Aktorka Ewa Ziętek: - Trzeba dziękować za trudności

Artrama, Elżbieta Kasperska
Ewa Ziętek.
Ewa Ziętek. Artrama, Elżbieta Kasperska
Ja mam o sobie wyobrażenie, że jestem małą, drobną, zagubioną w świecie dziewczynką, a wśród znajomych krąży o mnie opinia, że umiem wszystko załatwić. Zapytałam o to bliskiego kolegę, a on na to: "Powiedzieć ci prawdę? Wszyscy mówią, że ty jesteś czołg" - mówi Ewa Ziętek w rozmowie z nto.

- Niedawno opolanie mogli panią oglądać w przedstawieniu "Dieta cud". Czy to bliski dla pani temat, nie tylko ze względu na sztukę?
- Zawsze był mi to temat bliski, bo przecież przerabiałam miliony diet, z różnymi skutkami, czasami nawet świetnymi. Z przeszłości pamiętam, że dobrze robiło mi zakochanie, bo wtedy jakoś chudłam. Nie jadłam i nie spałam. Teraz jak mi się zdarzy zafascynować kimś, to już tylko nie śpię.

- Pytam o odchudzanie, bo mówiła pani, że - marząc od dziecka o aktorstwie - widziała pani siebie jako osobę małą i szczupłą.

- Byłam i prawdopodobnie będę już zawsze dużą kobietą, ale w marzeniach zawsze wyobrażałam sobie siebie jako drobną blondyneczką, pogubioną trochę w tym ogromnym lesie zwanym światem.

- Miała pani z tym problem, że jest wysoka i postawna?

- Troszkę miałam. W młodości byłam tego samego wzrostu, co chłopcy, więc zawsze udawałam, że jestem niższa, nie chodziłam na obcasach. Garbiłam się, co mi zostało do dzisiaj. Myślałam, że małe mają fajnie. Dzisiaj myślę o tym inaczej, ważne jest, jakim kto jest człowiekiem, a jeśli chodzi o fizyczność, to po prostu należy ją akceptować. A jak się nie akceptuje, to może należy coś z tym zrobić. Dawniej ani tego nie akceptowałam, ani nic nie robiłam. Dzisiaj już się pogodziłam z tym, jak wyglądam.

- Ale może właśnie dlatego, że była pani dużą dziewczyną, to zauważył panią Andrzej Wajda i dał rolę Panny Młodej w swoim słynnym "Weselu".

- Wręcz przeciwnie, nawet wszyscy się śmiali, bo w scenariuszu było napisane, że Panna Młoda ma być mała i drobna, wyglądająca jak dziecko w przebraniu. Dlaczego więc wybrał mnie? Dusza była chyba bardzo młoda, ta rzewność, to spojrzenie... I może nawet było coś fajnego w tym, że taka duża, a takie dziecko. To zderzenie przeciwieństw dobrze się sprzedało do tego projektu.

- Miała pani 19 lat. Świeżo po maturze w katowickim liceum. I nagle taki Wajda daje rolę. Można zwariować ze szczęścia.
- No właśnie, to było troszeczkę za dużo, jak na 19-latkę. Do filmu wzięto mnie z egzaminów wstępnych. To słynny Aleksander Bardini mnie wypatrzył, bo mówiłam jeden wiersz jak dziecko. To się musiało spodobać komisji. Zdawałam sobie sprawę z tego, jak wyglądam i że muszę skupić na sobie uwagę. Nie wiedziałam tylko, jak to zrobić, bo nic nie wiedziałam ani o życiu, ani o aktorstwie. Zapytałam, czy mogę zdjąć buty. Oczywiście zdziwili się i zapytali, dlaczego chcę to zrobić. Wyjaśniłam, że włożyłam nowe buty na egzamin i piją mnie tak, że nie mogę wytrzymać. Zgodzili się i pewnie przez to mnie zapamiętali. Jak przeszłam do drugiego etapu, to już widziałam te porozumiewawcze spojrzenia i szepty, że "to jest ta stuknięta".

- Tak to pani sobie wykombinowała? Chytrze!

- No właśnie. Ja mam o sobie wyobrażenie, że jestem małą, drobną, zagubioną w świecie dziewczynką, a wśród znajomych krąży o mnie opinia, że umiem wszystko załatwić. Zapytałam o to bliskiego kolegę, a on na to: "Powiedzieć ci prawdę? Wszyscy mówią, że ty jesteś czołg". Widzi pani jaka rozbieżność ocen? A co do "Wesela". To był znakomity film. Cudownie, że wzięłam udział w czymś, o czym rozmawiamy jeszcze teraz, po 40 latach. To nie tylko zasługa Wajdy, ale też Witolda Sobocińskiego, który robił zdjęcia. Pamiętam, że tej pracy towarzyszyło ogromne skupienie całego zespołu. Ja wtedy jeszcze nic nie wiedziałam o aktorstwie. Zresztą dzisiaj wiem niewiele więcej.

- Kokietuje pani.
- Nie kokietuję, bo zdaję sobie sprawę, że to, co jest najważniejsze w aktorstwie - Wajda mówił: "Ten błysk - to jest coś jakby poza człowiekiem. Dla mnie to talent - nazwijmy to darem Bożym - i to trudno sobie wypracować. Natomiast oczywiście trzeba przyjść na próbę, znać swój tekst, współpracować z partnerami, słuchać reżysera itd.
- Czy to ważne, by identyfikować się z postacią, tematem, przedstawionym problemem?- Ostatnio rozmawiałyśmy w garderobie o tym, w jakim stopniu aktor odpowiada za to, co robi. Jedna z koleżanek miała dylemat - chodziło o epizodyczną rolę dzieciobójczyni. Zastanawiała się, czy powinna to zagrać.

- Przecież to nie znaczy, że jak zagra, to jest dzieciobójczynią.
- Nie znaczy, ale czasami trzeba się zastanowić, czy chce się swoją twarz dać takiemu pomysłowi. Ja lubię takie role i przedstawienia, pod których wymową mogę się z przekonaniem podpisać.

- Kazimierz Dejmek twierdził, że aktor jest do grania, jak dupa do s...

- Trudno pozbawić aktora zupełnie człowieczeństwa, bo to nie jest piła, którą można przerżnąć kawałek drewna, tylko żywy człowiek, który ma swoje zdanie, upodobania i czasami może się na coś nie zgodzić.

- Ostatnio głośno było o tym, że Marian Opania nie zgodził się zagrać w filmie Antoniego Krauzego postaci prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

- To bardzo trudny i śliski temat. Antoni Krauze, którego bardzo szanuję, podziwiam i uważam za świetnego reżysera, zamierza zrobić film o katastrofie smoleńskiej i reprezentuje opcję, że to był zamach. To już nie jest tylko kwestia pewnej wizji artystycznej, ale znacznie szerzej - polityki.

- Pani by się pod tym podpisała?

- Ja nie wiem, co to było. Żadnej możliwości nie wykluczam, a też za żadną się nie opowiadam. Powstały wokół tego tematu dwa bardzo radykalne ugrupowania w Polsce i ten radykalizm zaczął mi bardzo przeszkadzać. Nie dziwię się więc, że na tej fali Marian Opania odmówił. Przecież nie wiadomo, w jakim kierunku to pójdzie, a on do końca nie byłby świadom ostatecznej wymowy i tego pod czym się podpisuje.

- Kojarzona jest pani głównie z rolami komediowymi.

- I tak już chyba pozostanie. Jak mam skłonności do dramatu, to koledzy się śmieją: "Oho, Marią Stuart leci".

- Przez kilkanaście lat była pani dla Polaków Martą Gabriel ze "Złotopolskich".

- To ma plusy i minusy. Bardzo lubiłam tę postać, ale teraz wszyscy mnie z nią łączą, a aktor nie chce się utożsamiać z jedną postacią. W pociągu nawet kobiety zagadywały mnie, gdzie kupiłam takie ładne serwetki do swojej - czyli Marty Gabriel - restauracji. Kiedy serial trwa tyle lat - a przecież nikt się na początku tego nie spodziewał - i cieszy się taką popularnością, to potem trudno oderwać się od wykreowanego wizerunku. Mogłam zrezygnować po pięciu latach, ale po takim czasie cała ekipa staje się jak rodzina i aktorowi wydaje się, że bez tego bardzo trudno byłoby mu żyć. W końcu jednak zdobyłam się na ten krok.

- W minionym już roku weszła pani jednak do obsady innego tasiemca "Barwy szczęścia".
- Bardzo się cieszę, że tam jestem, bo to troszkę inne wyzwanie, ale to ciężka praca. Nie. Niech pani to wycofa. Jaka tam ciężka? Jak sobie uzmysławiam, że ludzie naprawdę ciężko pracują i otrzymują nieporównywalnie niską zapłatę, to moje trudności są niczym. Przecież robię to, co lubię i czasami nawet jakieś sukcesy osiągam.

- Z jakimi najbardziej niezwykłymi wyrazami sympatii się pani spotkała?
- Kiedyś przyszła do mnie bileterka i dała mi dwuzłotówkę z licytacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. "Od widza na szczęście dla pani" - powiedziała. Ten pan nawet się nie pokazał, mężczyźni nie są do tego skłonni. Ale najbardziej się cieszę, gdy ktoś podchodzi i mówi po prostu: "Pani Ewo, pani nam tyle radości sprawia w tym szarym życiu". To jest sens tego zawodu.

- Jest pani szczęśliwa?

- Dziś mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa i to jest cudowne. Zrobiłam niedawno taki eksperyment w garderobie. Zapytałam wszystkie panie - a były tam aktorki, garderobiana i fryzjerka - o stopień zadowolenia z życia w skali od 1 do 10. Jedna powiedziała - trzy, druga - zero. "Zero? - zdziwiłam się - a masz takich fajnych trzech synów, ludzie cię lubią". A nasza fryzjerka (która jest jedną z najwspanialszych fryzjerek na świecie, bo głowę traktuje jak rzeźbę) - kobieta miła skromna, uśmiechnięta i bardzo chora, tak że czasami z boleści chodzi zgięta w pół, powiedziała: dziesięć. Wszyscy w garderobie oniemieli. O ona mówi: "Przecież mam dobre dzieci, które się uczą i mnie kochają. Mam pracę, znam wspaniałych ludzi, Bóg o mnie myśli". To było dla nas poruszające. Ta, która naszym zdaniem miała najmniej powodów do bycia szczęśliwą, wskazała największą cyfrę na skali.

- A pani?

- Powiem szczerze. Wtedy powiedziałam osiem, bo jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi. Dzisiaj powiedziałabym: jedenaście.

- To o co chodzi? Żeby dostrzegać szczęście w najdrobniejszych przejawach życia? Czy żeby nie oczekiwać za wiele?

- Myślę, że... No dobrze, powiem tak jak myślę - że wszystko trzeba zawierzyć Bogu. Co to znaczy - nie umiem do końca powiedzieć, bo dla każdego to znaczy trochę co innego. Generalnie chodzi o to, żeby nie zdawać się na własne siły i dziękować Bogu za wszystko, co się dzieje. Bardzo późno zaczęłam sobie zdawać sprawę, że trzeba dziękować za trudności, za to, że czasami wydaje nam się, że jest źle. Dzisiaj jestem szczęśliwa, świeci słońce, spotkałam się z przyjaciółką, której dawno nie widziałam, byłyśmy na spacerze. To wszystko jest zachwycające. Za chwilę zagram w przedstawieniu, które lubię, jestem popularną aktorką, zarabiam jakieś pieniądze. I tak dalej. Wiem, że kiedy się tak mądrzę, że trzeba dziękować za trudne chwile, to głupio brzmi. Sama się tego uczę, ale wiem, że tak trzeba. To jest coś takiego, jak matka pozwala zrobić dziecku zastrzyk, choć ono krzyczy i płacze. Ale ten zastrzyk jest niezbędny. Tak staram się na to patrzeć, ale niech pani nie myśli, że połknęłam kamień filozoficzny.

- Czuje pani misję mówienia o Bogu?

- Nie wiem. Ja jestem dużo lepsza w gardle niż w sercu. Gardło mam zawsze otwarte, a z sercem bywa różnie. Przeżywam też ogromne kłopoty sama ze sobą. Największe: że czegoś nie odpuszczam, że nie umiem darować, bo wydaje mi się, że ktoś chciał mi coś złośliwie zrobić, a potem się okazuje, że nie.

- Jest ktoś, dla kogo jest pani zdolna na każde szaleństwo?

- Mój wnuk. Jestem wobec niego kompletnie bezbronna. Kiedyś córka - niestety mieszkają w Berlinie - została poproszona do szkoły. Była przekonana, że mały coś narozrabiał, a tu nauczycielka zachwycona, że taki oczytany, a jakie przemyślenia ma. Skąd ty to wszystko, Leonku, wiesz? - padło pytanie. "Bo ja mam bardzo inteligentną babcię" - odparł.

- Czego w nowym roku i przed Dniem Babci życzyć osobie, której zadowolenie z życia wynosi 11 na 10?
- Żebym umiała kochać ludzi i Boga, bo wciąż się przewracam. I żeby wnuk był sensowny. Choć wygląda na to, że będzie.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska