcy uśmiechali się do mnie i zagadywali przyjaźnie. Początkowo myślałam, jak to miło byłoby tu żyć. Z przyjemnością stwierdziłam, że moi chłopcy mentalnością nie różnią się od tamtejszych młodych ludzi. Imponowali wiedzą, potrafili zaszczepione tu pasje sportowe dzielić z rówieśnikami.

Pani Danuta przy pierwszej wizycie zastanawiała się, czy nie zostać w Stanach, nie próbować układać sobie życia na nowo, bo miała takie szanse, ale po kilku tygodniach doszła do wniosku, że obok fascynujących różnic w warunkach i sposobie życia nie byłaby w stanie zaakceptować tam wielu rzeczy. - Wbrew pozorom z uprzejmymi Amerykanami trudno byłoby mi się zaprzyjaźnić. Skłóceni rodacy na obczyźnie też mnie irytowali.

Z rodziną synowej (Amerykanki) różniły mnie poglądy i podejście do życia. Po kilku tygodniach przeszkadzało mi tam coraz więcej rzeczy - jak choćby ulice bez chodników. Nie było w pobliskim miasteczku ani mojej ulubionej filharmonii, ani teatru. Z dnia na dzień tęskniłam coraz bardziej - za sąsiadami, moim mieszkaniem, za kotami, za wszystkim, co zostało w Polsce. Wtedy podjęłam świadomą, przemyślaną decyzję, że ja na zawsze zostanę w kraju.

Prawie w tym samym czasie pan Sławomir rozmyślał nad propozycją pozostania w Szwecji, gdzie mieszka jego drugi syn.

- To prawda, że poziom życia jest tam o wiele wyższy niż w Polsce. Ludzie żyją spokojnie, a stabilizacja jest udziałem każdego, ponieważ państwo bardzo dba o swoich obywateli. Opieka socjalna jest nieporównywalnie wyższa. Nie miałem wątpliwości, że u nas żyje się znacznie gorzej i biedniej. Ale doszedłem do wniosku, że wolę to bardziej siermiężne i nieprzewidywalne życie, ale u siebie.

Kiedy pani Danuta i pan Sławomir wybrali się ze swoimi chłopcami na spływ Krutynią, jeszcze się nie znali. To tam zaiskrzyło między nimi, a podobieństwo losów sprawiło, że kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością pobrali się i teraz czekają przy komputerze na częste kontakty z wnukami. Te, które mają matkę Polkę, doskonale znają język polski, ale te wychowywane przez Amerykankę, Rosjankę, Szwedkę, nie bardzo sobie z nim radzą. Pani Śmielewska posyła im książeczki i cieszy się przede wszystkim ze skype'a.

Dzięki temu rodzice dzieci mieszkających za granicą mogą uczestniczyć w ich życiu i cieszyć się, że jest im dobrze, choć są daleko.

Wszystko na kredyt

Córka pani Marii Majewskiej wyjechała na stałe do Chicago w 1996 r. Była po studiach na AWF i właśnie obroniła pracę doktorską, gdy otrzymała propozycję zatrudnienia od agenta jednego z chicagowskich szpitali. W perspektywie mogła się z mężem i synkiem wyprowadzić z pokoiku u teściowej do własnego domu, ale w Stanach. Nie zastanawiała się ani chwili.

W kilka dni po przyjeździe do Chicago młoda rodzina miała już porządny samochód i domek z pięknymi meblami. Wszystko na kredyt, który dostali po pokazaniu umowy o pracę.

Pani Maria była u córki już cztery razy w kilkuletnich odstępach. Widziała korzystne zmiany w życiu młodej rodziny. Za każdym razem goszczono ją w innym domu - większym, lepszym, z basenem. I na to wszystko córka zarabiała sama, bo jej mąż najpierw przez 6 lat nie miał pozwolenia na pracę, a potem jakoś nie potrafił się odnaleźć.

- Kiedy przyjeżdżałam do Stanów drugi i trzeci raz, widziałam jak zmienia się na korzyść standard życia rodziny córki, jak błyskawicznie rośnie liczba domków na jej osiedlu, kupionych i wyposażanych na kredyt. Wtedy doszły do głosu moje, podobno typowo polskie obawy: co będzie, jeśli właściciele zaczną tracić pracę lub przyjdzie choroba, bo większość Amerykanów nie ma ubezpieczenia. Ale oni się tym wcale nie zamartwiali.

Przy ostatnim pobycie obawy pani Marii zostały rozwiane. Zięć założył firmę i wynajął salę, gdzie prowadził (angażując pracowników) różnego typu zajęcia sportowe i usprawniające.

Wszystko układało się doskonale. Przez półtora roku. Potem nastąpił krach. Amerykanom zaczęło się wieść znacznie gorzej - natychmiast porezygnowali więc ze sportowych przyjemności. Zięć podpisał umowę o wynajmie obiektu na dwa lata. Nie wywiązał się z płacenia czynszu ani z umów w stosunku do pracowników. Odbyła się sprawa sądowa.

Zasądzono wysoką karę, której także nie zapłacił. Wtedy komornik zlicytował ich dom. Ponieważ jednak prawie wszyscy lokatorzy domków na kredyt nie płacili rat, banki przejmują te domy, ale lokatorów nie usuwają lecz wynajmują im je. Status finansowy rodziny córki natychmiast się pogorszył. Zabrakło pieniędzy na przyjemności, na zakupy.

Zabrakło ich też na opłacenie studiów najstarszego wnuka. Przyjechał więc do Polski i tu się uczy, bo jest taniej, a pani Maria cieszy się, że nie została u córki na stałe. Teraz byłaby ciężarem. I już sama nie wie, czy marzyć o tym, żeby córka wróciła tu na stałe, czy raczej o tym, by kryzys w Stanach został opanowany i jej życie tam wróciło do normy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska