Wojciech Kilar jest optymistyczny

Archiwum
Wojciech Kilar
Wojciech Kilar Archiwum
Rozmowa z Wojciechem Kilarem, kompozytorem.

- To prawda, że pana koledzy, późniejsi inżynierowie i lekarze, o wiele szybciej nauczyli się czytać z nut, niż pan?
- Rzeczywiście tak było. Przed wojną wypadało, by dzieci z inteligenckich domów uczyły się grać na fortepianie, więc i moi rodzice wysłali mnie do szkoły muzycznej. Umykałem muzyce i szło mi fatalnie. Nie mogłem zrozumieć, co to jest pięciolinia i po co te nutki, szczerze mówiąc bardzo mnie to wszystko męczyło. Edukację muzyczną rodzice jednak kontynuowali i w końcu rozgryzłem, jak się czyta te czarne kropeczki z ogonkiem, jak je nazywał jeden z przyjaciół - kijanki. Uchodziłem za "czytoka"; dość szybko poznałem Balzaca, Flauberta, Prousta. Zacząłem się interesować językami, francuskim i niemieckim, co potem bardzo się przydało.

- Czytałam, że miał pan prywatnego nauczyciela.
- Owszem, Izraelitę. Był i inny Żyd, o nazwisku Cygan, krawiec z naszej kamienicy, potem zamordowany przez hitlerowców. Grywał na naszym pianinie i sprawił, że powoli, powoli zaczęła się wyłaniać moja przyszłość.

- Wszystko to działo się we Lwowie, gdzie zasobny dom prowadzili ojciec ginekolog i matka aktorka. Do Rzeszowa, gdzie mama jest gwiazdą - gra Marię Stuart, Balladynę, Amelię w "Mazepie" - a potem do Katowic wyjeżdża pan już "zaprogramowany" na pianistę i kompozytora.
- Właśnie w tej chwili uświadomiłem sobie, że ten wybór zawdzięczam swojemu rzeszowskiemu profesorowi, który zorientował się, że kompletnie nie rusza mnie muzyka klasyczna i romantyczna, natomiast zetknięcie się z, jak na owe czasy, awangardową - Debussym, Szymanowskim, z de Fallą - wywołuje moje wyraźne poruszenie. Zacząłem samodzielnie pisać, oczywiście strasznie niezdarnie. Poloneza usiłowałem wcisnąć w takt 6/8, ale powstają też dwie miniatury dziecięce, do czegoś już podobne, już pozbierane. W szkole wytworzyła się konkurencja, podczas konkursu młodych talentów starszy ode mnie o rok Harasiewicz zajął pierwsze miejsce, ja drugie, na dalszych miejscach znaleźli się koledzy, którzy później także spełnili jakąś rolę w polskiej muzyce, m.in. późniejszy krytyk i pisarz muzyczny Janusz Ekiert.

- Po wojnie los szarpał ludźmi na różne strony i nietrudno zrozumieć, że znalazł się pan w Katowicach. Natomiast dziwi, że w tym mieście zdecydował się pan pozostać. Po Paryżu wschodu, za jaki uchodził Lwów, przemysłowa stolica Śląska nie wydawała się zbyt proletariacka?
- Już jako dziecko byłem niesłychanie zainteresowany literaturą Gustawa Morcinka. Pamiętam jego nieduże książeczki z obrazkiem zadymionego słońca na okładce. Ten Śląsk bardzo mi się podobał.

- Mógł mieć jakąś siłę przyciągania na wejściu, ale potem... Tym bardziej że można się było przeprowadzić do Krakowa, gdzie uczył się pan w liceum Nowodworskiego, do Warszawy, ba, do Nowego Jorku...
- Mój ojciec chrzestny, najbliższy przyjaciel ojca, był Izraelitą, najbliższą przyjaciółką matki była Ukrainka, ja bawiłem się z dziećmi różnej narodowości, słowo rasizm nas szokowało. Oczywiście Śląsk nie był aż tak wielokulturowy jak Lwów, ale katolicyzm współżył tu z protestantyzmem. Proszę także pamiętać, że przed wojną właśnie w Katowicach powstało pierwsze w kraju liceum muzyczne. Jeśli uczeń wykazywał się talentem muzycznym, przez palce patrzono na inne przedmioty, a ja fatalnie radziłem sobie i z matematyką, fizyką i chemią, więc czułem się tu doskonale. Aż głupio to mówić, ale z biegiem czasu Katowice stały się potęgą muzyczną z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, fantastycznym chórem Camerata Silesia i Kwartetem Śląskim. Z nich wywodzą się świętej pamięci Henryk Mikołaj Górecki i Witold Szalonek, Aleksander Lasoń, Eugeniusz Knapik, Krystian Zimerman.

- Oprócz szkoły muzycznej były tu także węgiel i stal, plan sześcioletni i Gierek.
- Za czasów Gierka kursował nawet żart, że kiedy pociąg z Katowic zajeżdża na warszawski peron, rozlega się komunikat: "Proszę odsunąć się od stanowisk". Ale w Katowicach rodziły się też inicjatywy, które z systemem nie miały nic wspólnego.

- Dzięki fundacji Barbary i Witolda Kilarów w jednym z katowickich kościołów dzwonią trzy dzwony.
- W dwu kościołach, w moim parafialnym i w sąsiadującym.

- Dzwon jako symbol uduchowienia, uwznioślenia, skierowania ku Bogu, znakomicie koresponduje z pana twórczością.
- Duchowość w mojej muzyce pojawiła się w sposób naturalny. Kiedyś zastrzegałem - chciałem uniknąć posądzenia, że podpieram się treściami religijnymi, wykorzystując fakt, że niejako stawiają słuchacza na baczność - że muzykę religijną komponuję tylko wówczas, kiedy pojawi się taki pomysł. Nie uważałem się za kompozytora sakralnego. Potem zorientowałem się, że wszystkie najważniejsze teksty święte - Magnificat, Te Deum, Veni Creator, psalmy - zaopatrzyłem w muzykę. Pamiętam moment, kiedy zbliżało się stulecie Filharmonii Narodowej i Kazimierz Kord zwrócił się do mnie z propozycją napisania mszy. W pierwszej chwili się przeraziłem. Dotknąć takiego tekstu to prawdziwe wyzwanie.

- Znakomicie dał pan sobie radę.
- Przy okazji - proszę zauważyć, co znaczy dla nas drugi człowiek... Gdyby nie Kord, uważałbym, że nie jestem godny, że zadanie mnie przerasta. Podobnych sytuacji było mnóstwo, począwszy od spraw najdrobniejszych, od czyjejś porady, jak ugotować jajko na twardo.

- Naprawdę była panu potrzebna?
- Jajecznicę potrafię usmażyć, choć zawsze się boję, że wyleję na siebie zawartość patelni. Herbatę też zaparzę.

- Odstaje pan od tych kompozytorów, dla których inspiracją stał się cywilizacyjny zgiełk. Którzy tworzą nowy język muzyczny, nieczuły i cokolwiek obcy.
- Ja także przez to przeszedłem, uczestnicząc w eksplozji polskiej awangardy, która około roku 1960 stworzyła muzykę nieco apokaliptyczną. W tej chwili, dzięki tej rozmowie uświadomiłem sobie, że mój nawrót do tradycji, zwrócenie się ku wartościom odwiecznym stało się odruchem obronnym, przejawem optymizmu. Powstała "Bogurodzica", a w 74 r. "Krzesany", który wywołał niesłychany szok. Od przerażenia nadchodzącym końcem świata zwróciłem się ku nadziei, ku dobru.

- Padły jednak zarzuty, że równocześnie skierował się pan ku muzyce prostszej, a nawet prostackiej.
- Pisano także o "kiczu". Tymczasem "Krzesany" wędrował i nadal wędruje po całym świecie. Niektórzy teraz przepraszają.

- Wspomniał pan o "Missa pro pace". Słuchał jej Jan Paweł II, więc pewno nie obyło się bez bliskiego spotkania.
- Nie mam najmniejszego problemu, kiedy pytają mnie o najważniejszy koncert w życiu. Mówię o mojej mszy w Watykanie w wykonaniu Filharmonii Narodowej. Z Ojcem Świętym bezpośrednio spotkałem się tylko podczas jego pobytu na Śląsku, kiedy w katowickiej katedrze zabrzmiała moja czterominutowa "Victoria" na chór i orkiestrę. Wtedy mogłem ucałować papieski pierścień. Co powiedziałem, co mówił Ojciec Święty, naprawdę nie pamiętam.

- Kiedy usłyszymy zapowiadaną od dłuższego czasu krótką, utylitarną mszę Kilara?
- Wciąż o niej myślę, tylko że... Mógłbym powtórzyć kwestię z filmu, który wczoraj oglądałem w telewizji: "Zam to" - powiedziała jedna z bohaterek. "Papier włożony do maszyny i żadne słowo nie chce się pojawić".

- To prawda, że urodziny spędza pan na Jasnej Górze?
- Od jakiegoś czasu. Urodziny, rocznicę śmierci żony. To też jest ogromny dar Boży, życzliwość ojców paulinów. Moje ubiegłoroczne 80. urodziny... Trudno byłoby sobie wyobrazić coś wspanialszego: obiad w refektarzu, nadjeżdżający tort. Szkoda, że tylko mężczyźni mogli w tym uczestniczyć. Na Jasnej Górze pomieszkiwałem w stanie wojennym w klauzurze, było to dla mnie pocieszenie i tak pozostało do dzisiaj. Nieocenioną wartość ma przebywanie w miejscu, które zawsze było wolne.

- "Gdyby żyła moja babka" - powiedział pan przy innej okazji - "byłaby zaliczana do moherowych beretów". Panu także najbliżej do tej formacji, mimo że większość inteligencji gra na inną nutę.
- W Polsce stało się coś dziwnego - strasznym przewinieniem jest posiadanie poglądów różnych od poglądów rządzących. Kiedyś szczyciliśmy się tolerancją, teraz zabrakło nam jej wobec siebie. W kraju bez stosów niektórzy te stosy podpalają. Ale nie mówmy o tym.

- Z powszechnym wizerunkiem Wojciecha Kilara kłóci się nałogowy palacz i miłośnik luksusowych samochodów...
- Za samochodowe zabawy już się ukarałem, sprzedając luksusowego mercedesa. Jeżdżę małym mercedesikiem, na którego nikt nie zwraca uwagi. Zaś co do papierosów... Teraz palę wprawdzie bardzo mało, ale przestać nie potrafię. To wina profesora, który opiekował się mną po zawale w Los Angeles w szpitalu gwiazd Hollywoodu. Przy wypisie spytałem, jak się teraz zachowywać. "Dużo ruszać się, dużo chodzić" - powiedział. - "Jeść umiarkowanie, oszczędzać się". "A papierosy?" - byłem ciekaw. "Proszę pana, jak ma się pan stresować, to lepiej już niech pan zapali". Nie chcę się tłumaczyć ze swojej słabości, ale niektórym zapewnia się komfort uprawiania pewnych preferencji seksualnych, mimo że nic im nie zagraża, jesteśmy wyrozumiali wobec narkomanów i innych ludzkich ułomności, natomiast palenie wszystkim przeszkadza. Papierosy stały się poniekąd kozłem ofiarnym. Są przecież ważniejsze rzeczy, z którymi należałoby walczyć.

- Na dźwięk pana nazwiska słyszę walca z "Trędowatej", poloneza z "Pana Tadeusza", muzykę z "Ziemi obiecanej". Powodzenie "Draculi" Coppoli, z powodu którego jeździł pan do Stanów, m.in. przypisuje się pana muzyce.
- Dobry film wymusza dobrą muzykę. W przypadku "Draculi" była to muzyka symfoniczna, potem wykonywana jako utwór samoistny. Reżyser, który do mnie się zwraca, ryzykuje taką sytuację.

- Największym ryzykantem okazał się Krzysztof Zanussi, który zamówił muzykę do wszystkich swoich filmów. Potem robił panu wymówki, że nie jest taka, jak w przypadku filmów Wajdy.
- Powiedziałem: "To zrób taki film jak Andrzej". Prawda jest taka, że dla Wajdy bardzo łatwo się komponuje.

- Tak łatwo, że poloneza do "Pana Tadeusza" skomponował pan, zanim nakręcono film.
- To prawda, wystarczyło hasło "polonez", nie potrzebowałem do tego filmu. Andrzej powiedział: "Napisz coś fajnego, dwie, trzy minuty" i stało się coś dziwnego: czasem muzykę trzeba przycinać, dopasowywać do obrazu, byłem na to przygotowany, tymczasem kiedy po raz pierwszy oglądałem film, stwierdziłem, że wszystko pasuje, doskonale nakłada się w czasie. Podejrzewam, że w filmach Wajdy istnieje jakiś podskórny rytm muzyczny.

- W przypadku Polańskiego metoda a priori nie zdałaby egzaminu?
- O tak, Roman jest bardzo skrupulatny i bardzo docenia funkcję muzyki. Przyjechał do mnie do Katowic z gotowymi kadrami "Pianisty". Pracowaliśmy razem.

- Gdyby ograniczył się pan do muzyki filmowej, mielibyśmy kolejnego milionera...
- Być może, ale to oczywiste, że coś, co jest podpisane tylko moim nazwiskiem, jest bardziej warte zachodu niż współudział. Poza tym nie nadaję się na bogacza, nie mam instynktu biznesmena, wystarczy, że głód mi nie doskwiera. Miałem propozycję pozostania w Stanach i podpisania z miejsca trzech kontraktów. Zdarzył się zawał, w Polsce czekały inne projekty.

- Zapewnia pan: "jestem człowiekiem szczęśliwym". Spytam brutalnie - mimo sędziwego wieku i różnych niedyspozycji? Nawet dyrygować trudno, gdy dokuczają wrzody.
- Odpowiem banalnie. Jestem szczęśliwy, bo dane mi było poznać miłość. Poznałem żonę, z którą w zgodzie żyliśmy 40 lat, ale także wielu przyjaciół, wielu ludzi, na których można polegać. Którzy nie zdradzą. I wreszcie - nie ma co udawać skromnisia - jeśli takie utwory jak "Krzesany", jak "Orawa" trafiły pod symboliczne strzechy, jeśli nie ma dnia, żeby któryś z nich nie był na świecie wykonywany, mogę stwierdzić, że "dożyłem tej pociechy". Bardzo mnie cieszy, że polonez też żyje. Grają go na studniówkach. Zastąpił "Ogińskiego", pożegnanie ze słodkim, beztroskim dzieciństwem, samodzielne wejście w zagadkową przyszłość. "Kilar" jest optymistyczny.

- Od pięciu lat decyduje się pan na samotną wigilię. Pozornie samotną, bo "tak naprawdę żona jest intensywnie obecna, wręcz dotykalna". Nie ma pan wątpliwości co do życia po życiu?
- Kiedyś żartowałem, że moje szanse byłyby ogromne, gdyby ogłoszono ranking tych, którzy wątpią. Mam mnóstwo wątpliwości w stosunku do rzeczy dotykalnych, natomiast jeśli chodzi o niedotykalne - żadnych. Chcę wierzyć i pewno to powoduje, że wierzę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska