Adoptowała dziecko z wirusem HIV. Jej miłość sprawiała cuda

Ewa Bilicka/Archiwum
- To miłość i wiara dały mi siłę do walki o Tereskę. Kochającej mamie nie przeszkadza przecież nawet największa życiowa trudność - mówi pani Barbara.
- To miłość i wiara dały mi siłę do walki o Tereskę. Kochającej mamie nie przeszkadza przecież nawet największa życiowa trudność - mówi pani Barbara. Paweł Stauffer
Wszystko działo się wedle planu - sprytnego i przemyślanego gdzieś na górze. Dziecko miało żyć sześć miesięcy. Mniej więcej tyle potrzebowała Barbara, aby je pokochać. Miłość dała im obu siłę na kolejnych dwadzieścia lat.

Barbara z Opola adoptowała pierwsze w Polsce dziecko, które przyszło na świat zarażone wirusem HIV. W całym kraju nikt nie chciał się małą zaopiekować, bo o wirusie i wywoływanym nim AIDS wiedziano tyle, że masowo zabija.

Było lato. Dwudziestoparoletnia Barbara wróciła do Opola z urlopu, jaki spędziła nad Pomorzu, na rekolekcjach. - Czułam się naładowana duchowo - wspomina. - Dużo myślałam o tym, że człowiek kocha Boga, którego nie widzi, a tak łatwo mu przychodzi nie kochać bliźniego, z którym się codziennie widuje.

Pracowała w Zbicku w ośrodku Monaru. Pierwszego dnia po urlopie na biurku w pracy znalazła kartkę: "Basiu, jak najszybciej zadzwoń do Marka…"

To legenda i twórca Monaru - nieżyjący od 13 lat Marek Kotański. Basia znała go trochę z czasów tworzenia ośrodka pod Opolem i ze szkoleń. "Kotan" miał nosa do ludzi, wiedział więc, że dziewczyna z Opola ma serce otwarte jak mało kto.

Zadzwoniła, ale Kotański był jakiś taki zaaferowany, w biegu: - Jeśli obejrzysz dziś "Teleexpress", to zrozumiesz. Jesteś ostatnią nadzieją… - powiedział tylko.

Do mnie to mówił

Akurat w tym dniu Basia miała urodziny. Zaraz po pracy krzątała się po domu i przygotowywała poczęstunek dla najbliższych. Ale nie zapomniała włączyć tv o 17.00.

- Myślałam, że chodzi o założenie ośrodka na Ukrainie, bo o tym nie tak dawno z Markiem rozmawialiśmy… - wspomina.

W końcu zobaczyła na ekranie Kotańskiego. Nie był sam. Trzymał na rękach zawiniątko, z którego widać było tylko małą buzię. Powiedział: - Oto jest dziecko, dla którego nie ma miejsca w Polsce, nie ma dla niego domu, w którym by przeżyło ostatnie sześć miesięcy życia, bo tyle dają mu lekarze. Czy znajdzie się jakieś miejsce, gdzie to dziecko w godnych warunkach umrze?

- To było do mnie zaadresowane - mówi Basia.

Podczas urodzinowego spotkania uciekała myślami do obrazu dziecka pokazanego w telewizji. Rano zadzwoniła do Marka. - Ja zapewnię maleństwu dom na te parę miesięcy - powiedziała. Nikt poza Barbarą nie zareagował na telewizyjny apel Kotańskiego.

O biologicznej mamie nie napiszemy

Tereska, bo tak miała na imię dziewczynka, którą trzymał Kotański, miała 1,5 roku. Jeszcze nawet nie siadała, w rozwoju opóźniona była o kilka ładnych miesięcy. "Stan zdrowia mierny" - napisano w jej karcie zdrowia.

Oficjalnie mówi się, że Tereska była pierwszym polskim dzieckiem urodzonym z wirusem HIV. Prawda jest jeszcze bardziej smutna. Tereska była pierwszym polskim dzieckiem, które niemal tuż po urodzeniu zachorowało na AIDS. Od czasu jak przyszła na świat, balansowała na krawędzi życia i śmierci, lekarze właściwie nie potrafili wyprowadzić niemowlaka z kolejnych gorączek, zapalenia płuc, zapalenia wątroby i jeszcze wielu innych infekcji. Żaden z antybiotyków nie działał.

- Aż w końcu jeden z lekarzy w szpitalu, gdzie leżała roczna Tereska, zaproponował, by zrobić badania na obecność wirusa HIV - mówi pani Barbara. - Wynik był pozytywny.

Przebadano też biologiczną mamę i okazało się, że i ona ma HIV. Wcześniej kobieta tego nie wiedziała. Nie napiszemy o biologicznej mamie Tereski. Barbara nie chce, bo to byłyby słowa o nieodpowiedzialności, przegranym życiu, śmiertelnym wyroku na niewinną istotę, którą nosiła przez dziewięć miesięcy pod sercem. Ważne, że biologiczna mama urodziła Tereskę, którą wkrótce pani Barbara pokochała.

I za tę możliwość pani Barbara zawsze była wdzięczna biologicznej mamie Tereski. Ta kobieta żyła jeszcze trzy lata. Barbara widziała ją raz - w sądzie, gdy oficjalnie adoptowała Tereskę.

Dzień po swych urodzinach i apelu w telewizji Barbara pojechała do Kotańskiego. Tereska - nie chciana przez nikogo, odrzucana nawet przez domy małego dziecka - była przetrzymywana w warszawskim biurze zarządu głównego Monaru. W nocy, gdy biuro pustoszało, z półtorarocznym dzieckiem była okazjonalna opiekunka.

Gdy Barbara wzięła na ręce lekkie i drobne ciałko - zobaczyła to, czego w telewizji nie było widać: zapadnięte oczy, buzia cała w opryszczce, pośladki odparzone tak mocno, że aż fioletowe, wzdęty brzuszek, ciało wyniszczone chorobą oraz niemal śmiertelnymi dawkami biseptolu (na początku lat 90. ogromne dawki biseptolu były jedynym orężem w walce z infekcjami towarzyszącymi AIDS).

- Czy wtedy ją pokochałam? Powiem szczerze: nie. Wtedy poczułam, że ta mała potrzebuje prawdziwej opieki - mówi.

Takie czasy

Początki lat 90. HIV i AIDS to nowo odkryta dżuma XX wieku, która rzuciła na kolana ludzkość. Zabijała masowo, bezlitośnie, nie dając cienia szansy na ratunek. W największych laboratoriach medycznych świata zespoły lekarzy, chemików, biologów i farmaceutów usiłowały wynaleźć lek na AIDS, wybawić ludzkość, a sobie zapewnić miejsce w historii, może Nagrodę Nobla. Do dziś się nie udało.

Bracia Barbary z szacunkiem przyjęli jej decyzję. Ale dodali: - Mamy dzieci, więc wybacz, ale ograniczymy na razie kontakty. Będziemy dzwonić, pisać do ciebie, ale nie będziemy przyjeżdżać w odwiedziny.

- Wszyscy bali się HIV i AIDS. Wokół choroby było tyle niedopowiedzeń, tyle strachu - wspomina Barbara. - To naturalne, że jeśli nie ma wiedzy, to pojawia się strach.

Można zarazić się przez pocałunek. Skoro można zarazić się przez krew, to ukąszenie komara może być śmiertelne, jeśli wcześniej owad ukąsił nosiciela… - tak też mówiono o AIDS, choć to kompletna bzdura.

Gdy zdiagnozowano u Tereski wirus, lekarze uznali, że trzeba zamknąć dziewczynkę w izolatce. Personel obawiał się do niej wchodzić, a gdy już to czynił, to w odzieży ochronnej, łącznie z butami typu kalosze. Po wyjściu z izolatki cała odzież szła do dezynfekcji lub była niszczona.

- W domach małego dziecka nie chciano przyjąć Tereski, tłumacząc, że przecież nie mają dla niej oddzielnego pomieszczenia, dodatkowego personelu i że przede wszystkim muszą zapewnić bezpieczeństwo pozostałym dzieciom - wspomina Barbara. - Ja pracowałam w Monarze, wiedziałam więcej. No i brałam Tereskę na pół roku.

Oczy są zwierciadłem

Ale i Barbara poczuła obawę, że nie podoła sama wyzwaniu. Więc w monarowskim ośrodku pod Opolem urządzono jej i Teresce pokój z antresolą. Chodziło o to, że w razie kryzysu będzie miała pod ręką jednych z najlepszych fachowców od AIDS w kraju. Zamieszkała tam z dziewczynką na kilka tygodni.

- Byłyśmy stale ze sobą. Gdy w nocy Tereska zakwiliła, ja zaraz schodziłam do niej z antresoli - mówi pani Barbara.

Ze skóry dziecka powoli znikały odparzenia i opryszczka. Zmieniało się też spojrzenie Tereski. Dziewczynka od początku miała oczy osoby doświadczonej, niezwykle uważne i badawcze.

- W ciągu roku życia tyle nowych twarzy się wokół niej pojawiało: salowe, pielęgniarki, lekarze - mówi jej mama. - Nic dziwnego, że tak uważnie wszystkich obserwowała, chciała zapamiętać każdą kolejną twarz, każdy nowy głos. Na mnie też tak uważnie patrzyła i ze skupieniem wsłuchiwała się w to, co mówię.

Po paru tygodniach Barbara zauważyła, że Tereska patrzy na nią zupełnie inaczej. Uwagę i skupienie w spojrzeniu zastąpił uśmiech. Zresztą - nie tylko w spojrzeniu, ale i na buzi. Tereska poczuła, że ma w życiu coś i kogoś stałego. Cieszyła się tym.

Tę zmianę widać nawet na zdjęciach malutkiej. Jedno z pierwszych, zrobione u fotografa, ładnie upozowane - wiadomo do rodzinnego albumu. Dziewczynka patrzy spojrzeniem dojrzałym, z refleksją. Miesiąc później - fotografia zrobiona z kolegą. To już zupełnie inne dziecko, z chochlikami w oczach.

Po paru tygodniach mała już nie tylko uśmiechała się do mamy, zaczęła też zagadywać: ba-da, ma-da. Wreszcie: mama. - Pokochałam ją - mówi Barbara. Wyprowadziła się z Tereską z ośrodka do swego mieszkania w Opolu, poczuła, że podoła wszystkiemu i nie potrzebuje asekuracji.

- Jestem osobą wierzącą i sądzę, że pan Bóg mądrze stopniował mi trudności. Bo gdyby z góry było wiadomo, że będziemy ze sobą związane na 20 lat, a ja na początku jeszcze nie kochałam tego dziecka - to skąd brałabym siły? - mówi.

Zaś kochająca matka nie mierzy trudów, nie dręczy się tym, że co dwa miesiące ma jeździć na kontrolne badania do warszawskiej kliniki, że w domu musi utrzymywać sterylne warunki i że musi podołać wyzwaniu, gdy nagle w nocy jej dziecko dostaje krwotoków.

- To wszystko mi nigdy nie przeszkadzało - mówi pani Barbara. - Ale na pewno bez miłości nie byłabym gotowa podjąć walki.

Miś ma AIDS

Gdy Tereska miała niespełna cztery lata, bawiła się z misiem. On był pacjentem, a ona lekarzem. Badała, osłuchiwała, aplikowała leki.

- Miś ma AIDS - powiedziała do wchodzącej do pokoju mamy.

- Skąd to wiesz - spytała zaskoczona mama.

Dzieci są świetnymi obserwatorami. Nie warto im wmawiać, że rzeczywistość jest inna, niż to odczuwają. Dziewczynka łykała przecież cztery razy dziennie ohydne leki. Mama jeździła z Tereską co dwa miesiące, czasem częściej, do Warszawy do specjalistycznej kliniki na okresowe badania. Mała leżała na sali z innymi dziećmi - nosicielami wirusa HIV. A personel nie krył, jak nazywa się choroba, która zmusza te wszystkie maluchy do cyklicznych pobytów w szpitalu.

Gdy przychodziła na badania do swej rejonowej przychodni, po wizycie gabinety zamykano na 20 minut, włączano lampę bakteriobójczą i nie przyjmowano kolejnych małych pacjentów.

Kiedyś dziewczynkę na placu zabaw uderzyła huśtawka. Ponieważ mała źle się poczuła, jej mama wezwała pogotowie, informując od razu, że wzywa karetkę do dziecka chorego na AIDS. - Z karetki wyszli ludzie w szczelnych, zapiętych po szyję fartuchach, z maskami ochronnymi na ustach i plastikowymi ochraniaczami na oczy, jak teraz mają dentyści. Na rękach mieli podwójne gumowe rękawice - wspomina mama. -Ale proszę pamiętać, że to było dwadzieścia lat temu.

Tereska nie poszła do szkoły podstawowej. To nauczyciele przychodzili do niej do domu. I oni, i dziewczynka byli przeszkoleni: gdzie jest apteczka, po co na biurku są rękawiczki gumowe i że lepiej nie urządzać zajęć typu "robótki ręczne", podczas których można się skaleczyć.

Dziewczynka jeździła też z mamą na specjalne wakacyjne obozy organizowane dla dzieci - nosicieli wirusa HIV. Tam podczas pogadanek terapeuci mówili kolonistom, jak powinni zachowywać się wobec lekarzy, a jak wobec rówieśników.

Tereska szybko musiała pogodzić się z tym, że jej drugim domem stał się szpital zakaźny w Opolu, gdzie - bywało - trafiała w stanie niemal krytycznym, trawiona gorączką, zapaleniem płuc, zapaleniem mózgu, kolejną infekcją. Mała nie przystąpiła do Pierwszej Komunii w kościele, jak jej rówieśnicy. Ksiądz podał pierwszy w jej życiu opłatek, gdy leżała opolskim szpitalu zakaźnym.

Więc, gdy dziewczynka miała 13 lat i rodzice (wówczas Barbara wyszła już za mąż, Tereska miała siostrę) przeprowadzili z nią rozmowę o chorobie, a przede wszystkim o biologicznej mamie - powiedziała tylko: "Dziękuję. Teraz wiem wszystko. Kocham was. I więcej już o tym nie mówmy".

- Ona była taka mądra - powtarza jej mama.

Jak promyczek

- Była też radosna, spragniona życia, radości, jakby chciała wszystkim odpłacić uśmiechem i dobrem za to, że może wciąż żyć. Jako mała dziewczynka przenosiła biedronki z dróg i chodników na łąki - żeby nikt owadów nie rozjechał, nikt nie rozdeptał - mówi mama.

Gdy pani Barbara wracała z pracy do domu, znajdowała na stole ułożone z rodzynek uśmiechnięte buźki, kwiatki, motylki.

- Raz powiedziała mi, że tym razem zrobi dowcip, który nie będzie do końca śmieszny - wspomina pani Barbara. - Wracam, a tu w kuchni wszystkie szuflady zamienione - nic nie mogłam znaleźć, a Tereska się śmieje.

Dziewczyna założyła domową gazetkę - zatytułowała ją "Zakalec". Rysowała komiksy, a w nich pokazywała rodzinne historie, spisywała żarty. - Była inteligentna i samokrytyczna - mówi jej mama. - Dlatego gazetkę nazwała "Zakalcem", aby zasygnalizować, że nie jest ona doskonała.

Tereska miała plastyczne zdolności. Kiedy w osiedlowym sklepie z okazji Dnia Dziecka urządzono konkurs plastyczny "Narysuj swój wymarzony świat", dziewczynka stworzyła prawdziwy obraz dziecięcych marzeń: kolorowy, pomysłowy, pełen radości, energii i niewinności. Wygrała z dziesiątkami innych prac. Nagrodą - kolorową hulajnogą - cieszyła się ogromnie.

Jak każda dorastająca dziewczynka, zaczęła dostawać drobne kieszonkowe. Nie wydawała ich w całości na siebie, tylko zawsze sprawiała drobny prezent mamie. Wiedziała na przykład, jaki jest ulubiony kolor rajstop pani Barbary i kupowała je mamie. Tak sama z siebie stawała po nie w kolejce.

- Wie pani: miłość rodzi miłość, a dobroć odpłaca się dobrocią - mówi mama.

Tereska sie zakochała

Po konsultacjach z lekarzami i psychologami rodzice zapisali Teresę do gimnazjum, przy czym córka chodziła do szkoły, gdy dobrze się czuła. Ważne było, aby przebywała w towarzystwie. Wszyscy ją polubili. Wyrosła bowiem na piękną pannę o pąsowych ustach (mocno ukrwionych, to pozostałość po opryszczce), lubiącej naturę, spacery, jazdę konną. Mądrą, ale z poczuciem humoru.

- Podobała się chłopakom, ale sama trzymała wobec nich dystans, bo była rozsądna i bardzo odpowiedzialna. Na jakiejś dyskotece bardzo adorował ją pewien chłopak. Nie chciał zrozumieć, że Tereska nie jest nim zainteresowana. Gdy powiedziała mu, że jest chora na AIDS, śmiał się, myśląc, że to żart - wspomina mama.

Siedemnastoletnia Teresa zakochała się. Ona i jej chłopak byli szczęśliwi, to widać na zdjęciu - przytuleni, roześmiani, stworzeni dla siebie. Uczucie dało jej sporo siły w walce z kolejnymi infekcjami i kryzysami.

- Choroby są po to, by z nich wychodzić - powtarzał chłopak, odwiedzając ją w szpitalu, gdzie odwożono ją podczas kolejnych kryzysów.

Gdy miała osiemnastkę, chłopak zaprosił ją na romantyczną kolację: był zarezerwowany stolik, świece, róże, muzyka.

- Była zachwycona takimi klimatycznymi urodzinami we dwoje - wspomina mama. - Ale dwa lata później swoją dwudziestkę postanowiła urządzić zupełnie inaczej. Poprosiła, abyśmy zrobili duże przyjęcie. Zapraszała wszystkich znajomych, przyjaciół, krewnych. Z perspektywy czasu sądzę, że miała przeczucie, że to może być jej ostatnie święto i chciała ze wszystkimi radośnie się spotkać, może ostatni raz.

Wkrótce Tereska zaczęła się uskarżać na coraz silniejsze bóle i drętwienie kończyn. Zrobiono jej badania tomografem. Wyniki były niepokojące. Diagnozę weryfikowano w zagranicznym ośrodku. Potwierdziła się: mózg Tereski zaatakował wirus.

To ostatnie spojrzenie

Tereska parę razy w swym życiu wymykała się śmierci. Pierwszy raz, gdy miała niespełna rok, a lekarze aplikowali jej kolejne antybiotyki, dopóki nie zrobili testów na HIV i nie odkryli prawdziwej przyczyny choroby. I choć wtedy w szpitalu zdarzył się cud, konsylium lekarskie, wypisując dziewczynkę z kliniki, wydało prognozę: nie przeżyje dłużej niż pół roku.

Śmierć upomniała się o dziewczynkę sześć lat później, gdy mocno kochana przez swych rodziców i siostrę, wiodła pogodne dzieciństwo. Nagły atak choroby, której nikt nie był w stanie dokładnie zdiagnozować, spowodował, że w organizmie dziecka zostało zaledwie 8 odpornościowych komórek CD4 (norma to 220). Nie miała prawa wyjść z tej zapaści.

- Umierała, postanowiliśmy, że w szpitalu przyjmie sakrament Pierwszej Komunii Świętej. Tereski nawet nie dało się ubrać w sukieneczkę, bo dziewczynka przelewała się przez ręce. Położyłam więc białą sukieneczkę na Teresce, na głowę włożyłam jej wianek. Proboszcz podał jej sakrament Pierwszej Komunii, a potem sakrament chorego. Myśleliśmy, że to koniec - wspomina Barbara. - Dwa dni później Tereska zaczęła wracać do życia. Znowu stał się cud.

Cudem wracała też z gorączkowych zapaści, wspierana przez ukochanego, który przekonywał, że choroby są po to, by zdrowieć.

Ale ostatniej walki nie udało się wygrać. Odeszła wkrótce po dwudziestych urodzinach, otoczona opieką w warszawskiej klinice chorób zakaźnych. Wirus, który zaatakował mózg, bezpowrotnie odbierał władzę nad kolejnymi organami.

- Miała wielką wolę życia. Dopóki umiała, uśmiechała się, rozmawiała z przyjaciółmi przez telefon - mówi mama.

Gdy nie mogła już mówić, pisała SMS-y. Potem i palce odmówiły posłuszeństwa. Na końcu choroba odebrała jej wzrok.

Pewnego dnia Tereska otworzyła oczy i spojrzała wprost na czuwającą obok szpitalnego łóżka mamę. To było spojrzenie dziecka sprzed wielu lat - wreszcie spokojne i pełne miłości.

- Widzisz mnie - ucieszyła się mama. Tak się pożegnały.

Reportaż ukazał się po raz pierwszy w 2013 roku. Przypominamy go w ramach cyklu "Hity nto", w którym publikujemy dla Was nasze najciekawsze teksty.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Co włożyć, a czego unikać w koszyku wielkanocnym?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska