Jak się żyje franciszkanom w klasztorze na Górze św. Anny

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Przed świętami schronienie w klasztornej bibliotece znalazł czekający na swoje miejsce w szopce wielbłąd. - Mamy tu ponad 30 tysięcy tomów - mówi o. Błażej Kurowski, gwardian klasztoru.
Przed świętami schronienie w klasztornej bibliotece znalazł czekający na swoje miejsce w szopce wielbłąd. - Mamy tu ponad 30 tysięcy tomów - mówi o. Błażej Kurowski, gwardian klasztoru. Sławomir Mielnik
Mieszkają w pojedynczych ciasnych celach, poszczą trzy razy w tygodniu i pracują dla pielgrzymów.

10 ojców i 6 braci. Ich liczba prawie się nie zmieniła od czasów, gdy ponad 350 lat temu hrabia Melchior Ferdynand Gaszyn sprowadził mnichów na Górę św. Anny.

O. Błażej Kurowski, gwardian klasztoru, prowadzi za klauzurę. Wzdłuż korytarza rząd jednakowych pokoi. Drzwi najwyraźniej projektowano kilka wieków temu, gdy ludzie byli niżsi. Więc trzeba się trochę schylić, żeby wejść do środka.

- Na początku ciągle waliłem głową we framugę - śmieje się brat Ernest, który na co dzień m.in. dba o zakrystię w bazylice. Zaprasza do swojej celi. Na pierwszy rzut oka łóżko zajmuje prawie połowę powierzchni. Po dłuższym przyjrzeniu się widać, że aż tak źle nie jest. W pokoju mieści się także szafa, regał na książki i umywalka.

Osobnej łazienki nie ma. Są wspólne na korytarzu. Przestrzeni wystarczy, bo poza snem zakonnik spędza w celi niewiele czasu, głównie po śniadaniu i po obiedzie. Gościmy na Górze św. Anny w przedświąteczną sobotę. Więc brat Ernest ma już ubraną niedużą choinkę i ustawioną szopkę. Nic dziwnego, skoro święty Franciszek wprowadził w Kościele tę tradycję. Na niewielkim biurku - notebook.

- Komputerów mamy stosunkowo dużo - opowiada ojciec gwardian. - Kilka zakonnych, które - jak wszystko - mnich zostawia, kiedy przełożeni przenoszą go do innego klasztoru. Ale młodsi franciszkanie coraz częściej przychodzą do zakonu z własnym sprzętem. Wszystkie nasze komputery są spięte w sieć.

W celi centralne ogrzewanie, ciepło. W salce, do której po chwili zostajemy zaproszeni przez o. Błażeja na kawę, trochę chłodniej, ale to miejsce nie jest stale używane. Zakonnicy spotykają się tu w ramach wieczornego odpoczynku na herbacie z miodem i cytryną.

Za bratem Ernestem idziemy do zakrystii. To jego królestwo. Zwykle rojne i gwarne, choć parafia na Górze św. Anny liczy tylko 280 osób. Ale przy okazji dużych uroczystości w tej zakrystii przygotowuje się do odprawienia mszy św. nawet 100-150 księży. Wtedy Ernestowi pomaga brat Pacyfik, który jest także drugim furtianem (pierwszym jest brat Sebastian).

Pięć samochodów

Ubóstwo - które zakonnicy ślubują - obok posłuszeństwa i czystości - widać w klasztorze gołym okiem. Choćby po prostocie stroju.

Zgodnie z regułą franciszkanin może mieć dwa habity i pelerynę z kapturem. Pod habit jedni wolą wkładać koszule, inni swetry. Każdy z braci ma też kurtkę, czapkę i rękawiczki. O zakup odzieży trzeba każdorazowo prosić przełożonego. Tak samo jak o możliwość skorzystania z samochodu.

- Aut jest w klasztorze pięć - mówi o. gwardian. - Na pierwszy rzut oka wydaje się dużo jak na ubogich zakonników. Ale proszę mi wierzyć, że przy naszym czynnym trybie życia czasem trzeba się nagłowić, żeby wszyscy wszędzie dojechali na czas. Głosimy rekolekcje i misje nie tylko na Śląsku Opolskim, ale w całej Polsce. Jeździmy do parafii z kazaniami i pomagamy spowiadać. Ja wykładam historię Kościoła we franciszkańskim seminarium.

Ojcowie pomagają duszpastersko w różnych miejscach. Czasem planowo, a czasem nagle. Kiedy dzwoni gospodyni z plebanii albo szef rady parafialnej, bo ksiądz nagle zachorował, stracił głos itp. i nie ma kto odprawić mszy św. Trzeba natychmiast znaleźć kogoś, kto tam pojedzie. W 2011 roku było 286 takich wyjazdów. Czasem na jedną mszę, czasem na tydzień lub dwa.

W klasztorze jest także telewizor. Jeden dla wszystkich. Ale nie cieszy się jakimś specjalnym wzięciem. Nie wolno go zresztą włączać w porze nabożeństw, niezależnie od tego, czy zakonnik w nich uczestniczy czy nie.

Przed ekran przyciąga braci przede wszystkim sport - zwłaszcza siatkówka i piłka nożna. Swoich fanów w klasztorze mają Barcelona i Real, Manchester United i Borussia. A także kędzierzyńska Zaksa. Znający włoski oglądają kanał watykański.

Franciszkanie są zakonem czynnym. A to oznacza, że ich najważniejszym zadaniem jest bycie z ludźmi i dla nich, a to dziś wymaga używania nie tylko samochodu czy komputera. Nie da się też obejść np. bez dobrego aparatu fotograficznego, który pozwala dokumentować wszystkie wydarzenia w sanktuarium i informować o nich na prowadzonej wspólnie przez gwardiana i osoby świeckie stronie internetowej.

- Staramy się mieć maksimum tego, co konieczne do pracy, i minimum tego, co dozwolone - tłumaczy ojciec gwardian. Człowiek ubogi nie jest dziadem. To jest ktoś, kto potrafi się nie przywiązywać do tych rzeczy, których z konieczności używa.

Myślę, że gdybym z jakichś powodów musiał nagle opuścić Górę św. Anny, to na spakowanie się nie potrzebowałbym więcej niż jedną godzinę. Może troszkę więcej na pozbieranie książek.

Ale i te w dużej mierze są zakonne. Klasztorna biblioteka prowadzona przez o. Atanazego wygląda imponująco. Liczy ponad 30 tysięcy tomów. Wszystkie są wpisane do komputerowego katalogu, ale można je pożyczać także "na słowo".

W tej bibliotece zapóźnionych dłużników nie ma. Na frontowej ścianie poniżej krzyża łaciński tekst z 1. listu św. Pawła do Koryntian: Poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdatnego.

Czaszka? Tylko własna

Kilka wieków temu wyposażenie celi zakonnika składało się m.in. z tabliczki z napisem "Memento mori" (Pamiętaj o śmierci), brewiarza, skórzanej dyscypliny i trupiej czaszki. Dziś w celach annogórskich franciszkanów nie ma żadnego z tych atrybutów. Brewiarz, czyli liturgię godzin - jak wszyscy duchowni - franciszkanie odmawiają kilka razy w ciągu dnia. Spotykają się wówczas w niewielkiej kaplicy klasztornej, gdzie każdy ma przypisane stałe miejsce w ławce i tam modlitewnik czeka na niego.

Zakonny dzień zaczyna się dość wcześnie. Około 5.30-6.00. Zimą prędzej niż latem. Zwłaszcza dla braci odpowiedzialnych za odśnieżenie terenu. O 6.30 pierwsze wspólne modlitwy brewiarzowe, czyli jutrznia w klasztornej kaplicy.

O 7.00 ojcowie i bracia spotykają się w bazylice na wspólnej mszy św. Po niej śniadanie i własne zajęcia. Na wspólną modlitwę zakonnicy spotykają się także w południe. Wtedy też jedzą obiad. Kolejny raz modlą się wspólnie przed 18.00. O 18.30 jedzą kolację. Resztę dnia wypełnia praca i modlitwa indywidualna. Cisza nocna od 22.00.

Modlitwy łącznie jest sporo, co zresztą w klasztorze nikogo nie dziwi. Na pewno zajmuje kilka godzin dziennie. Samemu odmawia się m.in. różaniec, drogę krzyżową i modlitwy do św. Franciszka.

Pojawienie się franciszkanów na Górze św. Anny to być może jedyny pozytywny skutek szwedzkiego potopu. Do ich sprowadzenia przyczynił się bowiem hetman Stefan Czarniecki. Kiedy Szwedzi szykowali się do zdobycia Krakowa, kazał on zburzyć wszystkie budynki przylegające z zewnątrz do murów miasta.

Ofiarą tej akcji padł także klasztor franciszkanów. Zakonników przeniesiono do Gliwic, gdzie w budynku przeznaczonym dla dwudziestu mnichów mieszkało ich siedemdziesięciu. Chętnie więc przystali na prośbę właściciela Góry św. Anny hrabiego Melchiora Ferdynanda Gaszyna, który chciał, by franciszkanie objęli opieką duszpasterską sanktuarium św. Anny. Fundator obiecał zbudować dla nich klasztor i wziął na siebie utrzymanie braci.

W listopadzie 1655 roku 22 zakonników odpowiedziało na jego zaproszenie. Początkowo mieszkali przy kościele w Leśnicy, a klucze do nowego, drewnianego klasztoru na Górze św. Anny dostali 350 lat temu - 6 sierpnia 1656 roku. Pierwszym przełożonym został Franciszek Rychłowski.

Dziś franciszkanie na Górze św. Anny mieszkają w klasztorze pochodzącym z XVIII w. Układ pomieszczeń z tamtych czasów zachował się do dziś. Gdzie była kuchnia, jest kuchnia. Refektarz, czyli jadalnia i zakrystia też zostały na swoim miejscu.

W sobotę eintopf

Zaglądamy do kuchni. To królestwo brata Salezego. W klasztorze jest od ośmiu lat. Kiedy go zagadujemy, odpowiada nieskażoną gwarą śląską. Chociaż to nie "nasz śląski synek", pochodzi z Torunia i tam skończył szkołę kucharską.

To on planuje i robi zakupy i ostatecznie od niego zależy, co bracia dostaną do jedzenia. Przy poszanowaniu klasztornych reguł. Jedna z nich każe wstrzymać się od jedzenia mięsa nie tylko w piątki, ale także w poniedziałki i środy.

W soboty w klasztorze zwyczajowo gotuje się gęstą zupę i to jedno danie (po śląsku zwane eintopfem od eintopf - jeden garnek) wystarcza za cały obiad. Jest zasadą, że goście klasztoru dostają do jedzenia to samo co domownicy. Więc kiedy w sobotę odwiedziłby franciszkanów biskup, też zostanie poczęstowany eintopfem. Zakonnicy nie zabierają jedzenia do cel mieszkalnych, a to oznacza, że nie ma dojadania poza refektarzem i poza wspólnotą.

- Myślę, że nasze jedzenie nie różni się od tego w domu - mówi brat Salezy. - Przygotowuję makaron z serem, naleśniki, pierogi, rybę czy śledzie. Mięso bracia też oczywiście bardzo lubią i jedzą.

Czasem zwyczajnie pytam ich, na co mają ochotę albo czekam na sugestię ojca gwardiana. W przedświąteczny piątek na obiad było jajko sadzone, a raczej 50 jajek, bo w klasztorze obiad jedzą też świeccy pracownicy.

Inna niż w domu jest więc skala klasztornego gotowania. Stąd w dużej kuchni aż trzy piece: na węgiel, elektryczny i na gaz z butli. Nie tylko z powodu liczebności zakonników. Przy okazji wielkich odpustów i obchodów kalwaryjskich franciszkanie gościnnie zapraszają do stołu także uczestniczących w nich duchownych i służby pomagające pątnikom. W czasie ostatniego odpustu Podwyższenia Krzyża kuchnia klasztorna przygotowała 200 obiadów dla gości.

Wiele rzeczy zakonnicy robią sami. Jeden z braci jest odpowiedzialny za nakrywanie do stołu. Naczynia zmywają na ochotnika i na ogół chętnych nie brakuje. Czasem i gwardian stanie przy zmywaku. W sobotę bracia sami ubijali masło, odciskając je w specjalnych drewnianych foremkach.

Klasztor jest miejscem, gdzie można przyjechać, by odprawić rekolekcje. Na ich uczestników czeka 60 pokoi. Bracia sami je przygotowują, zmieniają pościel itd. Ale klasztor zatrudnia także świeckich do pomocy: przy sprzątaniu, gotowaniu, praniu pościeli dla uczestników rekolekcji i przy opiece nad kalwarią.

Liczący 40 ha teren trzeba wykosić, wywieźć liście (ponad 600 przyczep w sezonie), usunąć powalone drzewa. Sami ojcowie i bracia nie daliby rady. Tam, gdzie mogą, służą wiernym.

Na organach, w konfesjonale

Brat Krzysztof jest muzykiem. Gra na organach w bazylice, dyryguje tutejszym chórem, a w czasie obchodów stworzoną z przedstawicieli różnych parafii orkiestrą kalwaryjską.

Dokonuje aranżacji pieśni, także kolęd, na orkiestrę z chórem. Jest żywym dowodem na to, że w klasztorze można się zrealizować, wykorzystując wrodzone predyspozycje.
- Szkołę muzyczną w klasie skrzypiec ukończyłem już jako zakonnik - mówi brat Krzysztof. - Uczyłem się w latach 80. w Studium Muzyki Kościelnej w Opolu.

Ale pierwsze talenty ujawniły się jeszcze w domu. Miałem może pięć lat, kiedy rodzice kupili mi zabawkowy akordeon. Okazało się, że potrafię na tej zabawce wygrywać melodie. Więc posłali mnie do ogniska muzycznego. A potem już poszło.

Bo brat Krzysztof po prostu lubi muzykę. Więc gra także w wolnym czasie. Równie chętnie klasykę, co pop. A jak trzeba, potrafi pokierować autokarem z pątnikami.

Życie zakonników w tym sensie nie zmieniło się przez blisko cztery wieki pobytu tutaj, że nadal ich najważniejszym zadaniem jest opieka nad pielgrzymami przychodzącymi do św. Anny. Jest ich rocznie co najmniej 250 tys. Zakonnicy odprawiają dla nich msze, spowiadają i oprowadzają po sanktuarium i kalwarii.

Franciszkanie nie obawiają się, że dla ojców i sześciu braci zabraknie zajęcia. Pątników jest trochę mniej niż kilkadziesiąt lat temu, bo wyjazdy do pracy robią swoje, ale i tak rocznie do świętej Anny przyjeżdża ich bardzo wielu. Od kwietnia do października w każdą niedzielę są tu tłumy. Do św. Anny pielgrzymują m.in. dzieci, młodzież, chorzy, niewidomi, sołtysi, motocykliści, mniejszości narodowe i wielu innych.

Na największych odpustach, w tym na odpuście św. Anny, gości przez kilka dni po blisko 20 tysięcy pielgrzymów. Samych komunii świętych rozdaje się na Górze św. Anny rocznie około 200 tys. Wierni przyjeżdżają tu nie tylko z Opolszczyzny. Święta Anna ma gorliwych czcicieli także na "czarnym" Śląsku i w Niemczech. Wielu z nich kilkadziesiąt lat mieszka za granicą, ale do świętej Anny jeżdżą co roku.

Jedną z ważnych posług, które pełnią tu franciszkanie, jest spowiedź. Nie tylko wtedy, gdy przed wielkimi świętami czy odpustami ustawiają się długie kolejki w krużgankach bazyliki czy na rajskim placu. Na posługę może liczyć każdy, kto o jakiejkolwiek porze dnia zadzwoni na furtę.

Wielu księży i świeckich ma tu stałych spowiedników, z którymi umawia się wcześniej telefonicznie. Bazylika św. Anny to także tradycyjne miejsce zawierania małżeństw. Rocznie udziela się tutaj ponad 50 ślubów młodym spoza tutejszej parafii.
A klasztor jest jak dom. A to oznacza także konflikty i spory. Ich zażegnanie należy do gwardiana.

- Myślę, że jesteśmy zgodną wspólnotą i konfliktów nie do przejścia nie ma - mówi o. Błażej. - Rozwiązaniu tych, które są, służy m.in. kapituła domowa, którą zwołuję raz na miesiąc, czasem raz na dwa miesiące.

U nas jest to o tyle trudne, że wtedy wszyscy zakonnicy muszą być na miejscu. Na kapitule każdy może powiedzieć, co mu się w postępowaniu drugiego nie podoba. Każdy, a więc muszę się liczyć z krytyką także pod swoim adresem. I takie szczere rozmowy oczyszczają atmosferę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska