Moje Kresy. W poszukiwaniu Atlantydy

Stanisław S. Nicieja
Wracam na łamy z cyklem artykułów "Moje Kresy". Zbiega się to z wydaniem I tomu mojej książki pt. "Kresowa Atlantyda", której druk rozpocząłem właśnie na łamach nto przed dwoma laty z rezultatem, który zaskoczył mnie i redakcję przez swoją niezwykłą recepcję.

O co chodzi w tym cyklu, a zarazem w tej nowej książce? Otóż Polska w wyniku II wojny światowej i przesunięcia granic na zachód straciła około 200 miast na wschodzie. A gdyby dodać te, które nie znalazły się w granicach odrodzonej Polski po traktacie ryskim z 1921 r., jak choćby Kamieniec Podolski czy Żytomierz, to byłoby ich jeszcze więcej. Nikt nie zliczył, ile wsi, zamków, pałaców, rezydencji i pensjonatów, okazałych willi oraz cmentarzy polskich odcięła granica wschodnia w 1921 i później w 1945 r.

Klocek na mapie Europy

Polska w wyniku układów jałtańsko-poczdamskich w roku 1945 została przesunięta na mapie Europy jak klocek około 250 km na zachód. Granica wschodnia, którą z linii Zbrucza przeniesiono na linię Bugu, ustalono 16 sierpnia 1945 r. Polska w wyniku tej operacji straciła wówczas prawie połowę swego terytorium sprzed wojny, tj. 177,8 tys. km kw. z 388,6 tysięcy (czyli ok. 45,7%). Jako rekompensatę otrzymała 100,9 tys. km kw. dawnego terytorium hitlerowskiej III Rzeszy. Tak więc obszar powojennego państwa polskiego (PRL, III RP), liczący obecnie 312 tys. km kw., jest o ok. 76 tys. km kw. mniejszy od obszaru II Rzeczypospolitej. Tym samym PRL powstała nie tylko jako nowy twór polityczny, ale i geograficzny.

Takiego rozmiaru i skali społecznych następstw II wojny światowej nie doświadczyło żadne zwycięskie państwo europejskie, a Polska była w zwycięskiej koalicji. Więcej terytorium straciły tylko hitlerowskie Niemcy, które wojnę wywołały i ją przegrały. Za zmianą kształtu terytorialnego Polski poszły ogromne, nieznane w historii naszego narodu przemieszczenia ludności. Polacy opuszczali często jako wygnańcy swoje miasta, wsie i domy na wschodzie i zajmowali poniemieckie na zachodzie. Lwów, przez prawie 600 lat miasto polskie i jedna z duchowych stolic naszego narodu, z dnia na dzień stał się miastem ukraińskim, Wilno, równie ważny ośrodek polskości na wschodzie, stało się miastem litewskim, Grodno, w którym zbierały się niegdyś sejmy polskie i tworzyła wielka pisarka Eliza Orzeszkowa, stało się miastem białoruskim. A niemiecki Breslau, od średniowiecza wielkie centrum kultury niemieckiej, ze wspaniałym niemieckim uniwersytetem, na którym wykładali nobliści, stał się z dnia na dzień w 1945 r. miastem polskim. Podobnie było ze Szczecinem, Zieloną Górą, Gdańskiem, Opolem.

W wyniku tego niespotykanego w dziejach przesunięcia granic polskie domy, rezydencje, zamki, świątynie na wschodzie znalazły się w posiadaniu Rosjan, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów, a niemieckie zabytki, domostwa, kompleksy gospodarcze, fabryki znalazły się w posiadaniu Polaków, Rosjan (np. Kaliningrad - dawny Königsberg), Czechów.

Czy mamy o tym zapomnieć?

Dziejów utraconych polskich miast, świątyń i rezydencji na wschodzie, które przez wieki były ostojami polskości, gdzie kwitła polska kultura i gdzie rodzili się wielcy Polacy, tworząc tam dzieła stanowiące chlubę polskiej kultury, nie można usunąć z pamięci narodowej Polaków. Historia Polski nie kończy się bowiem na dzisiejszej linii granicznej Bug-San na wschodzie, tak jak historia Niemiec nie kończy się na linii Odra-Nysa Łużycka. Nie można pisać historii Polski z pominięciem historii Lwowa, Wilna, Kamieńca Podolskiego czy Stanisławowa, tak jak nie można pisać historii Niemiec z pominięciem historii Wrocławia, Szczecina, Zielonej Góry czy Kaliningradu.

Cykl mój w zamierzeniu, podobnie jak książka "Kresowa Atlantyda", której tom pierwszy zszedł właśnie z maszyn drukarskich, jest opowieścią o miastach, zamkach, rezydencjach i ludziach, którzy swą historię zostawili na wschodzie. Jest to opowieść o ziemi i ludziach, którzy w wyniku politycznych zawirowań, jakie przyniosła II wojna światowa, stracili swój dorobek, a ich ziemie i majątki pogrążyły się niczym mityczna Atlantyda w odmęcie zapomnienia w wyniku m.in. działającej przez prawie pół wieku cenzury. Mówiono wówczas, że nie należy o tym pisać, bo to będzie wzbudzać resentymenty, chęć odwetu, rewizjonizmu granicznego, więc lepiej zapomnieć, usunąć z pamięci, zgodzić się na amnezję. Pięćdziesiąt lat działania cenzury dowiodło, że tego zamiaru nie udało się zrealizować. Ludzie wygnani ze swych domów, ze swych miast, z krainy swojej młodości nie byli w stanie pozbawić się pamięci i administracyjne zmuszanie ich do zapomnienia budziło w nich jeszcze większą nostalgię, żal i gorycz.

Stąd też, gdy ponad dwadzieścia lat temu ukazała się moja pierwsza książka o Lwowie, jednym z najważniejszych z utraconych przez Polskę miast, to popyt na nią przekroczył wyobraźnię wydawców, bo w krótkim czasie w latach 1989-1990 trzeba było wznawiać jej nakłady. Sprzedano jej w sumie ćwierć miliona egzemplarzy.

I podobnie jest z cyklem, który dzięki życzliwości redakcji nto drukuję. Ludzie chcą czytać o historycznej przeszłości swoich rodzin, o miastach tak długo polskich, a dziś odciętych granicami. Chcą tam pojechać na wycieczkę, bo dziś już można. Chcą znać najważniejsze wydarzenia, które się tam rozgrywały. Stąd też cykl ten, jak i książka jest swoistą wyprawą na mityczną wyspę doznań i nostalgii setek tysięcy ludzi, których często okrutny los rzucił głównie na Śląsk, Ziemię Lubuską, Pomorze, Warmię i Mazury, oraz tych, którzy nie mogąc wrócić do kraju ze względów politycznych, osiedli poza jego granicami: w Europie Zachodniej, w obu Amerykach, a niejednokrotnie na australijskich antypodach. Po gehennie gułagów i tułaczce dotarli tam z okolic Lwowa, Wilna, Tarnopola, Grodna, Kamieńca Podolskiego, Łucka, Pińska, Krzemieńca, Buczacza, Stanisławowa czy Kołomyi i skupiali się, gdy im na to pozwolono po roku 1989, w towarzystwach kresowych, by wspominać, śpiewać swoje pieśni, wracać pamięcią do swoich przodków i korzeni rodzinnych.

Temat to fascynujący i rozległy, trudny do ogarnięcia myślą - niby ocean. Bo jak opisać tę wielobarwną mozaikę krajobrazów oraz panoram miast i wsi. Jak stworzyć zbiorowy portret mieszkańców tamtej zatopionej Atlantydy, ich uczuć, uniesień, sukcesów, upadków, radości i okrucieństw, których tam doznali. Szukałem na to sposobu, przesiadując w archiwach, wędrując z aparatem fotograficznym i notatnikiem po cmentarzach, gruzowiskach pałaców i opuszczonych świątyń.

Gromadziłem latami relacje rodzin kresowych: ich wspomnienia, zachowane zdjęcia i drobne dokumenty rodzinne. Krążyłem po jarmarkach staroci w Bytomiu, Wrocławiu, Świdnicy, Legnicy, Gliwicach i Zielonej Górze, nabywając różnego rodzaju archiwalia, stare gazety, karty pocztowe i fotografie. Przez lata od wiarygodnych świadków zbierałem i spisywałem ich wspomnienia, opowieści, rodzinne i regionalne legendy. Na Kresy jeździłem corocznie, docierając w najbardziej odludne i zapuszczone miejsca. Gdy nie sposób było dojechać tam samochodem czy pożyczonym motocyklem, wędrowałem pieszo z plecakiem.

Historię tworzą nie tylko królowie

Od czasów ukończenia studiów noszę w sobie przekonanie, że historię tworzą nie tylko władcy, przywódcy państw i partii czy bogaci oligarchowie. Historię tworzymy wszyscy. Jedni zamykają swe dzieje i dzieła w obrębie swej rodziny, inni w wymiarach swej wsi, miasta czy instytucji, w której pracowali. I taka jest konstrukcja tego cyklu, a w przyszłości wielotomowej książki. Pomysł na jej napisanie zrodził się przy okazji lektury mego ulubionego "Rękopisu znalezionego w Saragossie", genialnej powieści Jana Potockiego, czyli opowieści szufladkowej, gdzie jeden moduł wynika z poprzedniego, choć niekoniecznie musi się z nim wiązać. Wielkiej historii towarzyszy mała. Oprócz dziejów miast i wielkich postaci historycznych związanych z nimi są w niej również historie zwykłych ludzi zatrzymane w anegdocie, w starym zdjęciu, w opowieści późnego wnuka, a także w mitologii rodzinnej, która nadaje dziejom specyficznego wdzięku i aromatu.

Szczególną wartość w mej opowieści mają stare zdjęcia, które zatrzymały czas, oraz wizerunki ludzi, których popioły wiatry rozwiały po wszystkich kontynentach. Te fotografie, wydobyte z szuflad wnuków, mają niezwykłą siłę magnetyzującą i są równie ważne jak tekst im towarzyszący. Te fotografie dały bowiem ludziom nieśmiertelność. Dzięki nim możemy ich zobaczyć, jak niegdyś wyglądali, z kim się przyjaźnili, jak się ubierali, przy jakich okazjach się spotykali i jakie wnętrza i krajobrazy ich otaczały.

Szczególnie wiele wysiłku wkładałem, aby opisać te zdjęcia, aby nie były anonimowe. Aby przedstawiane na nich osoby znane były z imienia i nazwiska. Stąd też ciągle nawoływałem i nadal nawołuję: podpisujcie zdjęcia rodzinne. Czyńcie opisy na ich odwrocie, bo zdjęcie nie opisane ma znikomą wartość, jest chrome. Jest jak człowiek dotknięty chorobą Alzheimera - nie wie, skąd przyszedł, gdzie jest i dokąd idzie.

Świadomość spóźnienia

Mimo że Kresami zajmuję się już ponad trzydzieści lat i wydałem na ten temat kilkanaście książek, setki artykułów publicystycznych, popularyzatorskich, dokumentacyjnych i naukowych, to ciągle pracuję z poczuciem, że jestem spóźniony, że muszę się śpieszyć. Odeszły już bowiem bezpowrotnie dwa pokolenia świadków tamtej epoki, a w kolejnym pokoleniu, które weszło już dawno w smugę cienia, każdy miesiąc czynił spustoszenie. Tylko w ostatnich miesiącach, pracując nad książką i artykułami do nto, odeszło bezpowrotnie kilku wspaniałych świadków epoki. W pierwszej połowie tego roku zmarła licząca sto lat Stanisława Keckowa, mieszkająca po wojnie w Opolu była mieszkanka Stanisławowa - nauczycielka, córka wybitnego polskiego pedagoga Wiktora Gatnikiewicza - prezesa Związku Nauczycielstwa Polskiego w Stanisławowie, zamordowanego w okrutny sposób przez hitlerowców razem z 200 innymi nauczycielami w Czarnym Lesie pod Stanisławowem.

Stanisława Keckowa udostępniła mi swój pamiętnik, w którym opisała swe lata młodzieńcze w Stanisławowie i dzieje jej ojca oraz historię jego aresztowania, a później zabójstwa. Fakty, które znalazłem w rękopisie Keckowej, nie były dotychczas znane historykom, a Wiktor Gatnikiewicz, wielki Polak, był postacią zupełnie zapomnianą. W archiwum Stanisławy Keckowej i jej rodziny, szczególnie Krystyny Leszczyńskiej, zachowały się też fotografie rodziny Gatnikiewiczów, Dolińskich i Kecków, które w niezwykle atrakcyjny sposób wzbogaciły wspomnienia z tamtej epoki, a obecnie trafiły do książki, dając jej dodatkową atrakcyjność.

W tym samym prawie miesiącu zmarł w Żłobiźnie pod Brzegiem Tadeusz Bednarczuk (1931-2012) - absolwent opolskiej WSP, posiadający oznaczony numerem 1 dyplom tej uczelni, długoletni nauczyciel i dyrektor szkół w województwie opolskim oraz dziennikarz "Trybuny Opolskiej", a także autor kilku książek o swej ziemi rodzinnej - Tarnopolszczyźnie. Tadeusz Bednarczuk był prawdziwym strażnikiem pamięci o swej małej, utraconej ojczyźnie na wschodzie. Do ostatnich dni swego życia pomagał mi przy zbieraniu materiałów do książki, której już nie doczekał. Zmarł nagle, niespodziewanie, na dwa miesiące przed jej ukazaniem się. Nie mogąc się z tym pogodzić, poszedłem na jego pogrzeb na cmentarzu w Brzegu, aby nad grobem przeczytać fragment książki, w którym piszę o nim i jego dorobku publicystycznym oraz jego miłości do utraconej małej ojczyzny.

Kilka miesięcy wcześniej zmarł Adam Hanuszkiewicz - jeden z najwybitniejszych Kresowiaków, lwowianin, twórca wielkich spektakli teatralnych opartych na polskiej klasyce, które swego czasu poruszały wyobraźnię i fascynowały tysiące widzów - uczestników spektakli w Teatrze Narodowym w Warszawie. Hanuszkiewicz to kolorowy ptak swojej epoki, twórca Teatru Telewizji, artysta findesieclowy. Mając szczęście przyjaźni z nim, mogłem zdobyć od niego fotografie i dokumenty, które teraz są ozdobą książki, która opuściła drukarnię.

W tych dniach zmarli również inni wspaniali piewcy i dokumentaliści dziejów Kresów, m.in. prof. Antoni Dancewicz - autor świetnych dokumentalnych książek o Chodorowie; Jan Batkowski - autor artykułów i książek o Bolechowie. Nie miejsce tu, aby wymienić wszystkich, którzy niedawno odeszli.

"Śpieszmy się kochać ludzi, - nawoływał w swym pięknym wierszu ks. Jan Twardowski - tak szybko odchodzą" i zabierają z sobą swój świat, swoją pamięć, a bez nich nikt go nie odtworzy. Tak jak nie da się odsłuchać muzyki z płyty winylowej, której rowki dźwiękowe zostały zatarte.

Cel, który mi przyświeca w pracy, zamyka się w przeświadczeniu, że należy odtworzyć z nie zatartych jeszcze do końca "płyt pamięci" dawny czas, dawnych ludzi, smak i urodę tamtej epoki. Największa siła mobilizująca i nakazująca mi to czynić wypływała z setek listów, e-maili i rozmów telefonicznych, które były następstwem publikowania dotychczas systematycznie cotygodniowego cyklu. W sumie ukazało się dotychczas 77 artykułów w nto, które są pierwszą wersją przyszłej wielotomowej książki. Ma ona uwzględnić historię dwustu byłych polskich miast pozostałych na wschodzie. Cykl ten był przedrukowywany w prasie wychodzącej w regionach, gdzie są wielkie skupiska przesiedleńców z Kresów oraz ich potomków, a więc m.in. w "Gazecie Lubuskiej", "Głosie Słupska", "Głosie Koszalina", "Głosie Szczecińskim", "Gazecie Współczesnej", a przez pewien czas nawet w "Rzeczpospolitej" w poszerzonej wersji jako wkładka w formie broszury o nazwie "Ostoje polskości" pod redakcją Macieja Rosalaka.

Każdy opublikowany odcinek wywoływał falę korespondencji. Pisało do mnie setki osób, przedstawicieli tysięcy rodzin, które żyjąc dziś, we współczesnej Polsce, tam, za Bugiem, nad Dniestrem, Styrem, Horyniem, Prutem czy Czeremoszem mają swe korzenie rodzinne i mają dług wdzięczności wobec swoich przodków. Człowiek bez tradycji, z amputowaną pamięcią rodzinną jest jak popękany witraż, jak rozdarta sieć rybacka, jak pozbawiony ogniwa łańcuch. Przeżyje swój czas i też, jak nieinteresujący go przodkowie, zniknie w otchłani zapomnienia, a z nim jego czyny, myśli, pragnienia.

Cykl ten, podobnie jak książka, ma ambicje wypełnić rozerwane ogniwo łączące pokolenia; zachować dzieje Kresów Wschodnich dawnej Rzeczypospolitej w pamięci nie tylko ich wnuków. Dzięki wnikliwym czytelnikom tego cyklu mogę poszerzać swą wiedzę i zdobywać źródła, dokumenty i fotografie, których nie znalazłbym w żadnym państwowym archiwum. Dzięki korespondencji z czytelnikami mogę również eliminować błędy, które wkradają się do moich artykułów, poszerzać spektrum swych penetracji naukowych i zdobywać fakty, o których nie miałem pojęcia.

Cykl ten to wyjątkowo płodny przykład współpracy historyka ze świadkami historii oraz ich potomkami. Źródła, do których dotarłem, nie znajdują się w żadnym archiwum państwowym, a jedynie w zbiorach prywatnych i albumach rodzinnych. Jestem przekonany, że to jeden z najlepszych sposobów, aby odsłonić wiele tajemnic zatopionej kresowej Atlantydy. Czytelników proszę o dalszą współpracę i pomoc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska