Zające nie dają spać. Wielka włóczęga doktora biologii

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Zioła piję - mówi Stanisław Sawicki. - Zbieram je sam. Widzi pan te czarne? Nie gotuję tego, zalewam tylko w butelce zimną nieprzegotowaną wodą. Wodę biorę z przydrożnych rowów.
Zioła piję - mówi Stanisław Sawicki. - Zbieram je sam. Widzi pan te czarne? Nie gotuję tego, zalewam tylko w butelce zimną nieprzegotowaną wodą. Wodę biorę z przydrożnych rowów. Krzysztof Strauchmann
Kto jest premierem? Nie wiem. Nie słyszałem o katastrofie smoleńskiej. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio rozmawiałem z drugim człowiekiem - mówi były naukowiec, doktor biologii z Wrocławia.

Ziemniaki - dobre, choć z nalotem

W poprzednią sobotę był w Przylesiu koło autostrady. W przydrożnym rowie akurat zbierał się do drogi.

- W polu ktoś wysypał gotowane ziemniaki - pokazuje. - Ze trzy, może cztery dni leżały. Miały już nalot, ale w smaku były dobre. Zjadłem. Na osiem lat po raz drugi znalazłem ziemniaki. Pamiętam, pierwszym razem ktoś zostawił ziemniaki z grzybami, leżały w reklamówce przy wjeździe do lasu. Trudno mi powiedzieć, kiedy wcześniej jadłem coś gotowanego. W Brzegu chodziłem po śmietnikach. Tam czasami znajdowałem coś gotowanego, tyle że zimne. Ja myślę jak przeżyć, a nie o gotowanych potrawach.

Nazywa się Sawicki. Stanisław Sawicki. Łatwo go poznać. Niesie ze sobą dwie brezentowe torby i namiot, który dali mi policjanci z Lewina Brzeskiego. Zimą zatrzymali go, zabrali na komendę, poczęstowali gorącym obiadem, pozwolili się ogrzać.

- To było jakieś 30 kilometrów od Lewina - opowiada. - Tam jest kotlina, w której zbiera się chłodny układ pogodowy znad czeskich gór. Kiedy szedłem spać, jeszcze było ładnie, ale w nocy zaczęło sypać śniegiem i zrobiło się ze 20 stopni mrozu. Spałem pod folią. Miałem taki kawał, ze dwa metry długi, wiązałem go na rogach do kamieni. A pod folię coś kładłem do leżenia na ziemi. Ktoś mnie zauważył i zatelefonował na policję, że człowiek śpi w polu. Mówię tym policjantom, że nie potrzebuję niczego, ale uparli się, że mnie nie zostawią.

- Interwencja miała miejsce 8 grudnia ubiegłego roku - potwierdza sierżant Patrycja Kaszuba, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Policji w Brzegu. - 66-letni mężczyzna leżał w zniszczonym namiocie, a częściowo poza nim, bo namiot był za mały. Od kilku dni żywił się moczonymi w wodzie liśćmi. Nie miał pieniędzy, żeby wrócić do schroniska dla bezdomnych we Wrocławiu, gdzie przebywa w czasie zimy. Tej nocy temperatura spadła do - 15 stopni Celsjusza. Taki mróz mógł spowodować tragiczny finał tego zdarzenia.
Policjanci zawieźli go na dworzec kolejowy w Brzegu, kupili bilet do Wrocławia.

- Pochodziłem po dworcu, a tam tylko paru pijaków łazi - opowiada. - Ja nie tęsknię do takiego towarzystwa. Wolę spokój. Poszedłem stamtąd. Minąłem tablice drogowe z Brzegiem, znalazłem jakiś lasek, zarośla i wodę w rowie. Mieszkałem tam 1,5 miesiąca, w tym namiocie od policjantów. Dopiero teraz ruszyłem w drogę.

Piję zioła

Pokazuje plastikową butelkę pełną ciemnej wody i liści różnych roślin.

- Zioła piję - mówi. - Zbieram je sam. Widzi pan te czarne? Nie gotuję tego, zalewam tylko w butelce zimną nieprzegotowaną wodą. Wodę biorę z przydrożnych rowów. Ognia nie palę, bo ogień widać z daleka i mógłby kogoś przyciągnąć. Ja jestem ostrożny. Nie chcę, żeby mnie ktoś posądził, że coś podpaliłem. W tym roku i w poprzednim nie chorowałem, byłem zdrowy. Ale trzy lata temu, 15 stycznia, mnie wyłożyło. Byłem akurat we Wrocławiu, spałem koło dworca, kiedy przyszły silne mrozy. Straż miejska zawiozła mnie do schroniska Towarzystwa św. Brata Alberta. Tam zabrali mnie na badania. Lekarz powiedział, że mam zapalenie płuc. Dwa tygodnie mnie leczyli w domu Brata Alberta, ale widzą, że ze mną jest coraz gorzej. 3 lutego pogotowie zawiozło mnie do szpitala. Tam leżałem dwa tygodnie. Wyszedłem pod koniec lutego. Z lekarstwem był problem. Nie dostałem nic na drogę. W wypisie kazali mi zgłaszać się obojętnie gdzie w kraju do kontroli. Ale dałem sobie radę bez tego. Ruszyłem w drogę.

Andrzej Ptak, zastępca kierownika Schroniska dla Mężczyzn w Szczodrem koło Wrocławia, wertuje kartotekę. Mają w niej 8 tysięcy ludzi, którzy przewinęli się kiedykolwiek przez schronisko. Ludzi o takim nazwisku jest kilkunastu.

Z Warszawy do Prudnika

- Nie mam bliskich - opowiada dalej, stojąc na szosie i trzymając w rękach swoje torby. - Urodziłem się 120 kilometrów za Warszawą, na Mazowszu. Kiedy miałem rok i 8 miesięcy, umarł mi ojciec. Mama zostawiła mnie u dziadków i to oni mnie wychowywali. Sama wyszła za mąż drugi raz i miała troje dzieci, ale oni wszyscy już nie żyją. Nie ma ich. Do 15. roku życia mieszkałem z dziadkami, potem przyjechałem do Wrocławia. Skończyłem szkołę, studiowałem biologię na Uniwersytecie. Zrobiłem doktorat z biologii. Pracowałem 6 lat w laboratorium. Potem pracowałem gdzie się dało, trochę w szkolnictwie, ale wszędzie krótko i przenosili mnie w inne miejsca. Ostatnio mieszkałem w Prudniku. Miałem jeden pokój na parterze. Skończyła się forsa, z pracą było krucho. Ruszyłem w trasę.

Z Prudnika został wymeldowany w 1994 roku. Mieszkanie miał na Młyńskiej. Tylko jedni sąsiedzi żyją w tym domu do tej pory. Szperają w pamięci, oglądają jego aktualną fotografię.

- Był taki, ale nie mieszkał długo. Może nieco ponad rok - mówi pani Lidia, mieszkanka Młyńskiej. - Wie pan, jak się wprowadza ktoś nowy, to zawsze jest ruch, bo przywozi meble, wypakowuje rzeczy i wtedy jest okazja, żeby porozmawiać, poznać się. Ale on nie miał swoich rzeczy. Prawie wcale z nim nie rozmawiałam, choć codziennie przechodziłam koło jego okna. Sam mieszkał.

Wielka włóczęga

- Ruszyłem 8 lat temu i łażę cały czas - opowiada. - Przemierzam kraj. Przeszedłem Polskę trzykrotnie, dookoła. 4,5 tys. kilometrów - idąc cały czas w strefie przygranicznej. Tylko za pierwszym razem odwiedziłem wszystkie miasta i gminy w środku kraju. Zostały mi tylko niewielkie miejscowości gdzieś za lasem, z dala od drogi. Dziennie przechodziłem po kilkanaście kilometrów. Teraz idę wolniej, bo mam więcej rzeczy ze sobą. Idę tymi drogami, gdzie może iść pieszy. Omijam płatne autostrady. Szybko przechodzę duże miasta. Trasę już znam, nawet mapy już nie potrzebuję. Nie muszę nic kalkulować. Śpię pod gołym niebem.

Ciepłą kurtkę z futerkiem w podpince dostał od kogoś. Dwie kurtki, które nosi pod spodem, znalazł na śmietnisku. Kiedyś widział tam wyrzucony kożuch, a nawet futra, ale zostawił to. Nie chciał wzbudzać zainteresowania obcych. Policja sprawdzała go dziesiątki razy.

- Mam taki swój kodeks pielgrzymi - opowiada. - Nie wolno mi wchodzić nikomu do mieszkania, do zagrody, prosić o żywność, o wodę czy skorzystanie z łazienki. Wszystko muszę znaleźć samemu. Absolutnie nie wolno mi prosić czy korzystać z podwiezienia. Choćby na kilometr. W lasach szukam wiaty, parkingu ze schronieniem i ławkami. Dochodzę tam głęboką nocą, po północy, jak nikogo nie ma. Kładę się i śpię. Myję się wodą w rowach, albo śniegiem w zimie. Zimą staram się też iść jak najdłużej, bez wypoczynku. Mam organizm, który mnie budzi w czasie mrozu. Nie boję się, że zamarznę we śnie.

Teraz idzie w kierunku na Nysę, Głuchołazy, a potem na Prudnik. Ale nie będzie zaglądał do dawnego domu.

Pomógł płaczącej

Czasem nie mam ani chleba, ani na chleb - opowiada. - Czasem głód bardzo doskwiera. Słabnę, dostaję oczopląsu. Ale prędzej czy później coś znajdę. Ludzie wyrzucają jedzenie z samochodu. Kiedyś zatrzymało się koło mnie małżeństwo, dali mi dziesięć złotych.
Z kieszeni wyjmuje garść monet. Zniszczone, starte, rozjechane. Dwie dwuzłotówki są tak uszkodzone, że chyba nawet bank ich nie wymieni. To jego medale, skarby znalezione na szosie.

- Kiedyś po drodze spotkałem kobietę z płaczącym dzieckiem. Pytam - dlaczego płacze? Ona, że nie mają na chleb. Ja jej mówię, że mam takie popsute 5 złotych, tylko trzeba wcisnąć środek. Może jej w jakimś warsztacie wcisną młotkiem. Wzięła, podziękowała.

Zająca nie pogonię

Na rozmyślania ma czas dopiero w nocy, gdy rozkłada się na spoczynek.
- Sam ze sobą rozmawiam - mówi. - Wracam myślami do tego, co widziałem, co mi się podobało na trasie. Teraz patrzę na budzącą się przyrodę, zwierzynę. Jak się gdzieś położę w lesie czy polu, w ciągu godziny zwierzęta wychodzą ze swoich kryjówek. Traktują mnie jak część swojego świata. W nocy małe zające wchodzą mi z tyłu pod podpinkę namiotu. Czasem nawet po 7-8 sztuk. Nie boją się mnie. Dorosłe zające niby śpią, ale cały czas przełykają. To przeżuwacze, hałasują do czwartej nad ranem, nie dają spać. Nie odpocznę, ale przecież nie będę ich wypędzał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska