Apetyt na rybkę. Historia opolskiego Rybeksu

Redakcja
Kiedyś ryby nie leżały w ladach chłodniczych i nikomu to nie przeszkadzało.
Kiedyś ryby nie leżały w ladach chłodniczych i nikomu to nie przeszkadzało. Archiwum nto
Zmienił się ustrój, dawne czasy odeszły w zapomnienie. A wraz z nimi z krajobrazu Opola zniknęły prawie wszystkie sklepy, w których zaopatrywali się przez lata jego mieszkańcy. Ale kultowy Rybex na Krakowskiej się obronił. Prosperuje od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, i to całkiem dobrze.

Jest wtorek, godzina dziewiąta, codzienna pora otwarcia sklepu. W drzwiach pojawiają się już pierwsi klienci. W ladach chłodniczych, na widoku, kuszą przeróżne ryby: karpie, makrele, dorsze, śledzie, mintaje, pstrągi, jest i łosoś oraz krewetki.

Każdy smakosz znajdzie coś dla siebie. Godzinę później kolejka kupujących robi się coraz dłuższa, a przy stolikach, obok smażalni, gdzie można rybkę zjeść na miejscu, nie ma już wolnego miejsca. Widać wielu Opolan przedkłada na śniadanie pysznego morszczuka w cieście nad kanapkę z serem czy jajecznicę.

Między sklepową ladą a smażalnią krząta się młoda blondynka. Wydaje instrukcje, wykłada towar, sprawdza, czy czegoś nie brakuje, pilnuje, żeby wszystko było świeże.

To Agnieszka Zapotoczna, wnuczka Danuty Nocoń, która najpierw pracowała w nieistniejącej już Centrali Rybnej przy Wrocławskiej, a potem przez ponad 20 lat prowadziła Rybex i chyba każdy opolanin znał ją przynajmniej z widzenia. Bo pani Danuta codziennie stawała za ladą, osobiście obsługiwała klientów, a przy okazji dyrygowała personelem. Ponadto zamawiała i przyjmowała towar, zajmowała się całą papierkową robotą. I dawała radę.

- Babcia była dobrym duchem tego sklepu - wspomina Agnieszka Zapotoczna. - Ona nie wyobrażała sobie bez niego życia. Z czasem zaraziła tym entuzjazmem innych członków rodziny. Najpierw, w 1990 roku, przyjęła do spółki moją mamę. Nie miała lekko. Zaczynała od najniższego szczebla, a babcia traktowała ją tak samo jak inne pracownice, a nawet ostrzej. Aby nikt nie miał pretensji, że kogoś po kumotersku wyróżnia. To była dobra szkoła.

Grażyna Kucharz, mama Agnieszki, wyładowywała towar, stała godzinami za ladą. Aż poznała wszystkie tajniki tego zawodu. Danuta i Grażyna pracowały razem przez dziesięć lat. Potem dołączyło kolejne pokolenie.

- Ja początkowo miałam inne plany, studiowałam w Opolu ekonomię, a do Rybexu przychodziłam tylko po to, żeby sobie zarobić na wakacje, na własne wydatki - wspomina dalej Agnieszka Zapotoczna. - Babcia mnie przyuczała, ja się cieszę, że dała mi niezłą szkołę, bo to teraz procentuje. Za to jej bardzo dziękuję. Babcia stawiała mnie przy kasie w smażalni i jak tylko brakowało grosika, to od razu byłam wzywana "na dywanik".

Wtedy jeszcze nie przeszło mi przez myśl, że moje życie będzie związane z tym sklepem. Niestety w 2000 roku babcia bardzo ciężko zachorowała. Choć przechodziła chemioterapię, to jednak nadal, jak tylko mogła, pojawiała się w sklepie.

Danuta Nocoń czuła jednak, że choroba może okazać się silniejsza, i w obawie o los sklepu oraz spółki zaproponowała, żeby przystąpiły do niej dwie wnuczki: Agnieszka i jej siostra Magdalena. W lipcu 2000 roku formalności zostały załatwione, a w sierpniu pani Danuta zmarła. Niedługo po niej, w 2007, odeszła też na zawsze Agnieszka Kucharz.

- Jak mama zaczęła chorować, byłam pewna, że wkrótce wyzdrowieje i że zastępuję ją tylko przez chwilę - twierdzi Agnieszka. - Tymczasem los chciał inaczej. Po studiach zajęłam się całkowicie sklepem i nie wyobrażam sobie teraz bez niego życia. Magdalena (po mężu Bobrowska) nadal należy do spółki, ale na co dzień zajmuje się czymś innym. Sklep prowadzimy z mężem.

My tu zostaniemy

Gdy pojawiła się możliwość wykupu na własność lokali położonych m.in. w Rynku i wzdłuż ulicy Krakowskiej, nie było to takie oczywiste, że uda im się Rybex utrzymać w rodzinie. Chętnych na przejęcie tego miejsca było wielu.

- Wszyscy najemcy sklepów, księgarni i kawiarni zarzekali się wtedy, że branży nie zmienią - wspomina Grzegorz Zapotoczny. - Tymczasem palców jednej ręki będzie za dużo, gdyby policzyć, kto dotrzymał słowa. My zadeklarowaliśmy, że w dalszym ciągu będzie tu Rybex, sklep z tradycją, i słowa dotrzymaliśmy.

Nawet rozkład sklepu został ten sam i podobny jest wystrój. Po wykupie lokalu zerwaliśmy od razu jedynie boazerię ze ścian, odnowiliśmy lokal i sprzęt, poza tym kiedyś były tylko cztery stoliki w smażalni, a teraz jest ich dużo więcej. Ale np. na głównej ścianie pozostała nadal ta sama płaskorzeźba.

Element nowoczesności pojawił się taki, że Rybex ma swoją stronę w internecie. Jest też na Facebooku. Babcia Agnieszka by się zdziwiła.

Rybex przetrwał, choć nie wszystkim się podoba jego obecność w reprezentacyjnej części miasta, przy głównym deptaku. - Jedni mówią: "Tu taką ładną lodziarnię zrobili, a naprzeciwko taki śmierdzący sklep" - opowiadają Zapotoczni. - Ale chyba opolanie nie chcieliby w tym miejscu mieć kolejnego banku? Na szczęście ciągle mamy więcej zwolenników niż wrogów. Ostatnio klientka już od progu zawołała: "Jak to dobrze, że tu jesteście, bo ja nie chcę w supermarketach ryb kupować".

Ale małym sklepom nie jest łatwo konkurować z dużymi sieciami, wiele z nich padło w pojedynku z gigantem. - Niektóre sklepiki zaczęły sprzedawać szwarc, mydło i powidło, żeby się ratować - dodaje Grzegorz Zapotoczny. - Niedawno przyjechał do nas mieszkaniec Nowego Sącza, bo przeczytał o Rybeksie w internecie, żeby zobaczyć, jak taki specjalistyczny sklep udaje nam się prowadzić. Bo to podobno ewenement. On chciałby taki sam otworzyć, ale w supermarkecie…

Kiedyś, przeglądając pamiątki po babci, Agnieszka natrafiła na plik starych, pożółkłych fotografii. Wykonali je dwaj nieżyjący już fotoreporterzy naszej gazety: Jerzy Grzegorzewicz i Tadeusz Kwaśniewski. Przedstawiają one Rybex przed laty, m.in. ekspedientki w strojach i fryzurach jak ze starodawnego żurnala, tłum ludzi za szybą oczekujący na otwarcie sklepu, ryby wyłożone wprost na ladzie na tacach.

Jakoś sanepid się wtedy nie czepiał, ale też ryby rozchodziły się w mig. Śmieszyć mogą teraz ich ceny, już chyba mało kto z dorosłych pamięta, że np. kilogram halibuta kosztował kiedyś 40 tys. zł. Na kilku fotografiach jest Danuta Nocoń, obsługuje klientów. Na bardzo wczesnej fotografii patrzy prosto w obiektyw elegancka brunetka. A na ostatnich jest już blondynką.

- O naszym sklepie "Trybuna Opolska" kiedyś często pisywała. Babcia bardzo lubiła pozować do zdjęć. Wiem, że się z panem Kwaśniewskim przyjaźnili - mówi wnuczka.

Pytają o ryby z telewizji

Ludzie najchętniej kupują dorsza. Lubią też mintaja, morszczuka. Na dwa-trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem wzrasta zainteresowanie śledziem, ale z jego kupnem może być krucho. W grudniu zwykle na Bałtyku nieźle wieje i kutry rybackie wtedy na połów nie wypływają. A w tym roku szalał orkan Ksawery, więc tym bardziej dostawcom śledzi pokrzyżowało to plany.

- Rynek teraz tak się zmienia, że trudno przewidzieć, na jakie ryby nagle nastanie moda - twierdzi Grzegorz Zapotoczny. - Programy kulinarne w telewizji robią swoje, klienci mają coraz wyższe wymagania, domagają się różnych nowości.

Pytają o tuńczyka, mieczniki, tilapie czy małże św. Jakuba. I my staramy się to wszystko sprowadzać. Ludzie sami potem eksperymentują w kuchni. Podobne zainteresowanie nowinkami obserwujemy zawsze po wakacjach. Jak już czegoś spróbowali w innych krajach, to potem o to pytają. Dotyczy to głównie młodych, bo starszych na krewetki czy małże się nie namówi.

A na szczególnie wymagających, takich z bardzo zasobnym portfelem, czeka kawior z jesiotra hodowanego w Rosji. Cena jest kosmiczna: 205 zł za 120 gramów. W ciągu całego roku schodzi średnio pięć opakowań, ale zdarza się, że przychodzi klient i bierze od razu dwa lub trzy.

Sklep ma codziennie świeżą dostawę ryb. Małe pomieszczenia wymuszają, że łatwiej jest nad całym asortymentem zapanować. - Ja codziennie spisuję, co idzie, a co nie, a wtedy na to drugie szybko obniżamy cenę - podkreśla pani Agnieszka. - Ciągle porównujemy, ile czego szło w ubiegłym roku, a nawet dwa lata temu. Towar przyjeżdża z różnych stron, są ryby z Morza Bałtyckiego, ryby atlantyckie, a łosoś przychodzi prosto z Norwegii. Natomiast karp zawsze z Niemodlina.

Wszystkie ryby wyłożone w ladach chłodniczych muszą być opisane zgodnie z wymogami unijnymi, z jakiego morza pochodzą, z jakiego regionu. Służą do tego odpowiednie symbole. A na tablicach wyeksponowanych w sklepie, ze zdjęciami oryginalnych ryb, klient może to wszystko porównać. Personel musi też zapisywać o wyznaczonych godzinach, jaka jest temperatura w lodówkach.

- Kiedyś ryby nie leżały w ladach chłodniczych i nikomu to nie przeszkadzało - mówi pan Grzegorz. - Oczywiście powrót do tamtych czasów jest niemożliwy, ale Unia zbyt często wymusza przesadną biurokrację. Prowadzenie sklepu oznacza teraz wypełnianie stosów papierów. Ciągle trzeba przechodzić różne szkolenia. My po pracy jedziemy do domu wieczorem, ale ja potem i tak wracam, żeby sprawdzić, czy np. temperatura jest odpowiednia i napowietrzenie działa. Podobnie jest w weekend.

Grzegorz Zapotoczny wcześniej pracował gdzie indziej. Przychodził do sklepu tylko Agnieszce pomagać. Naprawił, jeśli coś wysiadło, coś doradził przez telefon, potem zajął się fakturami, aż w końcu całą stroną biurową, rozmowami z dostawcami. I sklep stał się również jego sposobem na życie.

Czy Zapotoczni lubią ryby? - Lubimy, ale nigdy nie jemy ich w takiej ilości, żeby się przejeść - odpowiadają zgodnie. - Zwykle jemy rybkę raz w tygodniu. Robimy to często w pracy, by przy okazji sprawdzić, czy ryby z naszej smażalni są odpowiednio przygotowane. Czy są za mało słone, czy też za długo leżały w solance. Bo jedne powinno się trzymać dłużej, a inne krócej. A to nie taka prosta umiejętność. Jak do tej pory nie mieliśmy zastrzeżeń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska