U Wojciechowskich czas zatrzymał się 100 lat temu

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Bogdan, Angelika z Nikodemem i Krystyna. Prąd do szczęścia nie jest potrzebny.
Bogdan, Angelika z Nikodemem i Krystyna. Prąd do szczęścia nie jest potrzebny. Radosław Dimitrow
Rodzina Wojciechowskich z Krapkowic nie ma w domu prądu, telewizora, komputera ani samochodu. Wodę czerpie ze studni, a pokoje rozświetla świecami. Mimo że czas zatrzymał się tu jakieś 100 lat temu, domownicy przekonują, że są szczęśliwi. - Nie chcemy niczego ani od Unii, ani polityków. Nam tu dobrze! - śmieje się pan Bogdan, głowa rodziny.

Na dworze jest jeszcze ciemno. Ale kogut daje znak, że pora wstać, bo zbliża się piąta rano. Bogdan otwiera oczy, chwyta odruchowo za zapałki i świecę. Za chwilę zarzuci coś na siebie, zapali ogień pod kuchnią i przyniesie wodę ze studni, żeby przygotować kąpiel.

Poranna toaleta wygląda tak: Bogdan nalewa do miski ciepłą wodę nagrzaną na piecu i obmywa po kolei każdą część ciała. Tuż po nim wstaje żona Krystyna, a nieco później córka Nadzieja, która chodzi do przedszkola.

W czasie gdy one się szykują, Bogdan jedzie na rowerze do sklepu po świeże pieczywo i poranną prasę, w tym "Trybunkę" i kilka krajowych dzienników. Gdy wróci, cała rodzina rozpocznie dzień od wspólnego śniadania przy świecach.

Do wszystkiego trzeba przywyknąć

W rodzinnym domu Bogdana prądu nie było nigdy. Jak mówi, skoro takiego luksusu nie zaznał, to nie ma do czego tęsknić. Nieco inaczej sprawę widzi jednak jego żona, która niegdyś mieszkała w bloku w Krapkowicach.

- Najgorzej było chyba przyzwyczaić się do braku światła - przyznaje Krystyna Wojciechowska. - W bloku na każdej ścianie był włącznik, a gdy gasiłam lampy, to przynajmniej "świecił" telewizor. Tutaj, gdziekolwiek się ruszę, muszę zawsze pamiętać o świecach. Początkowo brakowało mi też lodówki. No bo niby, gdzie mam trzymać mięso?

Teraz już wiem, że kupuje się tylko tyle jedzenia, ile potrzeba, bo inaczej się zepsuje. Jaj nie kupuję wcale, bo mam z własnego kurnika. Mięso też mamy swojskie, bo gdy zbliża się niedziela, to kura albo kaczka idzie pod nóż.

Gdy Krystyna wprowadziła się do Bogdana, jedyną zdobyczą współczesnej techniki w jego domu było radio na baterie. Choć początki przypominały szkołę przetrwania, to szybko się przyzwyczaiła. Dziś uważa, że człowiek jest tak skonstruowany, że do wszystkiego z czasem przywyknie.

- Choć prawda jest taka, że trochę szybciej przyzwyczajamy się do luksusów niż do braku czegoś - zauważa.

Wojciechowscy mieszkają w budynku, który jest pozostałością po starej cegielni, gdzie wypalano niegdyś glinę. Ich dom stoi w "widełkach" pomiędzy Odrą a Osobłogą, w bliskim sąsiedztwie rzek. To tereny zalewowe, dlatego w promieniu jednego kilometra nikt nie chce tutaj mieszkać. Okolicę porasta za to bujna roślinność.

Był rok 2002, gdy Krystyna zdecydowała, że zamieszka z Bogdanem. Obaj poznali się jakieś 20 lat temu - on i ona byli wtedy po rozwodach. Po krótkiej rozmowie uznali, że sporo ich łączy, a skoro tak, to trzeba się spotkać jeszcze raz. Randka była ustawiona na mostku nad Osobłogą. Bogdan przyszedł o umówionej godzinie i... stał jak drąg przez kilka godzin.

- Bo ja wtedy się bardzo wstydziłam i nie przyszłam - śmieje się Krystyna.
Drugi raz spotkali się dopiero kilka lat później. Bogdan urządził dla znajomych duże ognisko pod domem i zaprosił Krystynę. Wtedy już odważyła się przyjść, a reszta potoczyła się sama.

Drugie pokolenie bez prądu

Dom Wojciechowskich podzielony jest na dwie części. W jednej mieszka rodzina Bogdana, a w drugiej syn Szymon i jego partnerka Angelika, z którą mają 3-letniego Nikodema. Angelika wspomina, że gdy wprowadzała się do domu Wojciechowskich, nie wiedziała, że nie ma tutaj prądu.

- To miała być taka niespodzianka! - wspomina. - Byłam trochę zdziwiona, ale wtedy jako zakochana 19-latka nie za bardzo zawracałam sobie tym głowę. Po prostu starałam się dostosować do nowych warunków i jakoś przywykłam. Dziś też uważam, że bez prądu da się żyć.

Choć oba pokolenia mają wydzielone części domu, to jest jedno wspólne miejsce, gdzie spędzają razem mnóstwo czasu - to kuchnia. Tutaj gotują obiady, wspólnie jedzą i godzinami rozmawiają.

- No, chyba że jest lato - zauważa Krystyna. - Wtedy wystawiamy stół na zewnątrz, rozpalamy grilla albo ognisko i całe życie przenosi się do ogrodu. Potrafimy gawędzić, aż przyjdzie noc. Wokół cisza i spokój. Żadnych samochodów. Słychać tylko grające świerszcze, śpiew ptaków i kumkanie żab.

Każda z rodzin utrzymuje się na własną rękę - Bogdan ma emeryturę, a Szymon pracuje. Ale nie wszyscy patrzą na sielankę Wojciechowskich przez różowe okulary. Ilekroć przyjeżdżają do nich znajomi, nie mogą się nadziwić, że w domu nie ma ani prądu, ani kranu z wodą. Niemal za każdym razem pada jak mantra powtarzane pytanie: "Jak wy tu możecie tak mieszkać?!"

- Przecież żyjemy jak w raju! - odpowiada zazwyczaj Bogdan. - Niczego nam nie brakuje, a do tego jesteśmy kompletnie niezależni. Nie chcemy niczego ani od Unii, ani polityków. Do tego czujemy się tu bezpiecznie. Widzi pan..., ten dzisiejszy świat jest jakoś tak urządzony, że każdy się kogoś boi: pracownik - że szef go zwolni; rolnik - że mu urzędnik weźmie dotacje; a biznesmen - że mu władza zmieni przepisy i popłynie na interesie. A tutaj żadna władza nie sięga. Tu jest prawdziwa wolność.

Eksperymenty z elektrycznością

Choć sam Bogdan uważa, że prąd nie jest mu do szczęścia potrzebny, to za namową rodziny próbował kilka razy doprowadzić elektryczność do swojego domu.

Ostatnim razem pisał do zakładu energetycznego dokładnie dwa lata temu - odpowiedź przyszła błyskawicznie: "brak jest technicznych warunków przyłączenia budynku". Bogdan nie dawał za wygraną i chciał jeszcze doprowadzić prąd z sąsiedniej elektrowni wodnej, która stoi na Osobłodze, zaledwie kilkaset metrów od ich domu. Ale jej właściciel też się na to nie zgodził.

Jedynym wyjściem okazało się kupienie generatora. Wojciechowscy wstawili go do szopy i odpalają na specjalne okazje.

- Taką okazją jest na przykład pranie - tłumaczy Krystyna. - Wtedy podłączam pralkę, a Angelika i Szymon wpinają się do przedłużacza i ładują komórki. Muszą mieć przecież łączność ze światem.

Żeby ułatwić życie rodzinie, Bogdan ma jeszcze jeden pomysł - chce wstawić do studni specjalną pompę, która sama będzie czerpać wodę.

- Poprowadzę w domu rury i będę miał coś w rodzaju własnego wodociągu! - mówi.

Kajak w pogotowiu

Rodzinę Wojciechowskich niepokoi tylko jedno - powódź.

Gdyby zapytać przypadkowego mieszkańca Krapkowic, ile ich przeżył pewnie wskaże dwie: w 2010 i 1997 roku. Bogdan potrafi wymienić 20 dat, bo ze względu na bliskie sąsiedztwo rzek jego dom był podtapiany wiele razy.

- Ale my tak przywykliśmy do wody, że się jej nie boimy - przyznaje. - Dom to nie Titanic, żeby zatonąć. Łatwo też się nie rozleci, bo to grube poniemieckie mury.

Gdy na Odrze zbliża się fala, u Wojciechowskich nie ma paniki. Rodzina już kilka dni wcześniej przenosi meble z parteru na pierwsze piętro, a Bogdan wyciąga z szopy swój kajak. Zasada jest taka: jeżeli na wiosnę pada bez przerwy co najmniej trzy dni, to można się spodziewać wody po kostki; jeżeli pada dłużej, to powódź będzie większa. Gdy woda zaczyna sięgać powyżej pasa, Bogdan wypływa z domu kajakiem na ląd, żeby dostać się do sklepu po chleb.

- A po powodzi w domu urządzamy wielkie sprzątanie i życie znowu wraca do normy - dodaje Krystyna. - Potrzeba tylko trochę czasu, żeby ściany wyschły.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska